W czasach mojej młodości rower był szczytem marzeń każdego z nas. Wszyscy na podwórku, jeśli tylko ktoś dostał go w prezencie, od razu stawał wyżej w naszej podwórkowej hierarchii. Pamiętam jak starszy ode mnie o pięć lat Zbychu kupił sobie „Jauguara”. Byłby to na oko odpowiednik dzisiejszego „Maybacha”. Lekki aluminiowy korpus, bezdętkowe opony. Był siedemdziesiąty piąty rok. Właśnie od kilku tygodni byłem właścicielem młodzieżowego roweru marki „Romet”, który rozpędzałem do granic możliwości i przejeżdżałem wzdłuż i wszerz cały park „Tysiąclecia”. Ku zgrozie leżakujących na trawie sąsiadów śmigałem przed nimi ucząc się jazdy bez trzymanki. Wygrażali mi z daleka, ale czułem, iż gdzieś w kąciku serca, tak naprawdę zazdrościli mi moich kaskaderskich wyczynów. Jedynym ich cyrkowym występem, kiedy szli z ogródków na skróty do swoich domów, były skoki przez rów pełen smarów spływających z pobliskich Wojskowych Zakładów Naprawczych; nieudany równał się z bliskimi spotkaniom z „Ixi” lub proszkiem „E”. Moja szaleńcza jazda była jednak zdecydowanie bardziej ekscytująca na tle ich nieporadnych skoków do strumyka pełnego oleistej mazi.
Pamiętam jakby to było wczoraj. Początek czerwca tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego trzeciego, koniec roku szkolnego wisiał w powietrzu. Wolna sobota zawsze wprawiała mnie w dziki nastrój niepohamowanej niczym wolności od zajęć szkolnych, odrabiania lekcji i domowych obowiązków. Wziąłem swój „land-rower” jak go przezwałem i pojechałem znaną sobie, jak własną kieszeń trasą wokół „Parku Tysiąclecia”, „Górki Blacharskiej” i dzikiego wysypiska śmieci przy Januszowickiej. Okrążałem ją nieśpiesznie przyglądając się ludziom krzątającym się na działkach, leżącym na kocach, czytającym książki. Było cicho, nawet ptaki milczały porażone słońcem. Nie pamiętaj już które to było moje koło, wiem tylko, iż wjechałem między sterczące z ziemi korzenie i zamiast zwolnić, podbiłem przednie koło chcąc przejechać nad wybrzuszeniem sterczącego z ziemi drzewa, gdy niespodziewanie wyleciałem w powietrze jakby nagle zabrano mi kierownicę i z rękami uniesionymi na boki uderzyłem w jego pień.
Straciłem przytomność. Nie wiem ile czasu od tego wydarzenia upłynęło. Ocknąłem się nagle. Tknięty przeczuciem, iż muszę iść do szkoły przebierałem bezwiednie nogami coraz bardziej zaplątując się w prześcieradle. W pokoju przyciemniono szyby; nie wyczuwałem godziny ani pory roku. Wydawało mi się jakby dopiero co się urodził. Moje myśli były białe niczym wykrochmalona pościel i krążyły wokół wielkiego pragnienia. Czułem jakbym miał język sklejony z ustami, a policzki wypchane piaskiem. Poruszyłem głową, potem szyją, odwróciłem głowę w kierunku ściany. Otaczały mnie ze wszystkich stron kręgi szarego światła. Poruszyłem nogami, potem placami u nóg. Wszystko miałem na miejscu, oprócz też, że w momencie, gdy chciałem wyplątać nogi uwięzione w prześcieradle, nagle moim oczom ukazały się wielkie zakręcone krogulcze paznokcie. Wbiły się w materiał i gdy podciągnąłem lewą nogę przecięły go na pół jak skalpel.
– Mamo – krzyknąłem bez namysłu, przypominając sobie nagle, że mam matkę. Gdy echo mojego krzyku wylatywało przez okno, do pokoju wbiegła moja mama Hanka gubiąc po drodze pantofle. W ręku trzymała popielniczkę, w drugiej papierosa. Dym uniósł się do góry, zakręcił w powietrzu nieregularne kółko i oplótł mnie wstęgą mlecznej poświaty, gdy w tym samej chwili popielniczka wysunęła się z jej ręki i spadła hukiem na podłogę roztrzaskując się w drobny mak.
– Boże synu nareszcie, myślałam, że się już nigdy nie wybudzisz z tej śpiączki!
– wykrzyknęła podnosząc oczy ku górze.
– Jaka śpiączka, to ja ciągle spałem, a przecież nic mi się nie śniło? Wykrztusiłem z siebie słabym głosem.
– Boże dziecko, od twojego wypadku minęło prawie dwa lata, mówiąc to zaczęła liczyć palce śmiesznie je zaginając. Spałeś i spałeś, baliśmy się wszyscy czy się ockniesz z tego letargu i czy nie będziesz miał odleżyn.
– Jak to dwa lata, to który mamy teraz rok?
– Siedemdziesiąty piąty, masz już skończone szesnaście lat. Kiedy ty w najlepsze spałeś twoi koledzy dostali świadectwa do ósmej klasy. Co teraz będzie, mówiąc to załamała ręce i pokiwała tylko głową, która chwiała się jakby przyczepiona była do jej szyi jedną nitką.
Zachłannie wypiłem podaną mi szklankę wody. Usiadłem podpierając się ręką. Byłem jeszcze zbyt słaby, żeby samodzielnie chodzi. Spuściłem nogi z łóżka ledwie muskając podłogę moimi nienaturalnie wielki paznokciami.
– Opowiedz mi coś o tych dwóch latach, poprosiłem Hankę. Jak to jest, kiedy śpi się nieprzytomnie, a wokół bezwiednie mija czas?
– Przywieźli cię ze szpitala po dwóch tygodniach, twierdząc, że to szok powypadkowy, a właściwie śpiączka spowodowana twoim upadkiem. Kazali zasłonić okna, co trzy dni przychodziła do ciebie pielęgniarka, co tydzień lekarz. Poiłam cię tym plastikowym kubkiem .Przechylałam ci głowę na bok i jak małe dziecko jadłeś wszystko zmielone na papkę. Myłam cię i czesałam codziennie. Twoi koledzy na początku przynosili ci lekcje, żebyś był na bieżąco, raz czy dwa przyszła twoja wychowawczyni. A ty spałeś poruszając czasem powiekami, jakbyś chciał dać nam jakiś znak, a może jechałeś dalej na tym swoim rowerze. Później pani Władzia postawiła ci bańki, przyszła też ta stara Ukrainka Marina i okadziła cię gałęziami brzozy, paliła hubę i modliła się za ciebie. Stawiałam karty i pasjansa ale one oprócz tego, że mój brat Marian żyje gdzieś bardzo daleko stąd, nic innego mi nie powiedziały.
Dopiero dzisiaj uwierzyłam, że cuda się zdarzają.
– Dobrze, a moje paznokcie, mówiąc to skinąłem głową w kierunku moich nienaturalnych pazurów. Pomachałem nogami, ale trzymały się mocno…
– No właśnie, nie wiem co o tym sądzić? Obcinałam ci je co tydzień, czasem rzadziej. I któregoś dnia, kiedy zmieniałam pościel patrzę, a na twoich palcach wyrosły szponiaste grube ni to paznokcie, ni to pazury. Poszłam do lekarza, radził moczyć ci palce w roztworze szarego mydła. Robiłam tak, do momentu, aż po jakimś czasie zaczęły mięknąć i zakręcać się w dziwaczny sposób. Płakałam pół nocy i nic. Ponownie zawołałam Marinę, a ona jak tylko je zobaczyła padła z krzykiem na podłogę wyzywając cię od „jurodiwych”, a potem wyleciała od nas jak oparzona. Od tego czasu zawijałam ci nogi bandażem nasączonym mydłem ale było jeszcze gorzej, zaczęły się skręcać niczym drut. Zostawiłam je swojemu losowi, tak jak uczyła mnie moja mama, a twoja babcia. Zawsze powtarzała, iż w kończy czas wszystko rozwiąże. No i obudziłeś się…
– Co teraz będzie mamo, jak mam chodzić do szkoły, mówiąc to próbowałem stanąć na nogach. Zachwiałem się, ale podparty przez Hankę kurcząc palce z bólu starałem się niezdarnie przejść parę kroków. Pazury zahaczały jeden o drugi, stanąłem więc na piętach. Owszem mogłem tak stać, ale iść na nich, to była istna ekwilibrystyka.
– No cóż zostaniesz jeszcze w domu, masz zwolnienie do końca roku szkolnego,
a od września zobaczymy, odparła pomagając mi usiąść na łóżku.
Oprócz tego, że wróciłem do rzeczywistości, nic się w moim życiu nie zmieniło. Koledzy pewnie jeszcze nie wiedzieli, że wróciłem z krainy snów i tęsknię za żywym światem, za ruchem; jazdą na rowerze, bieganiem. Na razie uczyłem się chodzić.
Zbliżał się łykend, a ja coraz częściej wychodziłem na podwórko. Większość sąsiadów wyjechała, tak że nie musiałem się z tym kryć. Znalazłem stare sandały, które matka dostała, nie pamiętam już od kogo. Były za duże na mnie więc moje pazury nie były w nich tak widoczne. Na dole siadałem tuż przy piaskownicy, zdejmowałem je i dopiero wówczas mogłem rozprostować normalnie palce. Była to nadzwyczajna ulga, nie da się tego opisać słowami.
Naukę chodzenia zacząłem od próby ustawienia tak stóp, by pazury nie zahaczały o siebie. Zajęło mi to kilka dni, dopiero po tygodniu czasu mogłem postawić jako tako bez bólu nogę, ale tylko na miękkim podłożu. Kiedy wszedłem na chodnik poczułem jak wbijają się we mnie tysiące igieł, ból przeszywał mięśnie, tak że chodziłem praktycznie piętach.
Dzieci sąsiadów, które spędzały lato w mieście przyzwyczaiły się do mnie. Zazdrościły mi, że nie muszę obcinać paznokci, bowiem one tego nie znosiły. Dla nich było to jak wizyta u fryzjera lub dentysty.
– A to boli, pytały mnie pokazując palcami na moje zakręcone paznokcie?
– Pewnie kiwałem głową i widziałem w ich oczach niekłamany podziw. Dla nich byłem czymś pośrednim między człowiekiem a zabawką. W minioną sobotę, któreś z nich puściło z okna latawiec. Patrzyłem jak leci nad moją głową, by po chwili zawisnąć na jedynym rosnącym na podwórku drzewie. Słyszałem jęk zawodu i obserwowałem ich głowy zadarte bezradnie do góry. Całkowicie pod wpływem tej sytuacji ruszyłem bez słowa w kierunku rozłożystego klonu. Dolne gałęzie miał obcięte. Wejście na niego było nie lada wyczynem. Oszacowałem pień wzrokiem, objąłem, a potem oplotłem palcami,. Moje paznokcie łatwo wbiły się w korę i mogłem podciągając się pełznąć w górę; posłużyły mi niczym profesjonalne raki. Strąciłem latawiec w dół, dzieciaki były wniebowzięte. Od tamtego czasu moje wyjścia do „Parku Tysiąclecia” kończyły się na wspinaniu. Po pewnym czasie drzewa mnie rozpoznawały. Najpierw dęby, później klony, a na samym końcu drzewa owocowe. Sąsiedzi w końcu zaakceptowali tą moją nową umiejętność. Pomagałem im zbierać czereśnie, orzechy, ściągałem zaplątane w gałęzie piłki czy pranie. W sierpniu po raz pierwszy wszedłem na słup latarni i zdjąłem papierowy samolot, który zawisł na drutach. Z dnia na dzień nabierałem wprawy, częściej siedziałem wśród gałęzi niż byłem na ziemi. Najbliżsi znajomi przezywali mnie „Tarzanem”, a koledzy po prostu zazdrościli mi moich nowych umiejętności. Teraz traktowali mnie z szacunkiem. Żadna dzielnica nie mogła się pochwalić takim mieszkańcem, który umiałby chodzić po słupach wysokiego napięcia. Moja sława rozniosła się na całe nasze miasto. Napisali o mnie w popołudniówce. Co prawda mojej matce nie podobało się, że zamieszczono zdjęcie moich pazurów, a właściwie ich zbliżenie, co powodowało, iż byłem podobny bardziej do Yeti niż do człowieka. „Wybryk natury”. Tak orzekła moja rodzina.
Pazury przestały mi co prawda rosnąć, ale musiałem przynajmniej dwa razy dziennie tępić je pocierając o pień drzewa. Kiedy spotkacie mnie na swojej drodze, proszę nie śmiejcie się, a już bynajmniej nie uciekajcie. Nigdy nie wiadomo, kiedy będziecie potrzebowali mojej pomocy. Tylko Marina, kiedy mnie mijała żegnała się ze strachem w oczach i spluwała za siebie trzy razy…

25/27/01/13

Gabriel Leonard Kamiński – Przebudzenie
QR kod: Gabriel Leonard Kamiński – Przebudzenie