Jestem, ocalałem

Nie wiem czy mam o tym napisać, kredą, ołówkiem
na murze, krzyczeć do otwartego okna, ale
„jestem, ocalałem„, z jakiejś wojny,
tylko nie wiem z której, nie dali mi munduru,
tylko dresy z darów. Bałem się tych dresów,
nogi miałem jak z waty, nigdy nie chodziłem
w czymś takim, czułem się jak parciany worek,
kiedyś widziałem takie zdjęcie dziadka, w garniturze,
pod muchą, a ja tu w dresach i trampkach
przedzieram się na swój front. Śmietniki
stoją w szeregu, niska zabudowa, trudno
podejść je znienacka, podkopać się nie dam rady –
wylali beton, może trzeba sposobem,
jak do konserw, ze scyzorykiem lub
zaostrzoną gałęzią. Idę więc na tych
pożal się boże nogach, a właściwie
czołgam się prawie jak kaleka, który
wypadł z wózka, nakrywam głowę rękami,
to taki kamuflaż, żeby jak coś, to
przynajmniej wstrzymam oddech, może
nie zauważą mnie śmieciarze, a dozorca
uzna za stare spróchniałe drzewo,
powalone starością, jestem już prawie
u celu, teraz wystarczyłby tylko jeden skok,
taki wiecie, szpagat z wykrokiem, a tu
przede mną wyrasta cień, długi, nie widzę końca,
boję się zadzierać głowę, zawsze byłem skromny,
siedziałem „w ośle ławce” za niewinność, to znaczy
na lekcjach zwykle milczałem, aż do dzwonka
i później lądowałem na następny rok, w tej samej
ławkoklasie, i po co to im było, przecież
wiedzieli, że „charakterny” jestem, nie naskarżę,
nie napluję im w życiorys, a mógłbym
ujawnić, te ich drobne szwindle, teraz
wpatruję się w ziemię, w ten nieznajomy cień,
skąd nadszedł, dokąd idzie i czego chce ode mnie,
nie boję się, przecież, mogę mu wykrzyczeć, albo szeptem
powidzieć, że „Jestem, ocalałem„, i że to
strasznie dużo, jak na dzisiaj.

9/04/14


Dzisiaj, był chrzest

Dzisiaj jest zawsze, nie lubię wczoraj czy przedwczoraj,
u mnie musi być dzisiaj, teraz, inaczej nic się nie liczy.
Więc dzisiaj jest chrzest, mój własny, wpierw był ten,
wiecie, rodzinny, teraz wymyśliłem własne chrzciny,
no bo każdy musi przez to przejść, zaliczyć tę linię horyzontu,
tę smugę cienia, zauważyć własną cielesność
przeciskającą się przez tramwajową pętlę.
Dresy wyprałem, koszulkę z napisem „Chicago Bulls” też,
sandały zeszyłem dratwą, jak prawdziwy szewc,
i poszedłem do „Parku Tysiąclecia”, tam jest rów z brudną
wodą, ale jak znurzyć w niej dłonie, to można uzbierać
czystej, teraz nachylam się na jej lustrem; kiedyś
miałem swoje, ale pękło na pół, to był zły znak, ojciec
pił przez tydzień, aż uzbierało się tyle szkła, że mogłem
kupić słodką bułkę, z dżemem, biorę tę wodę
i opryskuję twarz, przyczesuję ręką włosy, na mokro,
idą chłopaki, wszyscy spod igły, to znaczy trampki,
dresy z kapotą, niektórzy okulary, w rękach reklamówki,
zgaduję, piwo puszkowe, bo tak cicho je niosą,
ustawiają się szpalerem,, jak ZOMO, ja w środku,
wyciągają grzebienie, przyczesują się, patrzą
czy szew na dresach jest po środku, wyjmują puszki,
kładą na ziemi, prostują się i patrzą mi w oczy,
nie mogę mrugnąć, bo znaczy to, że coś ukrywam,
albo nie mówię prawdy, to jest najgorsze, jak cię
złapią na tym, to „gleba”, nie podadzą ci ręki,
nie poznają na ulicy, będziesz dla nich niewidoczny,
jak „duch Hopkirka”, taki serial był, pamiętam,
patrzą mi prosto w oczy, milczą, ja też, naraz, chyba
„Rudy”, podaje mi puszkę, otwiera, trącamy się, piana
wybucha jak granat, opryskuje dres, udaje, że
bije mnie w brzuch, udaję, że nic nie czuję,
gonię brakujący oddech, uspokajam się i wtedy
wszyscy przykładowo za nim, otwierają piwo, stukamy się,
siadamy na łące, w dole strumień wody, tłustej,
uśmiecham się, do siebie, jestem, „w paczce”,
pijemy w milczeniu, przełykając goryczkę,
mijają nas nasze kobiety z dziećmi w wózkach,
uśmiechają się, trzymają w ręku komórki,
przebierają palcami po klawiaturze,
wysyłają coś do netu, będziemy w sieci,
wpisują krótko: „Dzisiaj, był chrzest”.

8/04/14


Gadam, do siebie

Od wczoraj, a miało być nieustające dzisiaj, gadam do siebie,
na cholerę, nie wiem, to mój sposób na chandrę,
mój plaster, na milczenie, nienawidzę ciszy,
to całe, wszelkie zło, to przez nią, wiem coś o tym,
bo słyszę, jak skrada się we mnie, i nic nie mówi,
a potem stacza się jak metalowa obręcz i muszę zatkać uszy
by nie ogłuchnąć, od tego jazgotu, to tak, jakby chciała
zawiadomić naszą dzielnicę, o swoim istnieniu. Chłopaki,
kiedy mówię o tym, śmieją się, przezywając mnie,
„cichą tykającą bombą”, tak mnie wnerwia ta cisza, więc
zacząłem gadać do siebie, idę przez działki, mówię do
ogrodzenia, rozpycha się taki między rabatami, dzieli wszystko
od wszystkiego, co mu stanie na drodze, nawet fosę
przeciął na pół, precyzyjnie, jak chirurg,
i teraz trzeba skakać z brzegu na brzeg,
gadam do drzew, co rosną, dziko, nie według starszeństwa
jak u mnie w domu, tylko, jak samosiejki, wciskają się,
w szczeliny pni, te eksplodują zielenią, walcząc o słońce,
rozmawiam z altankami, te opite wilgocią, wykraplają się
na rabaty, albo wydeptane żwirowe alejki, przecież tu
nie cmentarz, żeby tylko nie odeszły na tamten świat,
próbuję rozpalić ognisko, mokre drzewo, nie odpowiada na ogień,
tli się, przygasa, niczym śp. moja matka, kiedy zmęczenie
zbijało ją z nóg, to na kolanach pełzła do zlewu, by napić się
zimnej wody, prostu z kranu, a przecież obok stał czajnik,
po co człowiekowi tyle zachodu, że ugasić pragnienie,
kiedyś wystarczył strumyk przed drzwiami, albo studnia,
a teraz nie ma do kogo ust otworzyć, po co mi tyle domu,
kiedy milczenie muszę metrami odmierzać, lepsze już to
gadanie, po próżnicy, bez celu, memłanie słów, potem
spluwać tylko trzeba, żeby kwasów jakiś nie było, a mówili,
że milczenie jest lekiem, gdyby tak było, to ludzie
byliby zdrowi i twardzi jak kamienie, a tak, gadają do siebie,
po próżnicy, też, a najczęściej o niczym, bo po co, tak,
mleć językiem, kiedy świata i tak całego nie poznasz, a
ludzi w gadulstwie pogubisz, a siebie jak obcego
traktować będziesz, zaciskam więc usta, noszę w sobie złość,
na później, do momentu, kiedy ktoś otworzy do mnie usta, a
gadać i tak będzie do siebie.

9/04/14


Wyleciałem, jak z procy

Wyleciałem, z domu jak z procy, raniusieńko, kiedy
ludzie ze snu dopiero co się zbierają, obaczyć, jak wyglądają
tacy na wpółśnięci, jak goście ni z tego, ni z owego świata, ale
w oknach dzieliły nas firanki, a za nimi dostrzegłem,
ich cienie, mówię wam, z otwartymi ustami,
jak ryby wyciągnięte na brzeg, gestykulujące, nieme,
snujące się od ściany do ściany, patrzyłem jak wyciekają z domów,
jeden za drugim, anonimowi, nieopierzeni, podobni do wielkiej
gradowej chmury, podminowani, potykający się
na prostej drodze, jak byli szli donikąd, na zatratę,
albo przed siebie, krzyczałem do nich, ale oczy mieli
półprzymknięte, z teczkami pod pachą, nieśli reklamówki
z „drugim śniadaniem”, wyglądali jak nie z tej ziemi,
i pomyślałem o nich, mimo, iż znamy się od urodzenia,
jak o jakichś obcych, którzy przybyli tu przypadkiem,
z innej planety, zajęli opuszczone domy, bezpańskie ogródki,
podzielili podwórko, garażami pocięli grządki,
ogrodzili, je, malując na drzwiach numery klatek, w których
będą gnieździć się, do końca swoich dni, wygrażając
wrogo światu, którego nigdy, tak naprawdę nie poznają,
dzieląc go między siebie, swoich bliskich, niczym łupy,
należne im od zawsze, jak zwierzę, osaczone w obławie,
naznaczone, do odstrzału, mając mnie również przez cały czas
na celowniku, i wtedy po raz ostatni popatrzyliśmy
sobie w oczy, za plecami montując po cichu,
kraty w oknach, wstawiając podwójne drzwi
i dodatkowe zamki, tak na wszelki wypadek,
gdyby przyszło nam do głowy
wylecieć z samego rana z domu, jak z procy,
jakbyśmy szli przed siebie, donikąd, albo na zatratę

9/04/14


Jestem na aucie!

Jestem na aucie, na całkowitym aucie, rozumiecie, to tak jakbym
orbitował przez całe miasto, zawieszony na linie, przywiązany
do nicości, do przeźroczystej mydlanej bańki, a potem jak dzielnicowy
baron Münchhausen, kuśtykając od jednej bramki do drugiej,
przez pół boiska, uciekam z żelazną kulą przywiązaną do nogi,
a z każdej strony strzelają we mnie piłką, no wiecie,
kumple, rodzina, sąsiedzi, nawet zupełnie obcy, wszyscy tam obecni,
walą do mnie jak z dubeltówki, piłka obija mnie niczym rękawica
bokserska, z tym, że nie ma podziału na rundy, po prostu czas
został zawieszony, tam gdzieś nad moją głową,
nie mogę spojrzeć w górę, razi mnie swoim światłem, jak
ogromna żarówka, z której ktoś zdjął obudowę, łańcuch
i kula krępują moje ruchy, czuję się jak w więzieniu;
wielka cela bez drzwi, bez strażników z jednym wielkim judaszem nieba
po środku, liczę kroki, gubię się, powtarzam do znudzenia, a oni
nie spuszczają ze mnie wzroku, mrużą oczy jak ten ślepy kocur,
w którego rzucaliśmy puszkami, na tym meczu nie ma sędziego, nikt
nie odgwizduje fauli czy karnych, po prostu jawna wolnoamerykanka,
kiedyś tak nazywaliśmy te nasze pojedynki na łące, walczyliśmy,
każdy z każdym, nie wybierano wagi, mnie się trafił kiedyś „Jasio
olbrzym”, no wiecie, ten w podartych butach, unikałem jego ciosów,
wiłem się niczym piskorz, koniecznie chciał mnie znokautować,
kiedy się zmęczył, klął jak szewc i gonił mnie po łące, aż w końcu
padł twarzą w krecią norę i bił ręką w ziemię, wyglądał jak robot,
z „Cyberiady”, któremu wyczerpały się baterie, lubiłem te bajki Lema,
czytałem je chłopakom, ale nudził ich kosmos, woleli piłkę, boks, a później
kolarstwo, pożyczałem rower, od sąsiada, oni mieli „kolażówy”, goniłem ich
do utraty tchu, podpuszczali mnie, kiedy ich doganiałem, wtedy
przyśpieszali, zostawałem z tyłu, nie byłem ofermą, tylko co ja mogłem
„Ukrainą” przeciw ich „Jaguarom”, no a teraz jestem na aucie, nie mam
czucia w rękach, od tego ciągłego ściskania cegłówki, fakt, chciałem
ze sobą skończyć jak ten, spod „Trójki”, co powiesił się w piwnicy,
na haku, wisiał tak, z tydzień, między wekami, zanim go odcięli,
no bo, co robić jak jesteś na aucie, faulują cię, a ty nic, kopią, a ty nic,
tak nie można, przecież też chcę żyć, czasem myślę, tylko po co, wtedy łapię
za szluga i wciągam dym głęboko, w płuca, po chwili to mija, czuję
głaz między żebrami, to on zamyka we mnie, te głupie pytania, na cztery
spusty, i wtedy zapadam w letarg, odlatuję, tak mam zawsze po „Extra mocnych”,
bo jak jesteś na aucie, to nawet chłopaki z „paczki” unikają cię, to
jak czerwona kartka, pauzujesz do odwołania, i wtedy sięgam po „Cyberiadę”,
tego Lema i czytam o tych robotach, co to w kosmosie, wyautowane,
opowiadały sobie bajki, jak wówczas, kiedy wszyscy byliśmy jeszcze dziećmi…

10/04/14

Gabriel Leonard Kamiński – Jestem, ocalałem
QR kod: Gabriel Leonard Kamiński – Jestem, ocalałem