– Poproszę sygnał faksu – powiedział żeński głos po drugiej stronie słuchawki. Inspektor nacisnął odpowiedni przycisk maszyny biurowej i zamarł w oczekiwaniu. Najpierw strona tytułowa. Sudecki Oddział Straży Granicznej, pod spodem logo, numer sprawy, data. Potem pismo przewodnie, że w dalszej części faksu będzie raport z działania Mobilnej Grupy Operacyjno-Interwencyjnej Sudeckiego Oddziału Straży Granicznej wraz z wnioskiem o wydalenie do rozpatrzenia przez Wojewodę, czyli organ czyli Inspektora, bo przecież to on rozpatrywał sprawy i przedstawiał propozycje prawnych rozwiązań przełożonym. Potem pierwsza strona raportu, skład Mobilnej Grupy Operacyjno-Interwencyjnej Sudeckiego Oddziału Straży Granicznej, imiona, nazwiska, stopnie. Zdjęć nie posłali. Następnie opis interwencji. Że w związku z powzięciem niejawnej informacji od źródła w terenie postawiono Mobilną Grupę Operacyjno-Interwencyjną Sudeckiego Oddziału Straży Granicznej w stan podwyższonej gotowości bojowej i zarządzono jej wyjazd na akcję, interwencję znaczy się. Można to sobie wyobrazić. Mroczny garaż, otwierana elektronicznie brama, dobrze zbudowane chłopaki wpadające do opancerzonych limuzyn, albo raczej podrasowanych terenówek.
Było ich ośmiu, czyli biorąc pod uwagę, że taka grupa musiała mieć sprzęt, kamizelki kuloodporne, ręczny taran do wyłamywania drzwi i giwery, które musiały wyglądać nie na żarty i poważnie – potrzebne były dwie terenówki, mercedesy albo land rovery defendery na przykład. Wozy kolor khaki, żeby się wtapiać w tło. A oni pędzą korytarzami strażnicy, gdzieś w okołojeleniogórskich lasach, z głośnym tupotem zbiegają po schodach, trzaskają drzwiami, odpalają silniki, ojczyzna w zagrożeniu. Kolejna strona z monotonnym skrzypieniem wyszła spomiędzy rolek maszyny biurowej, tym razem metryka zatrzymanej, chyba pierwszej zatrzymanej. Na kolejnej stronie zdjęcie en-face, prawie nieczytelne. Potem drugie z profilu. Kobieta. Valentyna Popovych. Urodzona 5 kwietnia 1937 roku w Dnieporopietrowsku, obecnie obywatelka Ukrainy. Kolejna strona – nieczytelna fotokopia paszportu. Dużo pieczątek z granicy. Skrzypienie. Początek wniosku o wydalenie. Co, tylko jedna?! No dobra, podstawa prawna z przywołaniem przepisu na całą stronę i opisem, tego co już było, czyli tak zwanego stanu faktycznego, a co w wyobraźni Inspektora znowu ułożyło się w szybką sekwencję sensacyjnego filmu. Grupa, kominiarki, taran, pistolety na ostrą amunicję, co wyglądają całkiem poważnie i nie na żarty, kamizelki taktyczne, hełmy, podświetlacze laserowe, dwa defendery ruszają z piskiem opon z garażu obok strażnicy gdzieś na uboczu, w jelenigórskich lasach i jadą dynamicznie, acz bezpiecznie przecież, ostrzegając niebiesko błyskającą lampą w stronę centrum Jeleniej Góry. Wpadają z piskiem opon na rynek i lokalizują optycznie wskazaną na nagraniu z kamery na podczerwień z drona unoszącego się tam gdzie trzeba i kiedy trzeba – Walentynę Popowycz. Dwóch z nich wypada na boki i zajmują się w pozycji z przyklęku obserwacją i możliwym ostrzałem na dwie tylne ćwiartki za samochodami. Dwóch z kolei przyklęka z berylami gotowymi do strzału po bokach samochodu. Pozostałych czterech biegnie w stronę Walentyny, która siedzi na murku fontanny na przeciwko księgarni. Biegnąc, zaś krzyczą dla dodania sobie animuszu:
– Gleba, kurwa, gleba, kładź się!!!!
– Straż Graniczna, ręce do góry!!!
– Nie ruszaj się bo będę strzelał!!!
– Na ziemię!!! Ręce za siebie!!!
Ten z prawej rzuca w bok taran do wyważania drzwi, raczej nie będzie mu potrzebny, przypadkiem trafia w przechodzącego obok poetę imieniem Miłosz, któremu okulary upadają na jeleniogórski bruk i pękają jak ruskie kineskopy. Ten z lewej odbezpiecza pistolet i włącza podświetlacz laserowy przyczepiony do wielofunkcyjnej szyny picatinny pod lufą, a czerwony punkcik zaczyna błądzić bo piersi Walentyny Popowycz. Dwaj pozostali dopadają jej tygrysimi skokami, jeszcze w locie przewracają na ziemię i przygniatają swoimi krzepkimi ciałami jak piłkarze w lidze mistrzów. Jeden chwyta ją za nogi w kostkach i rozkłada je pod kątem czterdziestu pięciu stopni, zaraz szybko przelatując dłonią, aby sprawdzić czy Walentyna nie ma schowanej jakiejś broni, niebezpiecznego narzędzia. W tym samym czasie drugi, który przewracając starą Ukrainkę wylądował na jej klatce piersiowej wprawnym ruchem zawodowca wykręca ręce do tyłu i zatrzaskuje na nich kajdanki. Jeżeli nie zgniotła chemicznego zapalnika, detonatora, spłonki w pasie szachida, są względnie bezpieczni, stara banderówa leży pod nimi i ani zipnie. Inspektor odetchnął. Mają ją. Cokolwiek zrobiła lub chciała zrobić – oto ją mają. Teraz już tylko warczą we czterech na zmianę:
– Leżysz kurwa babcia, leżysz…
– Nie ruszaj się kurwo stara bo ci łeb rozpierdolę, nie rusz, kurwaa…
– Siwy dzwoń po wsparcie, musimy mieć na nią więźniarkę!
– Aligator do Kapibary, aligator, tak mamy, obiekt zneutralizowany, przyślijcie budę…
O, i akurat z podajnika wychodzi kolejna strona zawierająca ciąg dalszy opisu zdarzeń, które doprowadziły do uruchomienia Mobilnej Grupy Operacyjno-Interwencyjnej Sudeckiego Oddziału Straży Granicznej, a następnie zatrzymania i skierowania odnośnego wniosku o wydalenie z terytorium Rzeczpospolitej Polskiej Walentyny Popowycz do Wojewody. Dwa defendery, ośmiu wybitnie uzdolnionych funkcjonariuszy, członków Mobilnej Grupy Operacyjno-Interwencyjnej Sudeckiego Oddziału Straży Granicznej, broń, kamizelki, gogle noktowizyjne, a nawet taran musiały zostać użyte wobec powzięcia informacji, że Walentyna Popowycz pokątnie handluje na jelenigórskim rynku używaną, tanią bielizną damską, znaczy potocznie zwanymi gaciami, biustonoszami oraz kalesonami, może także i tym samym stanowiła zagrożenie dla bezpieczeństwa, porządku prawnego i publicznego Rzeczypospolitej Polskiej. A Rzeczpospolita jest surową i wymagającą matką. Karze surowo tych, co są słabi i chroni mocnych, grabi biednych by oddać bogatym i kochają ją jej dzieci rozsiane po całym świecie i łkają za wierzbą, dzięcieliną, gryką, rumiankiem i szczawiem rwanym przy torach. Czyż nie ma ona matka nasza, wyśniona, nieudana własnych gaci i kaleson, nie gorszych od oferowanych pokątnie przez starą banderówę na jelenigórskim rynku przy fontannie? Ktokolwiek z was spośród moich rodaków braci jest bez gaci, niech pierwszy rzuci w nią kalesonami. W banderówkę starą, nie matkę, Ojczyznę naszą, wyśnioną, nieudaną. Nie jest godna matka owa by ją chronić z jej gaciami, kalesonami, zapaskami, halkami, pampersami? Ma przecież matka ona chłopców zbrojnych w stal, żeliwo, landrovery defendery, ryngraf z matką boską, orzełka, glocki i inną broń automatyczną, hełmy, zakute łby i napakowane karki. Ona ich ma i nie zawaha się ich użyć i więcej się już zaskoczyć nie da. Nie da się, powiadam, nie podda się i dzielnie ścigać będzie wszystkich zagrażających porządkowi publicznemu i prawnemu. Pogoni zbieraczy ogórków gruntowych, pomywaczki naczyń w schroniskach Karkonoszy, robotników sezonowych w szklarniach Siechnic, gajach Grójca i Korytnicy Starej, murarzy, malarzy pokojowych, muzyków ulicznych, sprzątaczki, fryzjerów, żywe kombajny truskawkowe, wiśniowe, czereśniowe, wielonogie, wielorękie twory wysypujące się z autobusów w Rzeszowie, Wrocławiu, Lublinie, Terespolu by rwać to czego porządny Polak rwać nie chce, nie potrzebuje, bo dostanie przecież pincet plus na dziecko drugie i kolejne. Ochroni nas ona rękami chłopców repetujących beryle, kałachy i inną broń maszynową przed wszetecznicami na poboczach dróg, kręcących dupami, nabijaczami kiszek z mielonym mięsem, sortujących śmieci w spalarniach od Pawłowa po Piotrowice, szorującymi kible od Kasprowego po Łebę. Już nigdy więcej zdradzeni o świcie, zmierzchu, w południe, o pierwszej po południu, wieczorem, w nocy, w trakcie kopulacji, w trakcie konsumpcji owocu zakazanego, hamburgera z macdonalda, steku z grilla, pierogów ruskich, bigosu, sałatki warzywnej, wigilijnego karpia – nie, nie, i jeszcze raz nie. No pasaran, nie uda się przejść gnidzie nieczystej, allachowi, pastowanemu, banderowcowi, lewakowi z zachodu, ruskiemu, litewskiemu chamowi, Amerykaninowi co jeszcze był zygotą, gdy nasi ojcowie już błoto przesiali na wała pod Biskupinem. Zagrodzimy, nie pozwolimy przejść i kobiet naszych porwać durnemu pepikowi, Słowakowi co przecież jest udającym Polaka Czechem, bezdomnemu Rumunowi, śmierdzącemu cyganowi. Nasza armia, służby nasze, obrona terytorialna i akademia sztuki wojennej Ars Mort und Amandi, straż graniczna, służba ochrony kolei w pomarańczowych kufajkach goniąca szczyli, co przyszli na szczaw na tory, a podkładali kamienie, milicja obywatelska w garniturkach spod których opięte wystawały dupki nie pozwalające szanować funkcjonariuszy z białymi pałami – wszyscy staną jak śpiący rycerze spod Giewontu i powiedzą nie będą nam śpiewali muezini gdy im podstawimy łeb od świni. A jeżeli nastanie na nas więcej niż siedem tysięcy uchodźców z Syrii to zawsze będziemy mogli znowu przegrać, zebrać honorowy wpierdol, ale przynajmniej na dumną, wypiętą dupę. Bo dumni jesteśmy, głośni trąbą i bębnami, bieżąc borem lasem, dla sławy dla zysku czasem. I tak strona tytułowa, strona ze zdjęciami en face, druga z profilu, następnie trzy strony ze skopiowanymi stronami paszportu, strona z notatkami służbowymi z interwencji, strona z wnioskiem o wydalenie, przywołaniem podstawy prawnej, kolejne dwie z opisem stanu faktycznego, protokoły przesłuchania Walentyny Popowycz i protokół zatrzymania, razem około dwudziestu stron formatu A4 złączonych w jeden rulon wypełzający z maszyny biuro faksowej na podłogę pokoju, jak łatwo policzyć, długości nie mniej niż sześciu metrów. Tak, inspektorze, możesz spać spokojnie, czuwa żołnierz i funkcjonariusz i będzie czuwał abyś ty nie musiał. Przypomni ci o tym wspomnienie dnia tego i wielu innych, gdy wrócisz do kraju po dłuższej nieobecności, powiedzmy włócząc się po Patagonii, pijąc miejscowe piwa, spożywając miejscową wołowinę, nasycając nozdrza zapachem słodkiej wody znad estuarium La Platy, oczyma wyobraźni widząc gdzieś po drugiej stronie, koło Montevideo sterczącą z wody wieżę dowodzenia kieszonkowego pancernika „Admiral Graf von Spee”. Jego oczywiście od dawna już nie było, bowiem zapadł się w głęboki muł słodkiej zatoki i rozpadł na dwie części. A oto lądujesz u siebie, w kraju, który jeszcze się nie rozpadł i idziesz ledwie korytarzem napowietrznym z samolotu ku terminalowi na lotnisku Chopina, za którym już, już rozciąga się kraina wierzb, Piłsudskiego na kasztance, pełna niezebranych ogórków gruntowych, gnijących, niezebranych wiśni, czereśni i gruszek pod Grójcem. Nie jest to może chwila wzruszenia, taka jak przed laty, bowiem nie ma wiosny, ale jest jesień, arcypolska, smutna i mglista pora roku, pełna tajemniczego błota, ożywających liszajów, budzących się do życia kolonii grzybów, robaków w murach. Zatem nie wzruszenie, ale swoista gruda, klucha, coś, co przeszkadza przełykać ślinę gardle i czuć w tej chwili coś niezwyczajnego, chociaż nie uroczystego. Idziesz tym ultranowoczesnym rękawem z samolotu do terminala, a trudno powiedzieć byś był na ziemi swojej, skoro jeszcze chwilę, kilkanaście kroków unosisz się nad nią, mimo twardego oparcia dla stóp, przecież. I pisanie tego jak idziesz, trwa dłużej niźli szedłeś i trwało to, co opiszę za chwilę, siedząc na poddaszu i pijąc miętę z żeglarskiego kubka. Szedłeś zatem jeszcze nad ojczystą ziemią i nagle usłyszałeś ten tembr z głośników, że oto państwo polskie ustami hostessy informuje i napomina, abyś swój bagaż przy sobie trzymał, bo jak nie, to wpadnie tu zaraz brygada dwoma defenderami, wlepi ci mandat, grzywnę i na kolegium chuliganie, terrorysto cię odda, do sądu grodzkiego wniosek o ukaranie, jak nie wiem co ja mam zrobić z Panem panie kierowco. Ach i bagaż zostanie zutylizowany na poligonie w Gołdapi poprzez zrzucenie go z samolotu, a następnie ostrzelanie z pistoletów maszynowych w czasie ćwiczeń obrony terytorialnej i zwolenników wolnego dostępu do broni palnej, żeby wreszcie w Polsce było jak w Ameryce. Grzmią głośniki aksamitnym tembrem hostessy, a ty jeszcze nie na gruncie, ale ponad nim, czujesz, że już wieje grozą, już słychać syk zgniatanych chemicznych spłonek w pasach szachidów, słyszysz syk odbezpieczanych puszek „Żubra”, trzask gniecionych podobnych puszek po „Piaście” jak syk węża co go do ust oburącz przytknął, policzki nadął jak bania w oczach krwią zabłysnął i zagrał. A jednak nic takiego się nie zdarzy i wszyscy trochę udają, że się przejmują, tylko miny, gęby, facecje stroją, ale kosy na sztorc rdzewieją w szopie obok grilla. Wszyscy tutaj coś udają. Powagę, rozumność i siłę. Tak jak wtedy, kiedy umówiliście się po szkole, u progu ostatniej ósmej klasy całą chuligańską brygadą ocalenia narodowego „na ruskich”. Tak, chodziło się swego czasu w mieście Brzeg „na ruskich”. Nie żeby im zrobić jakąś krzywdę na serio, co to to nie, mogłyby się wówczas zdarzyć jakieś na serio kłopoty. Ale szło się rzucić kamieniem w okno, butelką z farbą o mur, zgniłym jajkiem w wywietrznik piekarni. Żeby wiedzieli, że no pasaran, że tu jest Polska. I szliście zawsze wzdłuż muru koło dawnej ulicy Rosenbergów, obecnie Wileńska, kawałek dalej od wylotu Cichej, żeby jednak nie rzucać w tych „swoich ruskich”, z którymi się handlowało przez kraty, wymieniając zdjęcia wymyślonych kuzynek, sióstr i koleżanek za łuski z kałasznikowa, czasem gwiazdkę czerwoną z sierpem i młotem z czapki czasem z pagonu czy zgoła za cały pagon. Poszliście wzdłuż ulicy na wysokość Małego Rynku i tam siedząc na ławkach pod koronami wielkich lip postanowiliście wypróbować przygotowany arsenał: procę zrobioną z gumki od słoika, nowe korki po wódce wypełnione nowymi mieszankami cukru, siarki i saletry, no i oczywiście dobre kamienie wybrane z wykopu przy jednej z wiecznie remontowanych ulic na osiedlu. Dobry, krzemienny tłuczeń. Zając miał wisieć na murze i wychylać się, co jakiś czas zza drutu kolczastego, żeby obserwować efekty. Zza muru słychać było gwar wielu głosów, szuranie i tupot butów, widać jakieś wyjście na miasto, zebranie, może apel bloku. Zając wychylił się ostrożnie zza muru po czym schował głowę i rzucił do was:
– E, chłopaki mają takie tace, a na tych tacach są chyba czekoladki…
– Gdzie dokładnie?
– Trochę w bok od miejsca gdzie się wychyliłem, w lewo…
Ustawiliście się jak zastęp procarzy na starożytnym polu walki pod górą Kadesz. Dryla napinał procę, w której leżał korek z cukrem i saletrą a Mordal trzymał zapałki przyłożone do draski żeby na komendę podpalić siarkę w otworze zapału. Wysocki, Nowakowski, Szozda i Piątek trzymali kamienie, a Ty z Benkiem tworzyliście drugą parę z korkiem pełnym saletry i cukru, ale rozmieszanego w nieco innych proporcjach. Razem jak bateria, cztery lufy i obserwator.
– Joncu, powiesz kiedy.
– Ognia! –krzyknął Zając na murze i niemal jednocześnie Dryla i Benek odpalili zapały w korkach, a sycząc race z korków po wódce poleciały łukiem nad murem. Między nimi poleciały krzemienne tłuczeniaki, a wy od razu daliście nogę w Krzywą, bo była akurat najbliżej. Żal był, że nie było widać efektów zmasowanego ognia celowanego w czekoladki czy cokolwiek co tam leżało na tacach przed wejściem do koszarowego bloku z czerwonej cegły, ale instynkt ucieczki był silniejszy. Zatrzymaliście się na schodkach spożywczego za rogiem.
– Teraz walnijmy salwę z korków, akurat zostały cztery – rzucił Wysocki, a wy zgodziliście się, bo faktycznie korki z saletrą były fajniejsze od kamieni, bardziej widowiskowe. Tym bardziej, że mogło się zdarzyć, że wskutek nierównomiernego spalania otwór w wierzchniej powierzchni korka mógł się zapchać z jednej strony i pocisk tracił stabilność zaczynając latać w różnych, nieprzewidywalnych kierunkach, zarazem chaotycznie przyspieszając i zwalniając.
– Ale może nie zrywajcie się teraz jak króliki spod miedzy – powiedział Zając – nawet nie wiadomo czy trafiliśmy cokolwiek.
– Głupi jesteś – odpowiedział Benek – jak nas złapią, to co będzie?
– Nie złapią, przecież nie wolno im przechodzić przez mur – spokojnie zauważył Szozda, który mieszkał bezpośrednio przy Rosenbergów – nigdy nie wiedziałem żeby ktokolwiek przełaził przez mur wiesz, poza dzieciakami oficerów, ale z nimi sobie raczej damy radę.
– No dobra wracamy? – zapytał Zając i wstaliście z krawężnika. Brakowało pudełek od zapałek, więc podzieliliście się draskami drąc na pół dwa pudełka, które były. Zając znowu wlazł opierając się na pęknięciach i wydłubanych wcześniej dziurach po cegłach na mur i zawisł na jednej ręce w odpowiednim miejscu. Wyjrzał, schował się i dał znak żeby się szykować. Dryla i Mordal znowu mieli procę a cała reszta podzielona na pary ustawiła się znowu środkiem ulicy jak grenadierzy – rzucający z korkami w odwiedzionej do tyłu ręce, zapałowi z zapałkami przy draskach. Zając odwrócił się stojąc na wąskim gzymsie w połowie wysokości muru i pół powiedział pół-szepnął:
– Gotowi (draski, zapałki, syk zajmującej się ogniem siarki)… Cel (to powiedział trochę głośniej)… Pal!
I wszystkie cztery korki poleciały łukiem nad murem, przy czym jeden zaraz konwulsyjnie, niemal w miejscu skręcił w lewo i nabrał prędkości, a drugi poszybował z nagła w górę zaś trzeci zaczął kręcić spirale wokół własnej osi. Równocześnie na szczycie muru pojawiły się dwie smagłe, ciężkie, brudne dłonie i mankiety munduru w kolorze zgniłej zieleni. Zając trzymający się jedną ręką szczytu mur, oparty nogami na gzymsie zdążył powiedzieć tylko:
– No co wy tak znowu wiejecie, no, ruskich się boicie, no weźcie…
Ale w tej samej chwili usłyszał stęknięcie, kiedy jedna z dłoni obmacujących lico muru natrafiła na jedną z rozbitych butelek pozostawionych na murze. Odwrócił się i zobaczył jak za dłońmi wynurza się zza muru kałmucka gęba sowieckiego żołnierza wykrzywiona grymasem wściekłości, błyskająca białymi zębami i białkiem oka przekrwionym niczym Wojski z rogiem jak wąż boa. Odwrócił się znowu w waszą stronę, ale wyście już biegli z szumem krwi w uszach, na skrzydłach strachu wzdłuż ulicy Rosenbergów stronę Cichej. Oto pękała konstrukcja świata, zdarzyło się coś, czego nawet Szozda nie przewidział, bramy Mordoru otworzyły się i stwór z innego świata wkraczał w wasz świat jak gdyby nigdy nic, bez żadnego oporu. Zając zapewne odskoczył od muru a dyżurny wartownik o rysach azjatyckich może zaczepił się portkami z wojłoku o druty kolczaste pochylone do wewnątrz muru, pod którymi lub nad którymi musiał przejść. To dało Joncowi trochę czasu, ale nie dość, bowiem pierwsi z was już znikali za zakrętem Cichej, gdy on zaczynał swój szaleńczy sprint. Szozda i Wysocki biegli prosto, każdy aby bliżej swojego domu. Ta zgubna iluzja, która każe wracać w miejsca zapoznane i z pozoru bezpieczne, która pomaga łapać podejrzanych wszystkim szpiclom, politycznym policjantom świata pchała każdego z was w jego stronę i powodowała nieplanowane, ale za to skuteczne i widowiskowe rozproszenie grupy. Zając nie miał zresztą gdzie uciekać, mieszkał na peryferiach miasta, był tutaj niejako towarzysko, w drodze ze szkoły do domu, więc pobiegł za większą grupą w stronę rogu Cichej. Ty wpadłeś do swojego domu, zamknąłeś drzwi na klucz i zbiegłeś do piwnicy, gdzie była siekiera. Tak jakby ta siekiera mogła w rękach czternastolatka cokolwiek zdziałać. Ledwo dopadłeś do piwnicznego okienka wychodzącego na ulicę jak zobaczyłeś nogi Jonca w krótkich spodniach do kolan przebierające szybko w dół drogi i zaraz za nimi łomocące obcasami o asfalt nogi w wojskowych butach i w zgniłozielonych portkach, bardzo blisko tych pierwszych, chłopięcych. Więc pobiegł aż tutaj?! Po dłuższej chwili zobaczyłeś nogi obok siebie w pozornej zgodzie, w marszu z powrotem w górę ulicy. Załapali Zająca.
Po kilku minutach usłyszałeś stukanie do drzwi.
– To ja, Benek – usłyszałeś zduszony szept zza drzwi. Faktycznie był Benek, Dryla, Mordal i Piątek. Weszliście na piętro do twojego pokoju i rozpoczęliście naradę, że przecież tak Zająca nie można zostawić. Przypomniało ci się, że wśród skarbów na dnie skrzyni masz przysłane rok temu dwadzieścia dolarów od matki chrzestnej na bierzmowanie, do którego przecież nie przystąpiłeś, więc głupio było je wydać. Teraz była okazja użyć ich w szlachetnej sprawie.
– Chłopaki, pójdziemy na wartownię i przekupimy ich, żeby dali nam Zająca, ja mam dolary!
– Chrzanisz – rzucił Piątek – pokaż!
– E tam, to nie amerykańskie, tylko australijskie, lipa, nie wezmą się na to – żachnął się Mordal.
– A mamy jakieś wyjście?
Było jasne, że wyjścia nie ma. Zatem w piątkę, już bez Wysockiego i Szozdy, wyszliście z banknotem dwudziestodolarowym w ręce. W twej ręce. Ale nie doszliście nawet do rogu Rosenbergów i Wolności, gdy zobaczyliście jadącą w waszą stronę charakterystyczną Nyskę z białym paskiem i napisem „MO” z boku i nie wiedzieć dlaczego, ten widok wywołał w was panikę i natychmiast rzuciliście się do ponownej ucieczki w kierunku ulicy Cichej chroniąc się ponownie w twoim pokoju. A przecież mogliście być dowolna ekipą pięciu kumpli wracających ze szkoły do domu, czy idących pokopać piłkę w parku. Okno twojego pokoju wychodziło na wylot Cichej od strony koszar, widać było zaś wylot wyraźnie, drzewa w ogrodach były jeszcze niskie, świeżo co wujek ściął śliwkę przed twoim oknem. Milicyjna Nyska dojechała do rogu ulicy i stanęła. Siedzieliście na podłodze pokoju jak na dnie okopu i co chwila, któryś się wychylał, żeby sprawdzić czy Nyska dalej stoi. Ale Nyska stała i stała, wydawało się że minęły długie godziny zanim niespiesznie ruszyła dalej.
– Chłopaki ja powinienem być od godziny w domu – zaczął Mordal.
– Ja też, kurde, dzisiaj jest SKS, miałem wpaść do domu na obiad – dodał Piątek.
– To zróbmy tak – powiedział Dryla – wychodzimy z domu i idziemy w dół ulicy, jakby co do szkoły na SKS.
– To dopiero za godzinę!
– Nie szkodzi, idziemy sobie sami poćwiczyć.
– szczególnie ja – rzuciłeś rozżalony – klasowe popychadło.
– Nieważne, idziemy na SKS, pod szkołą będziemy bezpieczni i się rozejdziemy.
– A co z Zającem? – zapytał Benek.
Spojrzeliście po sobie. Zając był teraz w rękach kacapskich wartowników czy w milicyjnej Nysce czy może już na posterunku. W każdym razie stracony, nie do wyśledzenia nawet nie za dwadzieścia australijskich dolarów, ale i milion złotych. U wylotu ulicy Nyski nie było już od dobrych paru minut. Wyszliście z domu, ale nie uszliście nawet pięciu metrów, kiedy milicyjna Nyska wyjechała zza rogu ulicy i stanęła. I stała. A wam jakby ktoś wylał napalm na plecy, jakby wysmarował was fluorescencyjną farbą.
– Spokojnie panowie, idziemy na SKS, spokojnie, nic nam nie zrobią – cedził przez zęby Mordal próbując opanować przymus szybszego marszu. Wszyscy próbowaliście iść wolniej, mimo tego, że nogi chciały iść szybciej. To podobno bardzo śmiesznie wyglądało z perspektywy zakratowanego okna suki, jak wam potem o tym opowiadał Zając. Szliście niby spokojnie, ale im bliżej końca ulicy tym szybciej, mimo energicznego powstrzymywania pośpiechu, przecież. Za rogiem ulicy zamiast rzeczywiście iść na SKS zatrzymaliście się i spojrzeliście po sobie.
– Nic nam nie udowodnią – powiedział Piątek i nachylił się tak, żeby wyjrzeć zza rogu tuz przy gruncie.
– I co? – zapytał Mordal
– Stoi.
-Kurde…
Po chwili nieco z innej pozycji, pół metra nad ziemią wychylił się Benek. Milicyjna suka dalej stała tam gdzie stała. Po kolejnej minucie wychylił się Mordal, ale Nyska jak stanęła , tak stała i nic się nie działo. I w tej samej chwili, w której gotowi byliście uznać, że milicyjny samochód po prostu się zepsuł, albo kierowca jego zasnął – zza waszych pleców usłyszeliście:
– No dobra koledzy, dokumenciki proszę przygotować.
To był milicjant w filuternym służbowym garniturku, z rozcięciem na wystającą, opiętą, służbowymi spodniami dupkę, w czapce jak naleśnik, który byłby śmieszny, gdyby nie był prawdziwy. Włączył mikrofon radiotelefonu przy pasku przecinającym na skos mundurową bluzę i rzucił:
– Stefan, mam ich wszystkich, przyjeżdżaj.
Po chwili Nyska przyjechała, a drugi milicjant nazwany Stefanem zza uchylonego okna śmiał się i pokrzykiwał:
– No i który to jest ta pierdoła, co się ruskiemu dał złapać co?! Który to ta lebiega?
– Przecież, kurwa siedzi koło ciebie – odparł zimno pierwszy milicjant i otworzył z hukiem drzwi do suki – zapraszam Panowie, porozmawiamy sobie teraz.
W środku siedział Zając, na jego twarzy nie widać było napięcia, był dziwnie spokojny. A i wam napięcie opadło, bowiem wszystko już było jasne, byliście oto znowu razem. Jak mam już siedzieć, wolę u swoich, zawiadom o mnie UB.
– No to jak Panowie, chuligańskie wybryki, kacapy złapały waszego kolegę i mamy teraz tutaj zgłoszenia, które obciążają was za liczne szkody – milicjant powiódł wzrokiem po zebranych – dwa dni temu wybite szyby w piekarni.
– To nie my! – odpowiedzieliście niemal zgodny chórem
– Tak, tak, nie wy, dzisiaj w nocy wylana farba na bramę koło koszarowej łaźni.
– To nie my, Panie władzo!
– Jasne, jasne, nie wy – milicjant szukał czegoś w służbowym notatniku – o, a to dobre, a obrzucenie kamieniami bloków i wybicie kolejnych trzech szyb koło ruskiej szkoły na Słowackiego to też pewnie nie wy?
– No nie – mruknął niewyraźnie Mordal – po co mielibyśmy tak daleko chodzić na ruskich?
– Tak to jest – odezwał się jowialnie przez kraty ciągle uśmiechnięty milicjant Stefan – jesteście pierdoły dajecie się łapać ruskim, to teraz macie, będziecie mieli kłopoty za wszystkich sprytniejszych, takich co się ruskim nie dają łapać! O!
Milicjant Stefan znowu się zaśmiał głośno. Czuło się w powietrzu serdeczną, słowiańską atmosferę, jakoś już wiedzieliście, że nic poważnego wam nie grozi, mimo, że drugi milicjant z kamienną twarzą coś gryzmolił w służbowym notatniku. Milczenie, które zapadło potem nie było ciężkie, ale nabrzmiewało nadzieją i otuchą. Milicjant Stefan ciągle odwrócony do was przez kraty rzucił do pierwszego milicjanta, który spisywał wasze dane z podawanych posłusznie legitymacji szkolnych.
– Artur, no to co z nimi zrobimy? –i mrugnął do was okiem a potem z uśmiechem dodał – no, to Panowie, mówić mi tu jak na spowiedzi u księdza Robaczka, jak to było, ale naprawdę. No? Do kościoła chodzicie? Tak? No to gadać mi tu, ale już!
– No więc… – zacząłeś cicho – my tylko dzisiaj im trochę dokuczaliśmy, tak spontanicznie po szkole, na SKS mieliśmy iść, nie było nic do roboty, no to… poszliśmy na ruskich, co nie?
– Patrz Stefan, wszyscy z jednej szkoły i jednej klasy – przerwał milicjant nazwany Arturem i zamyślił się głęboko stukając długopisem w notes. – ósmoklasiści, kurwa ich mać.
– Artur, no to co z nimi robimy? – Stefan konfidencjonalnie zniżył głos, a w głosie czuć było, że chce jakoś wyjść z tej sytuacji z twarzą, że jest po waszej stronie, że wcale nie chce teraz być milicjantem ludowym, obywatelskim, ale że gdyby nie mundur sam pewnie chętnie by rzucił kamieniem pierwszy.
Artur podniósł wzrok i uśmiechnął się pierwszy raz, jakby znalazł w całej tej sytuacji coś z komizmu.
– Dobra, Panowie, macie wybór, albo piszemy listy do szkoły, rodziców i księdza proboszcza z wnioskiem o nagany i ukaranie… – zawiesił głos.
– albo…? – jęknął Zając, najlepszy z was wszystkich uczeń w klasie, syn szkolnej bibliotekarki.
– … albo wychodzicie stąd z pouczeniem – Artur zawiesił głos – a ekstra dwie lagi na dupę każdemu, jedna ode mnie, druga od aspiranta… co wybieracie?
Spojrzeliście po sobie a każdy miał w oczach ulgę, w końcu dupa przestanie boleć najdalej jutro. Wybór był oczywisty.
– No to- zaczął Mordal patrząc w podłogę – ja wolę w dupę dostać…
– Ja też…
– i ja…
– No i fajnie, zuch chłopaki – ucieszył się milicjant Stefan – szykować dupy chojraki!
Wyskoczył sprężyście z szoferki, otworzył rozsuwane drzwi przedziału dla aresztantów, z którego pierwszy wyskoczył milicjant Artur. Stanęli po obu stronach wyjścia z krótkimi gumowymi pałkami.
– Który pierwszy odważny?
– Uff, krótkimi będą lać, nie długą lalą – westchnął Zając z ulgą i bez słowa zszedł na stopień Nyski. Nie bili nawet specjalnie mocno, bez przekonania, bez zamachu, bez odgłosu nawet, jakoś symbolicznie. Bardziej dla pokazu siły, zaznaczenia władzy niż dla efektu.
– No i nie dać mi się więcej łapać ruskim – rzucił za wami Stefan, gdy rozmasowując tyłki rozchodziliście się do domów. Był ciepły wrzesień, wokół były ciągle zielone drzewa. Nikt nie sądził nawet, że za rok o tej porze koszary będą prawie puste i nie będzie już pretekstu do walk ulicznych. Znikną chłopcy ciągnący za sobą przez miasto charakterystyczny fetor w drodze do łaźni, nikt nie będzie grał na harmoszce wieczorami w oknie. Widać będzie oficerów wyprowadzających się ze swoich mieszkań poza obrębem koszar, krążyć będą legendy o tym, że wszystko, wszystko ze sobą zabrali, nawet wyrwali kable ze ścian i rury. Niechciani tutaj, a tam, gdzie jechali, przez nikogo nie oczekiwani. Miało się zacząć coś prawdziwego, tylko po to, żeby teraz we wrześniowe popołudnie na falochronie patrzącym na północ miało wydać ci się czymś zupełnie pozornym, nieprawdziwym, iluzorycznym a prawdziwy miał być już na zawsze tylko tamten wrzesień, koniec lata, skraj jesieni. Jak prototyp doświadczenia przemijania i zatrzymywania tego, co mija. Tak i ty, teraz patrzący za kolejnym, irytująco punktualnym promem, zawieszony na wyspie po środku Bałtyku, szukający jakichkolwiek dowodów na autentyczność siebie, patrzącego na zrudziałe od wyschłych glonów kamienie, w świecie gdzie nic nie jest autentyczne, wszystko jest jak groźna mina polskiego pogranicznika, strzegącego ciebie przed zagrożeniem płynącym ze starych, sprzedajnych gaci w rękach starej banderówy na rynku w Jeleniej Górze, jak śmiech milicjanta Stefana, jak kamienie rzucane przez mur, które kiedy trafiają w ciało chłopca przywiezionego do polskiego miasta Brzeg z Ałma-Aty – bolą już naprawdę. I rodzi się wściekłość. Wściekłość nie na żarty. Przed nią nie ma się jak schować, ukryć, raz wykluta zostaje na zawsze i czeka na swoją kolej. Teraz, kiedy właśnie zastanawiam się w jaki kolejny spław rzucić twoje wątłe czółenko – przypominają ci się słowa piosenki sprzed lat, ironicznej jak sądzę, którą mając lat cztery czy pięć brałeś prostolinijnie za zwykła kołysankę. Delikatne marszowe nawracające kadencje C e G C i jeszcze raz C e G C:
Nie bój się synku, nie bój się synku wojny
Bo przecież czuwa ludowy organ zbrojny

Radosław Wiśniewski – Trans. Migracja. Nie bój się synku, nie bój się synku wojny. Bo przecież czuwa ludowy organ zbrojny
QR kod: Radosław Wiśniewski – Trans. Migracja. Nie bój się synku, nie bój się synku wojny. Bo przecież czuwa ludowy organ zbrojny