Wpatrując się w siedzącą postać, czy też cień, doznawał swoistego koktajlu uczuć. Mieszały się jak składniki napoju, ale bez pewności, jaki będzie efekt końcowy. Czuł strach, który niemal go paraliżował, ale prawie jednocześnie gniew na siebie, że czuje strach, a za sekundę spokój, który jeszcze nie tak dawno był jego stałą. Nie wiedział co zrobić, a właściwie dziwił się sobie, dlaczego nic nie robi, nie zapyta, nie zawoła do nieznajomego, który tak niespodziewanie pojawił się przy jego ognisku. Stał więc przytulony do pnia drzewa i walczył sam ze sobą, nie wiedząc, o co walczy. Trwało to jakiś czas, gdy w pewnej chwili cień powstał. Schowany za pniem wstrzymał oddech. Gość musiał mieć ponad trzy metry wzrostu, a jego płaszcz mógł służyć za kilkuosobowy namiot. Brak tlenu spowodowany wstrzymaniem oddechu przywrócił go do rzeczywistości. Gigant stał przy ognisku i patrzył na czarne wody jeziora. –  Czemu tak za tym drzewem się chowasz?! – Gigant przemówił nagle, i najwyraźniej do niego – Przecież to Ty rozpaliłeś ogień, czemu więc się przy nim nie grzejesz? – zapytał. – Poszedłem sprawdzić teren… – odparł zdziwiony tym, jak nagle lęk zniknął. – Sprawdzić teren?? A, cóż chciałeś sprawdzić, obawiasz się czegoś??

Gigant zdawał się być szczerze zdziwiony. Wyszedł zza drzewa i powoli, wbiwszy wzrok w przybysza zaczął się doń zbliżać. W miarę jak skracał dystans podchodząc do ogniska, zauważył że nadmierny wzrost gościa był po części efektem złudzenia optycznego, wywołanego pełgającymi płomieniami. Jednak mimo to facet miał ponad dwa metry wzrostu i brak jednego oka. Znaczy jednym patrzył, a miejsce po drugim lub drugie zasłaniała okrągła opaska ze skóry. – Przecież jesteśmy u siebie, i nie ma czego się obawiać. –  ciągnął, wciąż patrząc na wody jeziora. Gdy znalazł się w kręgu ognia „Gigant” odwrócił się, i przedstawił –Jan C., nazywam się Jan C. Mieszkam tutaj powyżej, dosłownie kilkadziesiąt metrów stąd. A Ty jak się nazywasz? – To ostatnie pytanie zaskoczyło go zupełnie. Jak to? Nazywam się. Ja się nigdy nie nazywałem. Jan widząc jego zakłopotanie szybko się zmitygował  – Nie musisz mówić jak nie wiesz. Nie każdy zna swoje imię, a niektórzy szukają go do końca życia i nie znajdują. Ty dopiero zaczniesz szukać, a może już szukasz? Zresztą nie ważne, jeśli pozwolisz nazwę Cię na potrzeby naszej chwilowej znajomości. Bo ona będzie chwilowa. Prawda? Nazwę ciebie Otosenjusz. – Sam nie wiedział jak, ale skinął przyzwalająco. Jednocześnie poczuł się jakoś dziwnie inaczej, jakby nabrał jakiegoś większego znaczenia. Miał imię. Otosenjusz usiadł i zapatrzył się w ogień. Nie czuł już lęku, nie lustrował Jana C. w obawie przed nie wiedzieć czym. Ciepło miło rozchodziło się po zmarzniętym ciele, powoli niezauważalnie pojawiało się w nim poczucie jednostki.  Jednocześnie zauważył, że czas jakby ruszył, a przeszłości nie może sobie przypomnieć. Jak było przedtem? Dokąd wędruje? Ucieka, czy wraca? Te pytania wypełniły teraz jego głowę. Spojrzał na Jana C. Ten też spojrzał i powiedział – „Chodźmy do mojego domu, to bardzo blisko. Nie będziesz chyba spał tutaj, w lesie?„ – Właśnie. Dlaczego miałby nocować w lesie? Ludzie chyba nocują zawsze w domach. Jan C. zaczął gasić ogień i dziwnie symboliczne wydało się to gaszenie. Ruszyli przez las pod górę, oddalając się od wód jeziora. Nie szli długo, bo po kilku dosłownie minutach Otosenjusz zobaczył światło. Nie było to jednak światełko okna, raczej oświetlony otwór jakiejś pieczary lub ziemianki. Podeszli bliżej i rzeczywiście była to ziemianka bez drzwi, które zastępowała jakaś płachta materiału. Jan C. ją odsłonił i zaprosił ruchem ręki i mimiką, do środka. Z sufitu zwisały korzenie, a wnętrze oświetlało palenisko umieszczone w jamie wygrzebanej w ścianie ziemianki. Dym ulatywał kanałem kominowym również wydłubanym w ziemi, więc część dymu spowijała wnętrze. Ziemianka posiadała dwa, a właściwie trzy pomieszczenia, z tym, że trzecie było maleńkie i pełniło rolę spiżarni. Jan C. podrzucił drew do ognia i zawiesił nad nim kociołek ze strawą. Po chwili, z garnka zapachniało ziołami i mięsem. Otosenjusz od dawna nie nocował pod dachem, od tak dawna, że nie pamiętał czy w ogóle kiedyś nocował, więc czuł się nieswojo w siedzibie Jana C.. Gdyby nie głód pobudzony zapachem z kociołka, wyszedłby od razu, byle tylko nie mieć dachu nad głową. Jednak czuł się pogubiony, zmęczony i głodny. Gospodarz wreszcie zdjął kociołek znad ognia, nałożył porcję do miski i podał gościowi. – „ Dam ci dach nad głową i strawę, ale musisz za to popracować dla mnie. Jutro, jak się wyśpisz powiem co jest do zrobienia.” – oznajmił podając miskę. Otosenjusz popatrzył na niego, na miskę z parującą strawą, jakby kalkulował. Jednak trwało to sekundę. Chwycił miskę i zaczął łapczywie wyjadać kawałki mięsa z polewki. Przyjemne ciepło szybko rozlało się wraz z polewką po całym ciele zaczynając od żołądka, i poczuł senność. Ułożył się na wskazanym przez gospodarza miejscu i natychmiast zasnął. Śniło mu się, że idzie niekończącym się korytarzem mijając dziesiątki drzwi, które dziwnie znajdowały się tylko po jednej jego stronie, druga zaś była gładką ścianą. Szedł tym korytarzem bardzo długo nie wiedząc do których drzwi zmierza. W końcu zatrzymał się i nacisnął klamkę najbliższych drzwi. Otworzył je ostrożnie, powoli i zajrzał jak mniemał do jakiegoś pomieszczenia, ale za drzwiami zaczynał się podobny korytarz. Otworzył następne drzwi i zastał za nimi taką samą sytuację. Korytarz, którego końca nie mógł dostrzec. Identycznie sytuacja miała się za każdymi drzwiami które otwierał. Gdyby ktoś go nie trącił kilkakrotnie w bok, pewnie do końca dni swoich zapętlony w korytarzach, błąkałby się jak w labiryncie. To Jan C. budził go, a przez otwór wejściowy wpadały do środka ziemianki promienie słońca. Usiadł i przetarł oczy. Dłuższą chwilę nie mógł kompletnie zorientować się gdzie jest, i kto to jest ten, który poszturchuje go w bok, dlaczego nie widać nieba nad głową, tylko korzenie wystające z sufitu. Na dodatek ten dziwny sen, który mieszał się jeszcze z realnym obrazem. Usiadł na posłaniu i spojrzał na gospodarza. W nocy nie mógł dokładnie mu się przyjrzeć, i natychmiast zauważył, że Jan C. jest dużo niższy niż wydawało się w chybotliwym świetle ogniska. – Wstawaj mamy robotę. – zaordynował krótko, jakby nie zakładając innej opcji niż ta, że Otosenjusz wstanie i posłusznie pójdzie za wezwaniem. Nieco go to zniesmaczyło, zwłaszcza, że na ogół najpierw proponuje się śniadanie… dlaczego tak nie było miał zrozumieć już za chwilkę. Wysupłał się z posłania i założył buty. Powoli jął gramolić się z ziemianki na zewnątrz, a blask porannego słońca oślepił go. Jednocześnie poczuł mdlący, słodkawy zapach, zmieszany z dymem ogniska, które Jan C. nie wiedzieć kiedy rozniecił. Odzyskując wzrok rozejrzał się dokoła, i zdrętwiał. Źródłem słodkawego, mdłego zapachu była krew lejąca się z zabitych zwierząt, rozwieszonych na specjalnie do tego celu sporządzonych wieszakach. Niektóre jeszcze konwulsyjnie dogasały, inne miały rozprute brzuchy i były już pozbawione wnętrzności. Stał jak sparaliżowany. Mdlący zapach, przebudzenie i ten widok wywołały w nim szok. Uczucie którego nie znał. Nie był to strach, czy nawet przerażenie, po prostu zdrętwiał, zesztywniał nie mogąc zaczerpnąć nawet powietrza, po chwili zaczął się dusić. To wyrwało go z odrętwienia i aż wydał dziwny okrzyk połączony z rykiem, zaczerpując powietrza. – Czego się wydziera?! – Jan C. nie zauważywszy reakcji swego „gościa” na pomordowane zwierzęta, skarcił go wyraźnie zdziwiony. Otosenjusz natomiast chciał jednego – uciekać!!! Nie mógł się jednak ruszyć z miejsca, bo jego ciało reagując na szok, po wstępnym odrętwieniu i napięciu mięśni, teraz dla odmiany kompletnie sflaczało. Mięśnie odmawiały posłuszeństwa mózgowi. Opadł na ziemię, na kolana. Jan C. wybałuszył na niego oko –  Co ci? Nie oprawiałeś zwierzyny nigdy? To coś ty jadł? –  zadawał pytania retoryczne jedno za drugim. –  Trzeba je sprawnie ze skóry obedrzeć. Skóra idzie na sprzedaż. – wyjaśnił cel tego krwawego poranka. Otosenjusz odzyskiwał władzę w ciele. Wstał i ruszył w las, przed siebie. Nie chciał nawet się oglądać do tyłu, chciał aby to zniknęło, okazało się złym snem. Jednak po kilkudziesięciu metrach przekonał się, że nie odejdzie tak po prostu. Usłyszał za plecami energiczne kroki, łamane gałązki pod stopami i drogę zastąpił mu jego krwawy gospodarz z ociekającym krwią nożem myśliwskim (rozmiaru szabli) w dłoni.

Szedł po schodach i zastanawiał się, ile czasu zajmie mu osiągnięcie ostatniego piętra budynku, to znaczy, ile czasu zajmie mu znalezienie się we władzach Partii. Jeszcze niedawno podobne rozważania wziąłby za irracjonalne. Ba, nie przyszłoby mu coś podobnego do głowy. Ale nie teraz.  Teraz był „wewnątrz” i powoli zatracał dystans do sytuacji w jakiej się znalazł. Schody wydawały się jakieś takie dostojne, a wejście z najwyższego piętra do przybudówki władz, było perełką architektury. Aluminiowe drzwi automatyczne, otwierane kartą magnetyczną, lub przez sekretarkę z sekretariatu. Wszystkie biura władz miały jeden sekretariat, ale dodatkowo każdy z dostojników posiadał własną asystentkę zajmującą mały pokoik obok ich biura. Podszedł do aluminiowych drzwi i nacisnął przycisk domofonu, a właściwie należałoby powiedzieć – komunikatora. Ten zabrzęczał i po chwili rozległy się trzaski, szumy i piski, a zza nich dał się słyszeć słaby kobiecy głos – Kto tam?? Kto tam!!?? – Zbliżył usta do kratki komunikatora skąd wydobywała się ta kakofonia i nieśmiało wydukał –  To Ja…znaczy do dyrektora… nowy,, – Z głośniczka przez chwilę słychać było szum, po czym słaby kobiecy głos  – Pan z rajstopami przyszedł??? – Jakimi znów rajstopami? Co ona bredzi? Nie wiedział co powiedzieć i chwilę milczał, ale zdziwiony sam sobą odpowiedział – Tak z rajstopami! – Zamek zabrzęczał i pchnąwszy drzwi wszedł do środka. Pokonał krótki korytarzyk i wyszedł na recepcję, gdzie za kontuarem stała kobieta przypominająca całą swą postacią, marchewkę zakończoną fryzurą a’la brukselka. Była wysoka i chuda, a jej uśmiech wydawał się być wycięty z kolorowego czasopisma i przyklejony w miejscu ust. Oczy też jakby zbyt duże sprawiały wrażenie namalowanych lub przyklejonych. Kiedy podszedł bliżej zauważył drugą kobietę siedzącą za kontuarem, ale tak niską, że nie widział jej z dalszej odległości. Kobieta ta składała się głównie z głowy wyposażonej w ogromny otwór gębowy do którego wpychała właśnie jakąś kanapkę, skinęła więc jedynie oczami na przywitanie nie mogąc nic powiedzieć. –  Jakie ma Pan dziś kolory? –  spytała ta podobna do marchewki –  Bo ja najbardziej lubię niebieski. –  dodała, co nie było konieczne. Cała jej garderoba była właśnie w tym kolorze, łącznie z włosami. –  Proszę Pani, przyszedłem na spotkanie z Szefem. Jestem nowym członkiem. – wyjaśnił stanowczym tonem. „Marchewka”, jakby ktoś z niej część powietrza wypuścił oklapła na krzesło. – Acha! Ma Pan teczkę? – spytała wpadając w rutynową nutę  – Muszę wpisać do rejestru –wyjaśniła. Podał teczkę, a ona wprawnym ruchem otworzyła ją. Mrucząc pod nosem zaczęła stukać niebieskimi paznokciami w klawiaturę komputera. Zerknął odruchowo na ekran i to co zobaczył wprawiło go w zdumienie. Otóż na ekranie widniał pasjans który „marchewka” błyskawicznie układała. Jak to? Miała wpisywać moje dane do rejestru!!! –  Przepraszam, co Pani robi??? –  spytał lekko poirytowany –  Miała Pani zdaje się wpisać moje dane do jakiegoś rejestru, a Pani pasjans stawia?!! –  niemalże krzyknął. Jej palce znieruchomiały, jakby ktoś je wyłączył. Z rozdziawionej paszczy tej małej, wypadł kawałek jakiegoś pożywienia i plasnął o blat. Atmosfera zgęstniała w ułamku sekundy do konsystencji budyniu.– Podważa Pan mój profesjonalizm? – spytała dobitnie wbijając w niego wzrok, i nie czekając na odpowiedź ciągnęła – Bo ja proszę Pana, swoją pracę znam i jestem przeszkolona. Mam proszę Pana, swoją odpowiedzialność i miejsce w szeregu, przed który się nie wysuwam. Pan, proszę Pana, nie zna się na technologii. To jest najnowszy program z interfejsem pasjansa, służący do inwentaryzacji i rejestracji. – zakończyła i nie spuszczając z niego wzroku zaczęła znów błyskawicznie naciskać klawisze przesuwając karty na ekranie monitora. Zupełnie nieoczekiwanie dla siebie wydukał – Przepraszam, nie wiedziałem. – Marchewka sprawnie i szybko dokonała rejestracji za pomocą pasjansa, i oddała mu teczkę. – Drugie drzwi. – wskazała kierunek. Wziął teczkę i ruszył na miękkich nogach w kierunku drzwi gabinetu szefa. Przez chwilkę przemknęła mu przez głowę myśl, że coś jest nie tak skoro odczuwa lęk. Właściwie to nie czuł lęku, a jedynie miał miękkie nogi. Nie wiedział, co czuł i to go zaniepokoiło, ale tylko na ułamki sekund. Mgnienie. Rozbłysk neuroprzekaźnika. Stanął wreszcie przed drzwiami gabinetu. Poprawił garderobę i zapukał. – Proszę! –  rozległo się energiczne zza drzwi. Nacisnął klamkę i wszedł miękko do środka. Miękko, po miękkim dywanie uczynił kilka kroków przed siebie. – Korowody!!! Korowody mój drogi, korowody nic więcej. Nic tylko wypełniaj rubryki, zakreślaj odpowiednie pola… nie tak jak dawniej, człowiek z człowiekiem pogadał jak z towarzyszem, jak z kolegą najbliższym! – z rozłożonymi ramionami i tymi słowy na ustach zza wielkiego biurka wygramolił się i podążał w jego kierunku, Szef. Jeden z szefów Nowej Partii. Był dobrze zbudowany, a głowę osadzoną na masywnym czerwonym karku zdobiła fryzura „na jeżyka”. Silne ramiona przycisnęły go do szerokiego torsu. –  Witaj przyjacielu, towarzyszu od dziś. Witaj w naszych szeregach, na drodze do prawdy i wolności. – wygłosił krótką przemowę, niejako powitalną. Objął go silnym ramieniem i delikatnie poprowadził w kierunku stolika i foteli. Skórzanych foteli oczywiście. Gabinet nie był urządzony z widocznym przepychem. Meble wprawdzie były solidne i obite skórą, a biurko wielkie i masywne, ale poza tym żadnych marmurów czy złoceń. Jeden kryształowy wazon na stoliku, ale kryształ już dawno przestał być synonimem zamożności i pozycji społecznej. Dywan leżący na podłodze jednakowoż, był w stu procentach perski. Dziwnie się poczuł w objęciach Szefa. Jakiś miękki, bezwolny i uległy. Takie dziecinne, ale dziwnie przyjemne uczucie. Poddał się mu, jak ramieniu Szefa, które doprowadziło go do fotela i lekko nań popchnęło. Usiadł w pozycji skromności i z wyrazem głupawego oddania patrzył jak ten sięga do szafki i wyciąga butelkę drogiego trunku. – Pogadamy sobie jak towarzysze… tak. –  nalał do kieliszków. – Bardzo nas cieszy, że postanowiliście do nas dołączyć. –  Dziwnie zmienił liczbę na mnogą, a przecież byli tylko we dwóch, i do Nowej Partii dołączył również sam. Po chwili zrozumiał, że to „my” oznacza symbolicznie całą Partię. Znaczy cała Partia się cieszy.

Poranne słońce odbijało się w klindze noża, rozbłyskując po drzewach „zajączkami”.– Dokąd to się wybieramy tak wcześnie… cha!? –  Jan C. łypał złowrogo swym jednym okiem. – Nic za darmo nie ma. Miskę i miejsce do spania trzeba odpracować. Pomożesz mi przy oprawianiu zwierzyny. Ino raz dwa, bo czasu nie mam, skóry muszę zawieść, a i mięso podzielić. Ślady zatrzeć. – zawyrokował nieodwołalnie, i rozkazał – No, wracamy. – Otosenjusz nie wierzył własnym uszom. Nie znał do tej pory takiej formy porozumiewania się , nie znał formy rozkazującej, karcącej, ni takiego bezmyślnego bestialstwa. Owszem, zdarzało mu się upolować rybę bądź inne zwierzę, ale tylko w potrzebie zaspokojenia głodu i to wtedy kiedy nic innego nie mógł znaleźć do jedzenia. Zabijanie dla skór w takich ilościach było dla niego czymś okrutnie abstrakcyjnym. Jednak w głosie swego gospodarza wyczuł coś groźnego, żeby nie powiedzieć trwożnego. Poczuł też coś jeszcze, coś czego wcześniej nie czuł – uległość. Strach który poznał niedawno, był przy uczuciu uległości niczym przystawka, przekąska. Strach był osobisty, a uległość czyniła go nagim i bezbronnym. Pochylił głowę, a mięśnie karku zesztywniały. Powoli odwrócił się w stronę ziemianki, za nim ruszył Jan C.  Szli powoli, a w głowie Otsenjusza kolejno ustawały procesy myślowe.

Paweł „Kelner” Rozwadowski – @Homo@ (vol. 8)
QR kod: Paweł „Kelner” Rozwadowski – @Homo@ (vol. 8)