But A

Było sobie państewko tak małe, że jego Prezydent musiał stać na jednej nodze, gdyż druga nie mieściła się już w granicach administracyjnych kraju. No dobrze, powiecie, można i tak, ale co z obywatelami? Cóż, pozostało im zamieszkać na obuwiu pana Prezydenta. Do wyboru mieli but znajdujący się na ziemi ojczystej, lub ten unoszący się w przestrzeni powietrznej. Postanowili podzielić się sprawiedliwie, ale wiecie, jak to jest z tą sprawiedliwością. Lepiej sytuowani obywatele przenieśli się na wyżej położony trzewik, mniej zamożni zostali na bucie wbitym w błoto. Przez chwilę zdawało się, że wszystko zmierza w dobrym kierunku. Mieszkańcy uniesionego buta (który dla jasności oznaczono literą A) postawili na czubku stolicę, sznurowadła używali niczym drogi krajowej, wakacje spędzali nad Jęzorem. Biedniejsi próbowali parać się rolnictwem, niestety, mało co chciało rosnąć na zawilgoconym obuwiu. Z wyjątkiem grzybów. Wkrótce okazało się, że coś tu śmierdzi. Nie, nie chodziło o sprawiedliwość. Swego czasu pan Prezydent musiał w coś wdepnąć. But A, ku oburzeniu jego mieszkańców miał na podeszwie paskudnie rozmazane łajno. W stolicy głośno zastanawiano się, jak do tego mogło dojść, co z tym zrobić, ale przede wszystkim, dlaczego mieszkańcy niżej położonego buta nic nie mówili, nie ostrzegli, przecież musieli widzieć co i jak. Co prawda przypominano sobie, że ci z dołu często pokazywali na tych z góry palcami, ale tłumaczono to zwykłą ludzką zawiścią i brakiem kultury osobistej. Polityczne spory trzeba było jednak odłożyć na bok, gdyż smród stawał się trudny do zniesienia. Z niemałym poświęceniem zorganizowano szeroko zakrojoną akcję zeskrobywania paskudztwa, do której zaangażowano bezrobotnych mieszkańców Buta B (ta nazwa się nie przyjęła, biedota wolała pozostać przy swojskim Kajaku). Skuwane, zdrapywane i odklejane fragmenty odchodów zaczęły oczywiście zasypywać niżej położone tereny. Bratobójcza wojna wisiała na włosku. Dzięki Bogu, paru pozostałych jeszcze na gospodarstwach rolników szybko dostrzegło niewątpliwe korzyści wypływające z odpowiedniego nawożenia ubogiej dotąd gleby. Uprawy ruszyły z Buta B jak dzikie. Wkrótce stał się potęgą hodowlaną, słynącą szczególnie z niezrównanych w smaku ostrych papryczek.


Bajka o włosie łonopartyjnym

Był sobie raz… och, nie oszukujmy się! Był, jest i będzie, po wsze czasy: Włos Łonopartyjny. Śliski i pokręcony. Że śliski to akurat mu pasowało, wszędzie się wśliźnie, trudno go złapać… ale ta pokrętność jakoś tak nie pasowała. Bo jakże to? Z jednej strony Łonopartyjny mówi jak żyć, a z drugiej wije się, jak nie powiem kto. Wszystkich trzyma na baczność, a sam jakoś tak kędziorkiem… Jednym słowem pragnął prostym być. Ba, pożądał prostości bez mała obsesyjnie. Był gotów zrobić wiele, by pozbyć się tej przebrzydłej sprężystości. Na nic jednak zdały się wizyty u lekarzy, rzucanie się pod walec historii czy łapanie prawa i lewa, jednocześnie. Nic nie pomagało.
Może to jakiś problem za przeproszeniem wewnętrzny, dumał nasz bohater. Zwrócił się więc do uznanego psychoanalityka, ale ten nie dość, że miał zbójnickie stawki (wzięty pod włos okazał się niezłym ziółkiem i dołączył to reszty tego konowalskiego tałatajstwa w tajdze), to na dodatek bredził coś o trudnym dzieciństwie, czy jakichś innych sprośnościach. No, tak nie będziemy rozmawiać, panie kolego!
Podłamany Włos wracał do rezydencji swoją pancerną limuzyną. Nie mógł sobie znaleźć miejsca na skórzanych siedzeniach. Zapatrzył się w przepisowo wygolony kark kierowcy. Coś go tknęło.
– Ty, szofier! – odezwał się swoim zwyczajowo srogim tonem.
– Tak, Wodzu? – wykrztusił młodzieniec zwyczajową formułkę, co poprawiło trochę Łonopartyjnemu humor.
– Ty jesteś chłopak z prostego ludu, co?
– Tak, Wodzu.
– To ty mi może powiesz. Tak między nami, zupełnie, wiesz, prywatnie…
– Tak, Wodzu..? – w lusterku błysnęły przerażone oczy kierowcy.
Wódz skinął przyjaźnie na znak, że chłopak może być całkowicie szczery, nic mu nie grozi.
– Powiedz ty mi, mój drogi, czemu ja nie mogę być prosty?
– Eee… to znaczy… jakby to…
– No mów, chłopcze, mów! Widzę, że coś wiesz! Wiedziałem! Wiedziałem, że prawdziwa mądrość pochodzi z ludu! – Łonopartyjny aż skręcał się z podniecenia.
Szofer przełknął ślinę. Młody był, co mu tam.
– No, Wódz po prostu nie może być prosty!
– Ale dlaczego! Tego nie rozumiem! Powiedz mi!
– Bo, tego… Wódz… jest… po prostu… z dupy… że tak powiem… – wydusił z siebie gieroj a cisza jaka zapadła nie wróżyła niczego dobrego.
Oj nie wróżyła.


Jajo

Na skraju wsi stało dwóch mężczyzn. Młodszy trzymał ręce w kieszeniach i był złodziejem. Starszy dzierżył drewniane widły i warknął:

– Idź precz i nie wracaj!

Młodzieniec wysunął do przodu głowę i patrzył wyzywająco na zagniewanego mężczyznę. Ten, nie bez satysfakcji dodał:

– Nawet matka cię wyklęła, gnojku.

Złodziej skierował wzrok na ciche zabudowania. Zdawało mu się, że między domami ktoś przemknął.

Po minucie, może dwóch, a może nawet i trzech chłopak ruszył w jesienne pola. Łzy zostawiły na jego umorusanych policzkach płytkie bruzdy. Postanowił nie zatrzymywać się już więcej.

Po kwadransie, może dwóch, a może nawet i trzech zobaczył ptaszysko. Czarne i wielkie jak noc. Wszedł na ptasi pazur.

Po godzinie, może dwóch, a może nawet i trzech dotarł do ptasiej nogi. Rozpoczął wspinaczkę.

Po dniu, może dwóch, a może nawet i trzech dotarł do ptasiego brzucha. Zniknął w piór czarnym lesie.

Po tygodniu, może dwóch, a może nawet i trzech dotarł do ptasiego ogona. I wszedł do ptasiego tyłka.

Po miesiącu, może dwóch, a może nawet i trzech dotarł do miejsca, w którym tkwiło jajo. Przejechał palcami po miękkawej skorupce i poszedł dalej.

Po roku, może dwóch, a może nawet i trzech dotarł do ptasiej głowy. Wyjrzał przez ptasie oko. Ktoś zajrzał przez drugie oko.

– Znowu świrujesz, gnojku? – rozległ się głos klawisza.

Złodziej nic nie odpowiedział, rozpostarł skrzydła i poleciał nad jesiennymi polami.


Kałuża

Była sobie kałuża. Nie za duża, nie za mała, ot taka sobie. Leżała beztrosko przy drodze i nikomu nie wadziła. Aż tu nagle padł na nią promień słońca.
– Dzień dobry! Promień słońca jestem, właśnie na ciebie padam. Twoja egzystencja ulegnie gruntownej przemianie, jak mniemam.
Kałuża zamarła, przerażona.
– Ależ… jak to? Dlaczego!? – zdołała wykrztusić.
– Bez nerwów, prędzej czy później wszystko się wyjaśni! – odparł promień z typową dla siebie prostotą.
– Ale ja nie rozumiem! – oburzała się kałuża. – Nikomu przecież nie przeszkadzam…
– Nie mi rozstrzygać… Wiesz, przysłano mnie z góry – mrugnął porozumiewawczo promień.
Kałuża nie chwyciła dowcipu.
– Protestuję! Proszę na mnie nie padać! To może się skończyć moim kompletnym wysuszeniem, a wtedy… wtedy przestanę być sobą… – załkała.
– Właśnie, właśnie! – zapalił się promień. – Mogę chyba rzucić trochę światła na całą sprawę. Bo jak już… stanie się, co ma się stać, to nie myśl sobie, że będziesz tylko wysuszonym kawałkiem gleby.
– Nie..? A niby czym będę?
– No, dla niewprawnego oka, będziesz po prostu spękanym spłachciem ziemi, ale tak naprawdę to będziesz… wierszem.
– Wierszem?
– Białym!
– Domyślam się… ale co będzie w tym wierszu?
Promień wyprostował się jeszcze bardziej:
„Nie ma to
jak być kałużą
przydrożną
nieba
pełną”
– wyrecytował, ale nikt go już nie słuchał.

Kuba Kapral – Cztery krótkie historie (vol. 2)
QR kod: Kuba Kapral – Cztery krótkie historie (vol. 2)