Zaszczekał pies, gdy w pokoju robiło się jasno. Szczekanie wywołało słońce, a słońce wywołało szczekanie. Bardzo ciężko określić, co było pierwsze, słońce czy szczekanie, ale zdawać by się mogło, że urodziły się obie te rzeczy jednocześnie jak bliźniaki jednojajowe, ciężko stwierdzić jednak, które było pierwsze. Istnieje granica błędu, którą można przekroczyć choćby o duży palec u nogi.

Rabarbar obudził się, bo ktoś zaświecił lampę w przedpokoju, a przez wielkie szpary w drzwiach światło zaczęło przemykać i pełną mocą gilgotać go po powiekach, które stały wprost na jego drodze, podczas gdy Rabarbar leżał plażowym plackiem na kanapie, z której wystawał liść sałaty i nadgryziona przez senne duchy szprotka wędzona. Było to wielkie zdziwienie zarówno dla Rabarbara jak i dla wszystkich nadrannych duszków, gdyż jak wiadomo senne duchy nie chcą tykać nic prócz białego sera i jogurtu.

Rabarbar zamyślił się przez chwilę, spodobało mu się, więc postanowił się więcej nie zamyślać, gdyż czuł, że kruszy się jego nieszczęśliwy nastrój, który tak radośnie zapełniał jego życie. Wyobraził sobie (nie myśląc?!) wielkiego komara, który musnął go w nocy swoim szczękoczułkiem, ale kroki dobiegające zza oświetlonej ramy drzwi nie brzmiały zbyt lekko. Nie doczekał rana, gdy do pokoju wszedł ktoś, kto coś podejrzewał.

W szklistej powierzchni oka odbijało się niebo, jakby w czwartym wymiarze roznoszące gwiazdy złote przypięte szpilkami do maty poety z obszarpanymi rąbkami i kołnierzykami z Koniakowa. Gwiazdy rozmieszczały się niewidzialnie odbijając się od siebie, bez żadnej przyczyny czy wzoru i wbrew ziemskim naukowcom, którzy właśnie stworzyli z nich nową partię snookera. Olimpijczycy z kangurzych torbach jeszcze ssali z sutków mleko, choć sami dla siebie byli (stawali się) transformatorem logicznym z pamięciowymi funkcjami kalkulatora Casio.

Niebo ujawniło się niepostrzeżenie jako cień kogoś, kto stał w pokoju, Rabarbar zamarł… oddech wrócił po paru sekundach gdy wszystkie zmysły w sposób nieporuszony starały się wywęszyć intruza. Oko węszyło, ucho węszyło, nos węszył, dotyk i smak mimo usilnych starań nie mogły się zmusić do węszenia. Sam Rabarbar cichł, aż całe jego wnętrze wypełniła cisza, bezdźwięk rósł do 12 potęgi, a umysł jego znajdował się już dawno poza doświadczeniem komory deprywacyjnej i „Lucy in the sky with diamonds” Beatlesów. 300 trylionów cząsteczek unosiło się w niewielkim wnętrzu, niewielkiego ciała w pokoju wielkości pokoju przesłuchań ostatnich dni Sophie Scholl i myślę, że Bogusław Wołoszański pogratulowałby mi tego zdania.

Zmysły Rabarbara wychodziły już ze swoich orbit, gdy nagle nieodkryty dotąd parkiet pod wsiurską wykładziną podłogową w kolorze późnego Gierka załamał się i cień, razem z kimś, kto coś podejrzewał zapadł się pod ziemię.

Nieśpieszne do tej pory wstawanie stało się biatlonem, a konkurencjami było lanie się wodą po twarzy, zalewanie gorącą wodą opiłków herbaty, nie wylewając poza kubek oraz próby niewłożenia dwóch nóg do jednej nogawki. Musiał sprawdzić w czym sęk? Co w trawie piszczy? W tym celu postanowił najpierw stworzyć pokojowe chmury i zaczekać na deszcz. Wyprał więc majtki, włączył żelazko, a pod sufitem podwiesił dwie lodówki otwarte półgębkiem. Prasował, a para unosiła się i chłodziła, by skroplona spowodować lokalną, niskoterenową ulewę. Rabarbar mógł tylko przypuszczać, że jego wysiłki nie staną się cudnym manowcem, ale dalej wierzył graczom bilardowym i kangurom.

Ku zdziwieniu czytelników deszcz spadł. Namokłe meble trzeszczały, a lakier z nich wołał: „Odchodzę, kochani!” do surowych drewienek sklejonych w niby deski. Rozbujały się porosty, wiatr przez otwarte okno przyniósł nasiona klonu i źle pojęte piękno gatunku kwiatów doniczkowych o zapachu stajni.

Rabarbar przeżył katharsis i nareszcie mógł włożyć czyste majtki. Wymyty pokój był jak oczyszczona ziemia, dusza jak pusta puszka po coca – coli, z której wreszcie może wydobyć się czysty dźwięk.

Jego pokój, dotąd zaledwie framuga, „złote więzienie”, oaza spokoju i powolnego umierania, stał się nagle wyrzutnią do rzeczywistości i oknem. Coś jednak musiało rozhulać MIG-16, aby Rabarbar, z kaskiem na głowie „TOP GUN” mógł włączyć czerwony guzik wyrzucający go z wielką siłą w światową przestrzeń nietylkopowietrzną.

Usiadł i wpatrzył się w książki. Znał już wszystkie tytuły na pamięć, więc preferował zabawę czytania z pierwszych liter i dokańczania w głowie. Gdy dochodził do „Kiełbie we łbie” miękka sierść otarła mu się o nogę. Pierwsza myśl była: SZCZUR! więc podskoczył, klęknął na krześle i obgryzając paznokcie krzyczał w wniebogłosy, wzrok podnosząc ku górze, żeby ohydny szczur nie zauważył go. Szczur zaczął miauczeć co wprawiło Rabarbara w niesłychane zakłopotanie. Miauczenie powtórzyło się. Rabarbar spuścił jedno oko, drugim nadal patrząc w sufit.

Nie pomylił się i tym razem, to był KOT. Właściwie był to mały, niedorozwinięty kotek, wyglądający jak miniaturowy sfinks dachowy, jego źrenice były tak szerokie, jakby uciekł niedawno handlarzowi narkotyków, który żywił go tym, co miał pod ręką.

Kot wykonał następnie 2 minutowy lament medytacyjny, brzmiący jakby jego pochodzenie wychodziło z innej części świata niż wskazywałby jego wygląd. Jakby całe dotychczasowe życie był kotem do kręcenia młynków. Sprytny sposób na modlitwę.

Rabarbar chwycił się za głowę. Zapomniał o swoim pośpiechu, nie wiedział też po co jeszcze przed chwilą głupio wpatrywał się w książki, zapłonął chęcią zrzucenia czegoś ciężkiego na nieszczęsnego kota. Pierwsze, co wpadło mu w rękę była 12 tomowa Encyklopedia Brittanica. Wziął zamach i rzucał w miejsce dobywającego się głosu sierściucha, nie ze złością jednak, nie. To miało przynieść efekty wychowawcze. Po zrzuceniu 12 tomu usłyszał niewyraźne pisknięcie i zapadła cisza. Zasnął – pomyślał Rabarbar. Rzeczywiście. Kot zasnął. Kto wie, czy nie na wieki.

Rabarbar zeskoczył spokojnie z krzesła. Włożył encyklopedię tam, skąd ją wyrzucił i nagle poczuł przypływ czułości dla delikatnie rozpłaszczonego kotka, który jak mu się zdawało tak słodko zasnął. Położył go na poduszce i ubrał mu na uszy słuchawki pneumatyczne, żeby nie przeszkadzały mu żadne hałasy. Nie wiedział bowiem jak głośno będzie musiał poszukiwać kogoś, kto coś podejrzewał. Kotu pod wpływem ciężaru słuchawek zupełnie przekręciła się głowa do góry nogami, co wywołało w Rabarbarze jeszcze większe współczucie i miłość. Ach, te zwierzaki – pomyślał ciepło i od bardzo długiego czasu uśmiechnął się.

Maja Kimbar – Opowieść o niewiędnących korzeniach i nic nie podejrzewającej puencie
QR kod: Maja Kimbar – Opowieść o niewiędnących korzeniach i nic nie podejrzewającej puencie