Co mnie pobudza
i co mnie zajmuje

Chciałabym grządkę szałwii.
Chciałabym widzieć, jak to wygląda,
pole z samą szałwią,
w stałości i zmienności,
wśród zrządzeń losu.

Chciałabym się tym napawać…

Zaczynam karczować pole,
karczuję z łąki grządkę,
1,60 x 6 metrów.

Muszą być wyrwane palowe korzenie
tego, co wygląda jak szczaw.
To siedzi głębiej niż na szpadel,
przebija przesiąkniętą nawozem
łąkę aż do kamieni.

Przynoszę jeszcze więcej kamieni
i potłuczone dachówki z dachu stodoły.
Szałwia musi mieć sucho.

Pracuję co wieczór.
To trwa i trwa.

Nie wpisuje się w nudę to,
co mnie zajmuje:

Sięganie w ziemię często jest gorące, miękkie, dzikie.
W samotności ptaki fruną jako ptaki duszy.
Wysiłek, dzień za dniem, wyciska pot,

ciało odsala się i lepiej krąży krew,
czoło stoi w powietrzu.

To nie wpisuje się w trwałość.
Wszystko wygląda też jak bez sukcesu. – Zatem:

Pomiędzy celem i początkiem jest nic, co je łączy.
Gdy nazywam siebie, jestem niczym.


Szczodrze

Ona jest ognistą kolumną
podobną tej, co spaceruje

w spacji do znaku,
żeby przestrzeń nie była snem,

chodzącą kolumną z ognia.
Stałą ognistą kolumną.

Która wciąż płonie.
Nieustannie pobudza.

Nie pozwala, by ogień zgasł.
Gdy zgaśnie, oziębi ją.

Tak zawsze płonie cicho
dusza: kolumna z ognia,

oczywista i wciąż podtrzymywana,
to jest: gdy coś się nie udaje,

coś zawodzi, niszczy się, ginie,
ona płonie, w symetrii, spokoju,

dyskretnie, gdy lęki czyhają.
Wzruszenie, jak to jest w zwyczaju.

Stała ognista kolumna.
Całkiem: uśmiech rozpoznania.

A gdy rozpada się jej złoto,
płoną osierocone lęki.


Biała pauza

Mariannie

Gdy patrzyłam na kwitnące drzewko,
jego roztysięczniona biel zatrzymała się i osłupiała,

jakby paradowało przed niebem,
osłupiałe i obce cierpliwie znosiło ciszę,

i potem, w pokoju na górze
przypomniałam sobie,

jak sama w dzieciństwie
na wsi patrzyłam z kuchni z ogromnym

osłupieniem na śnieg, co padał
i padał. Trochę narkotyk.

Podnieta, która trawi i trwa.
Niepohamowane patrzenie

w to, co nieoswojone.
Wolność równa obcości równa mnogości,

gdyż wszystko trwa przecież w osłupieniu,
grzbiet kamienia, krągłość jabłka, bieg trawy.

Oko wydobywa jednak
domowość domu…


Przyjemnie rozsłoneczniony krajobraz

Czytam, na dworze, o historii Żydów.
Spoglądam i widzę rozsłoneczniony miły krajobraz.

Nie narusza go groza masowego mordu.

Katastrofa powodzi,
już godzinę stąd samochodem,
nic go nie obchodzi.

Mimo to wydaje się,
i to z niekwestionowanym, potwierdzonym na piśmie prawem,
coś oznajmiać

temu nazwanemu sercem etc. hrabstwu etc.

Wznosząc się pasmami łąk, pól, lasów.

Pasmo pola (bladoliliowe wmieszane w jasną zieleń
świeżego siewu, chełpiące się sobą)
zakrywa szosę.

Jednak kura żyje (towarzystwo) na wybiegu dla kur.

Pomiędzy oboma skrzydłami nieszczęścia
nie nawiązującymi kontaktu
ani ze sobą ani z przyjemnie rozsłonecznionym

ona potwierdza siebie w widoku z profilu.

Gdy kroczy, kiwa głową w sposób
zadziwiająco przechowujący jej wieczną gotowość
do dziobania ziarna.


Narożne okno

Z upartej szafy i komody utworzone naroże
odbiera mnie jako formułę dla stanowczo
ogłaszanej wiary.

Na piętrze. Odbiera mnie w imaginacji.
Patrzę na prawo i tak je widzę.

Obie razem spoglądają, szafa i komoda, jak
stanowczo ogłaszana wiara,
ortodoksyjnie, na piętrze.

Jest tu coś niegodziwego.
Szynka nie uwędzona, kiermasze zdradą itd.

Lepiej, gdy patrzy się na tarniny,
które – nigdy się nie zniżając –
stoją i kwitną,

w końcu w największym gąszczu całkiem
pokrywają się kwiatem z tą delikatną
pozbawioną czerwieni bielą,

potem siedlisko owoców w kolcach,
ich zakratowana kolcami błękitna
mała krągłość,

i jej drewniane i kolczaste ciało,
tak bezspornie

siostrzane zieleni,
jak rodzeństwo nie jest rodziców,
tylko dla siebie.

Oczywiście, krzew musi być stary,
krzew musi być stary i gęsty,
stać na brzegu pola, przy zagonie, starym zagonie,

a ty musisz mieć mniej niż dziesięć lat,
i krzew musi stać swoje istnienie,

by ponad pół stulecia później
mieć jeszcze jego obraz.

Obraz przenosi dom
we właściwy mu wymiar,

regularne zdanie, które straszy bez skrupułów
z domu niedaleko od krzewu,

przekłada na dom, który stoi wzniesiony
ze swym wyszczerbionym księżycem,

który krzew nocą
zapewne wybawi

(przez noc,
to będzie przecież trwało).

przełożył Marek Śnieciński

Elke Erb – Wiersze
QR kod: Elke Erb – Wiersze