Wypad do teatru

Zadzwonił mąż. Szef go trochę zatrzymał, w dodatku na drodze był korek, więc, prosił, żebym już wyszła z domu i czekała na niego przy wyjeździe z osiedla. Inaczej nie zdążymy na czas – podpuszczał mnie – wiedząc, jak bardzo nie lubię spóźniać się. Włożyłam buty, zarzuciłam na ramię torebkę, zamknęłam drzwi i wyszłam. Przy wyjeździe jakieś wyrostki obijały piłkę o garaże. Nie podobało mi się to jak na mnie patrzą, jak szepczą między sobą i chichoczą.
Ruszyłam więc wzdłuż ulicy. Po kilkunastu krokach zatrzymał się przy mnie jakiś samochód, facet opuścił przyciemnianą szybkę, zagwizdał i zapytał ile biorę. Zamurowało mnie, nogi ugięły się pode mną. Powiedział, że więcej niż sto nie da. Pokazałam mu wiadomy palec. On sklął mnie od najgorszych i odjechał. Potem jeszcze kilku napalonych facetów w niewybredny sposób pytało o cenę. Byłam wściekła, wściekła na męża, na jego szefa, na cholerne korki, ale i trochę na siebie, bo przyłapałam się na tym, że zainteresowanie tych facetów, sprawia mi też przyjemność.
Gdy następne auto zahamowało obok krzyknęłam nie patrząc w tamtą stronę:
– Pierdol się, ty mały chujku!
Dopiero po chwili spostrzegłam, że to auto męża, a on, siedzi wewnątrz z rozdziawioną buzią i patrzy na mnie z przerażeniem. Wsiadłam trzaskając drzwiami. Do samego teatru nie odezwaliśmy się do siebie słowem. Jakiś czas jeszcze byłam wściekła, ale w końcu mi przeszło. W teatrze grali Otella.


Rzym

Pojechaliśmy do Włoch na robotę. Harowaliśmy na budowie, w cholernym upale, po dwanaście godzin na dobę. Mieszkaliśmy w dziesięciu w mieszkaniu przeznaczonym dla czterech osób, żarliśmy puszki z żarciem podobnym do kociego. Inaczej nic byśmy nie odłożyli. A w kraju roboty nie było, więc lepsza ta byle jaka fucha we Włoszech, niż leżenie i ogryzanie pazurów. Był tam taki jeden gość, co jeździł autem dostawczym i dowoził pilnie potrzebne materiały. Zgadaliśmy się i przypadliśmy sobie do gustu. Czasem zabierał mnie z sobą, żebym pomagał mu załadować lub rozładować towar. Dzięki temu mogłem, co nieco zobaczyć tych Włoch, bo inaczej to klapa tylko cegły, cement, wapno i ziemia. Trzy razy w ciągu pobytu w Italii udało mi się wyskoczyć nad morze. Młody był z niego chłopak i strasznie napalony na dziewczyny. Ale jaka przyzwoita mieszkanka bogatego europejskiego kraju chciałaby zadawać się z przybłędą ze wschodu, bez grosza w kieszeni i kulawo dukającym po włosku. Więc ten koleś cały czas nawijał o kurewkach, gdzie i jakie są, za ile takie to a takie usługi świadczą.
Któregoś dnia przyszedł i mówi, żebym z nim szedł, bo musi jechać po terakotę. Mrugnął do mnie okiem, przebrałem się i pojechaliśmy na miasto.
– Pokażę ci najlepsze kurewki w tym mieście – mówi. – Spoko – dodaje widząc, że się denerwuję – i tak dopiero za dwie godziny będzie ta terakota, więc mamy luz.
– Dobra – zgodziłem się, bo wszystko przecież jest lepsze niż zapierdol w trzydziestostopniowym upale.
Zaparkowaliśmy auto, nie bez trudu, w jakiejś uliczce i poszliśmy na mały skwer. Usiedliśmy na ławce i przyglądaliśmy się po drugiej stronie ulicy urzędującym panienkom.
– Niezłe, no nie? – co chwila powtarzał – Zobacz tą! Zobacz tamtą!
Patrzyłem co mi tam; jedne z tych dziewczyn były ładne inne mniej, jeden młode inne w nieco zaawansowanym wieku – co kto potrzebuje, lubi, na co kogo stać. Ale nagle, gdy z auta wysiadła czarnoskóra dziewczyna w bardzo krótkiej kiecce, ten smarkacz oszalał. Przeszukiwał kieszenie, rozprostowywał zmięte banknoty, co rusz liczył te swoje zasoby.
– Jezu! Muszę ją mieć, muszę – Czy ty widzisz, co to za cudo, czy ty to widzisz?! Jezu, pożycz dwadzieścia euro, oddam ci jak tylko wrócimy na budowę. Gość aż płonął z pożądania. Pożyczyłem mu kasę, co mi tam, niech się chłopak nacieszy. Jak tylko uciułał potrzebną mu kwotę wskoczył w krzaki. Myślałem, że idzie się wylać. A on, mrugając do mnie szelmowsko okiem, mówi, że idzie zwalić konia, żeby móc z tą czarną jak najdłużej się bzykać. Cholerny świr! Gdy wylazł z tych krzaków tej małej już nie było, już ją ktoś zawinął. Był rozczarowany. Ale nie za bardzo. W miarę szybko pogodził się z zaistniałą sytuacją. Oddał mi kasę i z radością w głosie powiedział, że skoro, zaoszczędził tyle kasy, to sobie kupi nowe najki.


Ogień i łzy

Z pięćdziesiąt pudeł znieśliśmy ze strychu. Potem paliliśmy je razem z ich zawartością. Z jednego z tych pudeł wypadły kapcie. To były kapcie zmarłej żony tego faceta. Chciałem je podnieść i wrzucić do ognia, ale mnie powstrzymał.
Siedział potem na schodkach tuląc te kapcie do nieogolonych policzków. Siedział, tulił je i płakał. Myśleliśmy, że to przez ten gryzący dym tak płacze. Ale on płakał z żalu nad sobą.
Na dobre rozpłakał się, gdy przyszło mu płacić za naszą robotę.


Duchy i myszy

Nagle w nocy budzi mnie ze snu żona. Szarpie mnie za rękaw i szepcze:
– Słyszysz?! Słyszysz?!
Z trudem otwieram oczy po całodziennej harówie w dokach. Powieki opadają mi jak żelazne kraty, niczego nie widzę, niczego nie słyszę. Odwracam się do niej plecami i znów zasypiam. Spadam w czarną otchłań. Ale ona mnie znów budzi i znowu to swoje:
– Słyszysz?! Słyszysz?!
Więc odpowiadam jej:
– Daj mi spać! Ledwie, kurwa, żyję!
Na jakiś czas przynosi to dobroczynny efekt. Cichnie, zamyka się, daje mi spać. Ale po jakimś czasie znów mnie budzi, i znowu powtarza:
– Słyszysz?! Słyszysz?!
– Co niby mam słyszeć? Słyszę tylko ciebie!
– A tego szurania nie słyszysz?
– Jakiego znowu szurania?!
– No to posłuchaj…
– To na pewno koty – mówię na odczepnego, układam się na lewym boku, odsuwam jak najdalej od niej i zasypiam. Ledwie zasnąłem, a ona znów mnie budzi i mówi, że to nie koty.
– Jakie koty?! O czym ty, kurwa, gadasz?!
– No o tym szuraniu!
– Jakim szuraniu? We łbie ci szura. Daj mi spać!
Znowu na chwilę mam spokój ale ona nie daje za wygraną i drze się mi do ucha, że umiałaby odróżnić odgłosy kotów i dodaje, że to nie żadne koty, tylko duchy.
Rozwścieczony odwracam się do niej i wrzeszczę w tę ciemną bryłę wybałuszającą na mnie gały:
– Jakie duchy, co ty chrzanisz, to koty!
– Nie, nie – mówi żona – to na pewno nie koty!
No to ja mówię rozbudzony już na dobre, wkurzony i trochę przestraszony, bo nie lubię jak się ze mną gada o takich sprawach, zwłaszcza nocą, zwłaszcza dopiero co obudzonym, brutalnie wyrwanym ze snu:
– Jak nie koty, to może kuny.
I znów próbuję zasnąć, ale tak jakoś oko otwiera się samo, próbuje prześwietlić ciemność, czy coś z niej nie wyskoczy nagle, a gdy jednak udaje mi się zasnąć ona znów mnie budzi i znów to swoje
– Słyszysz? Słyszysz?
Na co ja, tym razem spokojnie, mówię tak:
– Słyszę, pewnie, że słyszę!
– No widzisz, a mówiłeś, że nie słyszysz!
– Bo wtedy nie słyszałem, a teraz słyszę!
– To na pewno duchy!
– Jakie duchy kobieto, jakie duchy, to koty. Koty albo kuny.
– Nie, nie, to nie koty. To nie kuny…
– No to, jak nie koty i nie kuny, to na pewno myszy!
Wreszcie zamilkła. Ucichła. Może udało mi się ją przekonać. Może będę wreszcie mógł zasnąć. Ale nie. Nagle zrywa się z łóżka, zapala nocną lampkę i drze się ile sił:
– Jeśli to myszy, to wstawaj i coś zrób!
– Co niby mam zrobić?
– Nie wiem, nie mam pojęcia, ale coś zrób!
– No dobra może to jednak nie myszy, może to duchy…
– Myślisz?
– Tak. To na pewno nie myszy.
I znów cisza. Znów powieki stają się ciężkie jak odlane z ołowiu, ciemność nadciąga z każdej strony, słyszę przyjemny szum w uszach i nagły, porażający wrzask żony:
– To nie duchy! To myszy! Wstawaj i zrób coś!


Ludzkie gadanie

Wróciłem do domu koło południa. Byłem głodny i zmęczony. Marzyłem o jajecznicy, gorącym prysznicu i łóżku. Matka, ojciec, babka i jej nowy facet siedzieli w kuchni. Przyglądali się mi podejrzliwie.
– Czego? – warknęłam poirytowany.
– Cały jesteś podrapany – mówi ojciec.
– I masz sińce pod oczami – dodaje matka.
– Koszule masz podartą – mówi babka.
Nowy facet babki nic nie mówi, kiwa tylko siwą głową i wykrusza z brody zastygłą owsiankę. Dobrze, że chociaż on nie ma nic do powiedzenia.
– Ja nie wiem, synku, czy to dobra dla ciebie kobieta – mówi zatroskana matka.
– Całego cię podrapała – dodaje ojciec.
– I pobiła – mówi babka.
– Koszulę mu podarła – szepcze babce na ucho jej nowy facet.
– Podarła ci koszulę – powtarza za nim babka.
– To całkiem nowa koszula – mówi matka.
– Sporo kosztowała – dodaje ojciec.
– To nie jest, wnusiu, kobieta dla ciebie – podsumowuje babka.
Nie chce mi się z nimi gadać. Nawet nie chce mi się już jeść. Wykapię się tylko i wskoczę do łóżka. Wyśpię się. Wypocznę. Wieczorem znów się umówiłem. Dolores! Dolores! Dolores! Słodka, ukochana Dolores! Gdybyś tylko słyszała, co oni tu wygadują. Kobieta nie dla mnie! Też coś! Dolores to idealna kobieta. Wymarzona. Tylko spałem po niewłaściwej jej stronie.


Nocne ptaki

Ten stary drań, co mieszkał obok nas zabił się. Był chyba policjantem albo wojskowym. A może pracował w służbach więziennych. Wszystko jedno. W każdym razie, gdy jeszcze jako tako funkcjonował, chodził w mundurze. Potem przeszedł na emeryturę i, gdy tylko wykończył żonę, przesiadywał cały czas w ogródku. Hodował róże.
Z tą jego żoną nie wiem jak to było, ale sąsiadki tak właśnie mówiły, że ją wykończył. Może miały rację, a może nie.
Potem stary zachorował na Alzheimera. Któregoś dnia wyciął piłą motorową połowę swojego i naszego płotu. A jak już zmasakrował róże i drzewka morelowe sprowadziła się do niego córka z dziećmi, by mieć go na oku. Ale i z nim, i z dziećmi zupełnie sobie nie radziła. Za młoda była i za ładna. W końcu znalazła sobie jakiegoś amanta i wyniosła się. Ze starym została opiekunka. Jakaś Filipinka.
Stary wariował coraz bardziej. Kilka tygodni temu zaczął po nocach strzelać do ptaków. Tak twierdził, że strzela do ptaków. A naprawdę walił na oślep w stronę lasu, twierdząc, że mu te wrzaski nocnych ptaków spać nie dają. Tak nam mówił, gdy za pierwszym razem wyskoczyliśmy w środku nocy, w gatkach, na werandę wystraszeni tymi strzałami.
Tłumaczyliśmy mu, że nie ma żadnych ptaków, że jest przecież całkiem cicho, że niczego nie słyszymy. A on na to, że nie słyszymy, bo je wypłoszył. Spryciarz. Przyjechała policja, ale nic nie zrobiła. Stary miał pozwolenie na broń, wszyscy policjanci go znali, a w dodatku walił do tych ptaków ze ślepej amunicji. Jakoś przywykliśmy do spania ze stoperami w uszach. Myśleliśmy, postrzela sobie trochę, skończy mu się amunicja i będzie po sprawie. A poza tym im więcej będzie na niego skarg, im częściej będzie interweniowała policja, tym szybciej zamkną go w szpitalu dla wariatów.
Ale ten stary drań upierał się przy tym strzelaniu. Kilka tygodni. Aż któregoś dnia zastukała w nasze okna ta Filipinka i mówi, że stary się zastrzelił. Zwariowała chyba. Gdzie się zastrzelił? Jak? Ze ślepaka? No, ale ona nie chciała odejść, waliła w szyby i krzyczała, że pan się zastrzelił. Poszliśmy w końcu z nią. No i faktycznie, stary leżał na werandzie martwy. Palnął sobie w łeb. Obok starego leżała broń a ze ściany mniej więcej na wysokości naszych oczu, spływały krwawe strzępy mózgu i kości. Nie żył. Jak amen w pacierzu. Trup. W końcu wymyślił ten stary drań jak załatwić te ptaki.
Przyjechała policja i pogotowie. Spisali co trzeba, zabrali ciało. Filipinka z dobre trzy dni szorowała podłogę i ścianę. A jak już wszystko wypucowała pojawili się faceci z imigracyjnego i ją zwinęli. Podobno ją deportowano. Ale trzeba przyznać, że wysprzątała na medal. Śladu żadnego po starym nie zostało. Po niej też.


Plaża o zmierzchu

Pojechaliśmy na urlop. Po całorocznej ciężkiej pracy chcieliśmy wygrzewać się w słońcu, kąpać w ciepłym morzu i jeść frykasy. Marzyliśmy o tym, żeby nic nie robić, o niczym nie myśleć, tylko całe dnie spędzać na plaży. I tak też spędzaliśmy całe przedpołudniowe i popołudniowe godziny. Wieczorami natomiast chodziliśmy się od knajpki do knajpki, aż zamroczeni winem, wracaliśmy, chwiejąc się na nogach, do hotelowego pokoju. Było nam dobrze. Bardzo dobrze.
W jakiś wieczór, w tawernie dosiadł się do nas pewien gość. Twierdził, że jest właścicielem kutra. Może i był. Postawił nam po kieliszku lokalnej wódki. Potem my jemu. Gapił się na moją żonę trochę niestosownie. Ale co mi tam, myślałem, niech się pogapi. Potem zaczął rzucać trochę bezczelne teksty. I serwował tą wódkę raz za razem. Miał chyba zamiar mnie upić. Naiwniak. Ale, gdy wyskoczył z łapami do mojej żony trochę się zdenerwowałem. Posadziłem ją na swoim miejscu, z dala od jego łap, i grzecznie mu mówię, że, jak chce się z nami napić po przyjacielsku, to możemy pić, ale niech się trochę wpierw przewietrzy. Po tym to on się wściekł. Wrzeszczał że wcale nie jest pijany. No to, mówię, skoro nie jesteś pijany, to twoje zachowanie mnie obraża. Tak od słowa do słowa nasza przyjaźń powoli przerodziła się we wrogość. A jak przesiadł się i znów wyciągnął łapy w stronę mojej żony, to mu przywaliłem w pysk. Spadł ze stołka z głośnym hukiem. Na chwilę cała knajpa ucichła. Zerwał się na równe nogi i, sukinsyn, sięgnął po nóż. Żarty się skończyły, pomyślałem, i, gdy tylko zrobił krok w moim kierunku, przywaliłem mu w łeb stołkiem. Zalał się krwią i padł jak długi. No i zaczęła się awantura.
Zza stolików wyskoczyli kumple tego skurwiela i dawaj na mnie. Ilu mogłem, tylu powaliłem tym stołkiem. Żona pomagała mi dzielnie waląc ich flaszką po wódce. Ale któryś z tych popaprańców przywalił jej w twarz aż poleciała pod drzwi. Przez to na chwilę straciłem czujność i znalazłem się pod ich butami. Udało mi się wleźć pod pierwszy lepszy stół. Wyszedłem z drugiej jego strony, podniosłem żonę, w wolną rękę chwyciłem stołek i wycofywałem się na zewnątrz. Dobrze, że i oni mieli już dość, bo chyba bym nie dał rady dłużej z nimi walczyć.
Do hotelu wracaliśmy plażą. Była pusta. Szliśmy samym brzegiem, tak żeby fale obmywały nasze stopy. W pewnej chwili żona zaczęła się śmiać. To dobry znak, ucieszyłem się, nic jej nie będzie.
– Co cię tak śmieszy?
– Po co niesiesz ten stołek?
– Pomyślałem, że może będziesz chciała sobie usiąść.
– No to daj go.
Dałem jej ten stołek a ona zamachnęła się i wrzuciła go do wody. Nagle za którymś uderzeniem fali o brzeg ogarnęło nas pożądanie. Kochaliśmy się tam na plaży jak nigdy dotąd, kochaliśmy się pomimo bólu, obmywani falami i światłem księżyca. Oczywiście, trudno jednoznacznie stwierdzić, ale żona była tego pewna, że to wtedy, tam właśnie, na tej plaży spłodziliśmy naszego syna. Być może. Może tak właśnie było. Ja jestem tylko pewien dnia jego śmierci.
Resztę naszego urlopu spędzaliśmy w ciągu dnia siedząc w hotelu. Dopiero wraz ze zmierzchem wychodziliśmy na zewnątrz. Kochaliśmy się na plaży i pływaliśmy w morzu. To był najszczęśliwszy okres w moim życiu.
Ciekawe, czy ona jeszcze wraca czasami do tych dni wspomnieniami? Kiedyś się ze mną zgadzała, co do oceny tych dwóch tygodni. A teraz? Czy nadal tak o tym myśli? Może, będąc z tamtym mężczyzną, zdążyła już przeżyć coś równie pięknego? Może zdarzył im się jakiś miesiąc, tydzień, dzień, godzina, minuta, które są teraz dla niej wzorcem szczęścia? A może poddała się, uległa magii stabilności, bezpieczeństwa, spokoju? Może zapomniała. Nie chce pamiętać. Nie chce od życia już niczego więcej, wystarcza jej, to co ma i godzi się, by zamiast morskich fal i księżyca jej ciało obmywały rutyna, nuda, zapomnienie.


Północ

Dochodzi południe. Upalny, letni dzień. Tu na północy, takie gorące dni zdarzają się rzadko. Na środku trawnika, przed domem, stary mężczyzna mocuje się z kosiarką, która właśnie odmówiła posłuszeństwa. To stary gruchot, wręcz archaiczny, teraz już takich nie produkują. W sprzedaży nie ma nawet części zamiennych do tego modelu. Pewnie nie żyją już ludzie, którzy wyprodukowali tą kosiarkę. Mężczyzna stoi na środku trawnika i jest rozczarowany. Jest zawiedziony. Narasta w nim powoli coś na kształt straszliwej rozpaczy. Nawet ludzie, których kochamy, nie potrafią napełnić naszych dusz takim ciemnym, gęstym i lepkim poczuciem rozczarowania jak przedmioty, do których używania przywykliśmy. Mężczyzna stoi i patrzy na zepsutą kosiarkę. Służyła jeszcze jego ojcu. Pamięta letnie dni i ojca rozebranego do pasa, dumnie popychającego kosiarkę przez trawnik przed ich domem. Pamięta jak łapczywie pił zimną wodę przyniesioną w metalowym kubku ze studni, strużki wody ściekające po umięśnionym i mocno obrośniętym torsie ojca.
Nie słyszy, co do niego wykrzykuje przez okno żona. Stoi na środku trawnika i zaczyna płakać. Ktokolwiek ujrzałby go płaczącego, nie dałby wiary temu, co widzi, zwątpiłby w świadectwo swego wzroku. Mężczyzna sam do tej pory myślał, że nie potrafi płakać. Stoi na środku trawnika przed domem, obok starej zepsutej kosiarki i płacze.
Gdy rozczarowanie osiągnie poziom krytyczny, wejdzie do domu, zabije żonę a także dwóch dorosłych synów. Po kilku godzinach ocknie się, wydobędzie z czarnej zapaści, w jaką wpadł, pójdzie do sklepu i kupi nową kosiarkę. Skosi trawę przed domem. Dzięki różnym dodatkom, jakie producent dostarczył, prócz zwykłych w tym wypadku zamiennych części, będzie także mógł przyciąć żywopłot, o czym od dawna rozmyślał.
Z policjantami, którzy go aresztują nazajutrz i, którzy będą zadawać mu wiele pytań, mających na celu ustalenie przebieg wydarzeń, jak i motywy jego postępowania, nie będzie chciał rozmawiać. W trakcie przewodu sądowego młody i ambitny prokurator weźmie to pod uwagę, kwalifikując jego zachowanie jako utrudnianie pracy wymiarowi sprawiedliwości. Dzięki tej sprawie przełożeni wreszcie go zauważą. Sam oskarżony, będzie poddawał się wszystkim spotykającym go zdarzeniom z przerażającą obojętnością. W jakiejś chwili wyzna tylko swojemu obrońcy z urzędu, że strasznie mu wstyd. „Strasznie mi wstyd. – powie – Nie umiałem w swoim życiu wybrać ani rzeczy ważnych, ani dobrych, ani pięknych. Strasznie mi wstyd.” – powie, i schowa twarz w wielkich dłoniach. To będą jedyne słowa, jakie mężczyzna wypowie w trakcie całego procesu. Obrońca spojrzy na niego nic niewidzącymi oczyma. Rozmyślając o weekendzie, i pieniądzach, które będzie musiał uiścić w ramach spłaty kredytu za dom nie usłyszy, o czym mówił jego klient. Nie ma tych pieniędzy i nie wie skąd mógłby je wziąć.
Ale teraz, w tej chwili mężczyzna stoi jeszcze przed domem i płacze. Zbliża się południe. Patrzy ze zdziwieniem na łzy, które wypełniają głębokie bruzdy jego dłoni. Stoi obok starej, zepsutej kosiarki, patrzy na swoje dłonie i jest naprawdę przestraszony.
Postronny obserwator mógłby odnieść wrażenie, że z łatwością można było tego, co się wydarzyło uniknąć, że można było temu zapobiec, że to zdarzyć się nie musiało. Ludziom często podobne myśli przychodzą do głowy; zdaje im się, że, skoro coś narzuca się z oczywistością nie dającą się zakwestionować, to musi być prawdą.
Trawnik przed domem mężczyzny, jak wyliczą biegli sądowi, ma niecałe trzydzieści metrów kwadratowych.

Piotr Maur – Short Stories (vol. 1)
QR kod: Piotr Maur – Short Stories (vol. 1)