Pokolenie

Dziecięce polowanie na czarownice.
Jak co noc wszyscy stoimy
pod prysznicami z kwarcu – młodzi, półnadzy,
w całkiem dobrych humorach,
jeszcze z nas wyparowują ostatki snów:
ci, co się z wojny zbudzili, cierpko pachną ziemią;
wstydzą się drżenia rąk ci z miłosnej huśtawki;
a kto śmierci kosztował – jest zwiotczały i przeźroczysty…
Rozpoznać można, ale jak tu postawić zarzuty,
jeśli czas swoim palcem wskazuje
na chorągwie –
a chorągwie białe
powtarzają: jest niewinny, niewinny…


Czasy

Wszystko, co pamiętam
z historii
mojego kraju,
to śnieg i samotność.

Kobieta
gwałcona przez siedmiu ślepców –
a chciała tylko pokazać im
drogę.

I skąd tu zaufanie –
wszystko takie fragmentaryczne –
każdy z innej
parafii.

Spytaj go: „Gdzie twoja ojczyzna?”
Powie: „Wiem,
ale nigdy
tam nie byłem” –
świat nie ma jeszcze granic
i rzeczy
jeszcze nie mówią.

Zgromadził się tłum, by słuchać kobiety –
ona naprawdę widzi przyszłość,
tylko urywki,
i tylko te najładniejsze.

Błazen w przerębli,
płoty, jakich u nas jeszcze
nie było,
strzelcy idą na polowanie –
śmiali, złaknieni
zdobyczy.

Parę kroków dalej
krzyczy człowiek
zjadany przez wilka.

Oni tego nie widzą –
takie czasy –
śnieg, śnieg i
samotność.

Ach prawda, był jeszcze
Chrystus,
lecz on był jednym
z nas, dlatego
mało o nim wiedzieliśmy –
sami rozumiecie –
śnieg.

Wesele krasnoludków
w pałacu,
przy wsparciu filantropów
udało się zabić
siedmiu ślepców.

Co to za pałac?
Gdzie jest?

Wiem tylko,
że to słowo
należało wymawiać
półgębkiem,
zasłoniwszy usta.

Może to i lepiej,
ludzie są wtedy ładniejsi –
zęby u nas były rzadkością –
sami rozumiecie –
samotność…

A handel, mój Boże,
w jakich brudnych
to było węzełkach,
nie mówiąc o zawartości.

I wrony.

Ich świat
był bardziej zrozumiały –
te same szlaki
i pragnienia.

Język ten sam
co u nas,
tylko bardziej wyniosły.

Może właśnie dlatego jedynie ich
nie zjadaliśmy,
bo tak w ogóle
to było nam wszystko jedno –
kaleka, książka,
czy ziemniak.

Chcieliśmy być
do ptaków podobni –
teraz jest chyba
odwrotnie?

Właściwie niezłe to były
czasy –
tylko ten śnieg i
ślepcy.

Reszta
w mojej pamięci przybrała postać
jabłek,
a ściślej ich zapachu
w beczce,
w której jabłek
nie ma.

Pytacie, kto rządził?
Tak jak teraz –
samotność.


Dom

Tym domem zawładnęły rzeczy.

Wisząca na gwoździu czapka gospodarza –
już dawno sama jest sobie panem.
W ustalonym przez nią porządku
dojrzewają za oknem jabłka,
cierpliwie czeka na ławie
wiadro z wodą do picia –
od zawsze w tym samym miejscu.

Nie ma tego, kto by ją pił.
Kto by palił i przeklinał,
że trawa jeszcze nie zżęta, że niebo
wciąż grozi deszczem.

Przeklinam ją.
Że piec dymi i nie chce się rozpalić –
drewno cięli jeszcze tamci ludzie,
oswojona przez nich siekiera ulega mi niechętnie,
szyby odwykłe od spojrzeń zasnuwają się mgłą.

Boję się własnych kroków –
strach nadepnąć, rozbudzić
raudy, co zasnęły w kątach,
popsuć gniazda ciszy.

I zegar na ścianie –
zdaje się, że nigdy nie tykał,
ciągle zatrzymywany na czas żałoby
równo w chwili
śmierci –

teraz właśnie zbliża się
południe, które trwa
już kilka lat.
Pora jeść obiad,
pora kosić siano,
pożyczać wóz, konia.

Dom nastawił uszy,
rozpoznał krew w moich żyłach,
merda ogonem.

Jak mu wytłumaczę,
że nie martwię się deszczem –
i trawa już od dawna
sama przychodzi do domu.


***

Jest taki dzień w roku,
kiedy z ziemi,
ze swoich domów lub kryjówek
wypędzane są dżdżownice.

W tajemniczy sposób, wbrew wszelkim regułom
pęcznieją i bledną w kałużach,
skręcają się w supełki na chodnikach,
zgniatane przez buty i koła.

I śmiesznie, i strach na to patrzeć –
mała powtórka z apokalipsy,
hordy, co przegrały w chowanego,
dnia z nocą, głębi z powierzchnią
poplątanie.

Jak mam przebrnąć przez te dżdżownice
i wrócić do domu?
Diabli wiedzą…
Bóg jeden wie…


Lekcja uśmiechania się. Wigilijna

Już mruczy mróz.
Czas
nieśmiało lizać
ostrze kosy słodkawe,
szeptem przywoływać ból:
łagodne „przyjdź”,
stanowcze „przyjdź”…
Przyjdź i ty,
co stoisz i milczysz,
drzwi już wyważył poranek,
siądź przy stole,
włóż rękę pod biały obrus.
Pod obrusem – siano,
śpiące ziarna i śmierci –
prawie bez znaczenia,
zziębnięte i wcale nie straszne.
Drżą palce,
suną przez pola sanie,
płozy śmierć
od śniegu oddzielą.

I nagle –
na wargach odcisk mrozu –
podobny do uśmiechu.

przełożyła Izabela Korybut-Daszkiewicz

Rimvydas Stankevičius – Wiersze
QR kod: Rimvydas Stankevičius – Wiersze