Kolekcjoner zapachów

Mam nadzieję, że ci wygodnie. Najgorszy jest gospodarz, który ględzi tylko przez cały czas i nie troszczy się o swego gościa. Wiesz, właściwie prawie już nie pamiętam, kiedy to się zaczęło, niekiedy sam się gubię wśród tych wszystkich fiszek i pudełek. Zawsze zresztą coś zbierałem – potrzeba wprowadzania ładu towarzyszyła mi od wczesnego dzieciństwa. Tyle że kolekcjonowanie zapachów okazało się jednak o wiele trudniejsze niż zbieranie fotografii, znaczków czy, dajmy na to, podstawek do piwa. Żeby nie popaść w absurd zamykania zapachów w małych, szklanych słoiczkach (nie rób takich oczu, przez pewien czas robiłem i takie eksperymenty). No więc, żeby nie zamykać ich w słoiczkach, które szczelnie zakręcone musiałyby stać nigdy nie otwierane na półce, musiałem znaleźć jakieś inne metody katalogowania i opisu zapachów. Nie chodziło mi przy tym wcale o opracowanie sztywnych, uniwersalnych kryteriów! Bardzo szybko zorientowałem się, jak bardzo intymnym i osobistym doznaniem jest zapach, jak różnie reagują ludzie na tę samą woń. Najwięcej mam tu oczywiście tych banalnych, łatwo rozpoznawalnych zapachów – wanilia, dojrzałe gruszki albo likier morelowy.
Nie krzyw się, wiem, że są trywialne, ale miło czasem do nich wrócić. To tak jak wyciąganie starych fotografii, zaczynasz sobie wtedy przypominać różne głupstwa. Smak szarlotki, pszczołę, która cię użądliła w policzek, rodzinną awanturę przy stole. Niby nie ma tego wszystkiego na zdjęciu, a jednak jakoś wraca. Dużo gadam, ale trudno, musisz mi wybaczyć, rzadko miewam takie okazje jak dzisiaj. Poza tym nie masz innego wyjścia. Spójrz na mnie! Tak. Widzę, że to rozumiesz. Grzeczna dziewczynka. Chcesz wiedzieć, jaki był pierwszy zapach, który trafił do mojej kolekcji? Nie uwierzysz, ale była to woń kurzu zmoczonego lekkim, czerwcowym deszczem, który pokropił na krótko przed zmierzchem. Intensywność doznania była ogromna, mimo tego, a może właśnie dlatego, że sam zapach był niezwykle trudny do uchwycenia. Domyślasz się pewnie, jakie miałem problemy z wyekstrahowaniem go spośród wielu innych, mieszających się z nim woni. Porównywałem go później z zapachami mokrego kurzu, łowionymi wieczorami w pełni lata, wczesną jesienią albo po przelotnych kwietniowych deszczach. Były tylko podobne, żaden nie mógł równać się z tamtym – lekko cierpkim, gasnącym szybko w kasztanowej alei. Tak, rozmarzyłem się trochę, przepraszam. Mam nadzieję, że cię nie nudzę? Nie? To dobrze. Lubię czasem rano sięgnąć na chybił trafił do jakiegoś pudełka, wiesz, taka zabawa – coś jak wróżenie z kart, albo losowe wybieranie cytatu z Biblii, czy innej książki. Nie jestem przesądny, po prostu bawię się w ten sposób. No, może czasem trochę pomagam przypadkowi. Dobra, poczekaj, zaraz ci pokażę o co chodzi. O, jest! Co my tu mamy? Liść orzecha włoskiego zgnieciony w dłoni. Nic szczególnego, ale to bardzo piękny zapach – lekko mroczny, z wyraźną goryczką ukrytą pod gładką, zewnętrzną nutą. Zawsze mi przypomina renesansowe portrety kobiet, ich dumne, gładkie czoła i delikatne palce z pierścieniami, kryjącymi truciznę. Chcesz następny? Proszę bardzo. Zapach strachu – to jedna z wielu fiszek z takim hasłem. Nawet nie wiesz, jakie fascynujące bywają jego odmiany, no, może zresztą znasz już niektóre. Najbardziej lubię te o słodkawym posmaku, który przywiera do podniebienia i jeszcze długo można go smakować koniuszkiem języka. Wiesz o czym mówię? Nie? Najsłodszy jest wtedy, kiedy przekraczamy jakąś granicę, gdy narasta, zaczynając się od lekkiego niepokoju, a potem przewierca żołądek, dławi gardło, aż po wszechogarniającą jasność, jaka rozlewa się w mózgu. I nagle koniec, stało się, jesteśmy już po drugiej stronie, lekko drżą ręce, oblizujemy spierzchnięte wargi, powoli uspokaja się rozszalałe tętno. To o czym teraz mówię, to zapach mojego własnego strachu, ale częściej notowałem cudzy. Ten tutaj to właściwie cała historia, która zaczyna się późnym jesiennym popołudniem, mokrymi chodnikami, błyszczącymi w świetle latarni. Do tego zapachu strachu doprowadziło mnie wiele innych woni. To było jak sonata utkana z zapachu, sonata z wielkim finałem. Najpierw był zapach gnijących liści dobiegający z ogrodów. Szliśmy z kolegą wąskimi uliczkami, mieliśmy po kilkanaście lat, pamiętam, jak rosło we mnie uczucie podniecenia, wtedy jeszcze bez żadnego powodu. Tylko narastające wrażenie, że wkraczamy w jakieś zakazane rejony. Ciemność, dziwny posmak w ustach, zapach palonych ukradkiem papierosów, delikatna woń rdzy płynąca od metalowych ogrodzeń doprowadziły nas do jednego ze znajdujących się przy tej ulicy domków. Wiesz, to dziwne, ale od chwili, gdy zaskrzypiała furtka, wydawało mi się, że zapadła ogłuszająca cisza. Pamiętam strome, wąskie schody. Szliśmy za dziewczyną, która tam mieszkała. Nieważne, kim była. Znała nas i tyle. Szedłem wśród splątanych, wżartych w tynki i drewno woni. Jej pokój był na poddaszu, tapczan stał pod skosem dachu, małe okienko w szczytowej ścianie zasłaniały bure zasłony. Siedziałem ogłuszony stęchlizną, unoszącą się z pościeli, agresywnością zielonego koca na tapczanie, fioletem grubych, wełnianych rajtuzów, które miała na sobie. Trochę się broniła, wierzgała śmiesznie nogami, ale już po chwili widziałem małe, rude włoski między jej podrygującymi udami. To właściwie wszystko. Zapach strachu, jej strachu i naszego, stężały i gwałtowny, obezwładnił nas. Udawaliśmy we troje, że nic się nie stało, że była to tylko taka zabawa. Ale jeszcze późnym wieczorem, gdy leżałem w swoim łóżku, czułem jego ślady zaplątane w moje włosy, wtarte we wnętrza dłoni. Myślisz, że oszalałem? Nie kręć tak głową, przecież widzę, jak na mnie patrzysz. Tak, twój lęk też trafi do jakiegoś pudełka, czuję go już od dłuższego czasu. Powolutku ulatnia się ze wszystkich porów twojej skóry. Najpierw trudno mu było przebić się przez te mleczka, balsamy i perfumy, ale teraz jest tutaj, pełza po twojej skórze. Coraz wyraźniej dociera do mnie jego niepowtarzalna, cudowna przestrzeń. Przestań – wyjątkowo źle znoszę krzyki i wszelkie głośne dźwięki. Boisz się? Strach coraz bardziej dławi ci gardło? Biedactwo. Przecież wieczór dopiero się zaczął. Myślisz, że nie sposób bać się bardziej? Nieprawda, moja droga. Po prostu mało jeszcze wiesz o lęku. Musimy dać mu podrosnąć. Mamy czas, mamy czas, nie musimy się przecież, moja droga, nigdzie spieszyć.


Strażnik

Otworzył oczy. Na godzinę przed świtem świdrujący wnętrzności niepokój wyrywał go zawsze z niespokojnej drzemki. Wokół zalegała bezdźwięczna, nieprzenikniona ciemność. Potarł dłonią twarz. Na ogół nie potrafił sobie przypomnieć, co mu się śniło, teraz też nie próbował cofnąć się poza granicę między snem i jawą, smakował jedynie spływające na niego uczucie ulgi, że zdążył się obudzić. Powoli zaczynał czuć własne ciało, które w gęstym mroku zaczynało zaznaczać swą odrębność, wydobywało się powoli z ciemności, jakby dotykały go czyjeś chłodne dłonie. Lubił ten moment odnajdywania siebie, gdy cały świat tonął w mroku albo raczej jakby nie istniało nic oprócz czarnej pustki, a on miał dopiero wydobyć z niej świat, stwarzając wszystko swym pierwszym gestem. Po omacku odszukał papierosy. Przez chwilę obracał w palcach pudełko z zapałkami, a potem w skupieniu wyciągnął jedną i potarł główką o draskę. Zapach siarki i rozbłysk światła zlały się w jedno doznanie. Światło zawsze kojarzyło mu się z zapachem siarki, nawet wtedy, gdy była to zapalona żarówka, świeca albo pojawiające się na horyzoncie słońce. Było to dosyć przyjemne uczucie. Trzymał przed sobą zapaloną zapałkę, czuł na opuszkach palców lekkie ciepło, płynące od małego, drżącego płomyczka, który osłaniał dłońmi, jakby potrzebował on osłony przed napierającą ze wszystkich stron ciemnością.

Nie używał zegarka – właściwie w ogóle nie był mu potrzebny. Czas istniał dla niego jedynie w postaci rytmicznych zmian mroku i jasności. Wychodził codziennie o tej samej porze, zanim jeszcze na niebo nad miastem zaczynała wypełzać szarość brzasku. Istotne było tylko to, żeby zdążył dojść do celu i zajął swoje miejsce nim zacznie się dzień. Zawsze tą samą trasą, bez pośpiechu przemierzał puste jeszcze ulice, dźwigając w worku swój skromny ekwipunek. Rzeka wydawała się czekać na niego, wyczuwając z oddali, że zbliża się do niej. Już z daleka słyszał jej pozdrowienie, które nauczył się rozpoznawać, taki leciutki, wibrujący ton wśród monotonnego szumu wody, przelewającej się przez próg tuż przed mostem Pomorskim. Przystawał zwykle przy kamiennym przyczółku mostu i wymrukiwał do niej swoje: Witam!, patrząc jak cieszy się, porozumiewawczo wirując czapami ledwie widocznej w słabym świetle ulicznych latarni brudnej piany, zbierającej się przy umocnionych granitem brzegach. Po drugiej stronie widać było olbrzymi gmach uniwersytetu, a na prawo, nieco w głębi,  majaczyła w ciemności ośmioboczna bryła wierzchołka wieży św. Elżbiety. Wszystko było na swoim miejscu. Chwilę potem, rzuciwszy pożegnalne spojrzenie na rzekę, zanurzał się w kamienny labirynt uliczek starego miasta. Niezbyt często zdarzało mu się spotkać kogoś po drodze. Ot, czasem mijał go jakiś przechodzień, zmierzający pospiesznie w sobie tylko wiadomym kierunku, albo zabłąkany pijaczek, który nie potrafił odnaleźć drogi do domu. Dawniej przywiązywał dużą wagę do tych spotkań. Uważnie przypatrywał się wszystkim mijanym przez siebie ludziom. Nie chodziło wcale o to, że był tak spragniony ich widoku. Przez cały dzień kręciły się w jego pobliżu całe tłumy – do wyboru, do koloru: młodzi i starzy, uśmiechnięci i ponurzy, bogaci i biedni. Rzecz w tym, że wiedział, iż musi być ktoś, kto jest jego nocnym zmiennikiem. Nie miał pojęcia, jak zdołają się rozpoznać, lecz uważał, że jakoś muszą być do siebie podobni. Jak awers i rewers wytartej monety, którą trzymał w kieszeni. Różniły się od siebie, a przecież nie mogły bez siebie istnieć, zrośnięte ze sobą, jak ciemność z jasnością. Najpierw sądził, że to pewna kobieta, która, trzymając w dłoniach wysłużoną miotłę, pojawiała się czasem w bramie przy północnej pierzei rynku. Kobieta była stara, miała szarą, nabrzmiałą twarz i trochę nieprzytomne, rozbiegane oczy. Nie budziła w nim zaufania, więc uznał, że to raczej niemożliwe, by właśnie ona mogła być poszukiwaną przez niego osobą. Od ostatniego lata był prawie pewny, że jego zmiennikiem jest wysoki, chudy mężczyzna, którego spotykał w Przejściu Garncarskim. Ale jak dotąd nie dowiedział się, czy jego podejrzenia były słuszne. Nie mógł przecież podejść i zapytać wprost. Czuł, że w ten sposób naruszone by zostały zasady. Przecież gdyby ktoś podszedł do niego i zadał mu takie pytanie, nie odważyłby się udzielić mu odpowiedzi. Wiedział, że bez słowa poszedłby dalej swoją drogą, wystrzegając się w przyszłości podobnych sytuacji. Dlatego postanowił, że przestanie bawić się w zgadywanie. Tak było nawet lepiej – nie rozpraszał się niepotrzebnie, a skupienie było mu bardzo potrzebne.

Szedł wąskimi uliczkami, wybierając zawsze tę samą drogę wśród ciemnych zaułków i uśpionych, tchnących wilgocią podwórek. Przy ulicy Więziennej niepokoił go przez pewien czas głęboki wykop. Czuł jak w dole, pod cienką warstwą ziemi, pulsuje groźny, bezimienny chaos, w każdej chwili gotów znaleźć sobie szczelinę, przez którą mógłby wypełznąć i zalać miasto. Na szczęście teraz ta rana była już zabliźniona. Nawet koty, które ściągały tu wcześniej z całej okolicy, znalazły sobie jakieś inne miejsca. Szczególnie lubił moment, gdy wynurzał się z bramy i wychodził na wschodnią pierzeję rynku. Nad szczytami wysokich kamienic niebo zaczynało szarzeć, zapowiadając nadchodzący świt, który niedługo już miał zgasić latarnie rzucające ciepłe światło na wilgotny bruk. Przystawał wtedy na chwilę i wpatrywał się w długą perspektywę szerokiej ulicy, która otwierała się na południowo – wschodnim narożniku rynku i biegła potem aż do odległych granic miasta. Był prawie na miejscu – od szerokich schodów podziemnego przejścia dzieliło go jeszcze najwyżej dwieście metrów. Niespiesznie mijał wystawy sklepów, przez duże szyby zaglądał do wnętrza galerii i już po chwili, nim dzień zaczął się na dobre, rozkładał na niewygodnych, zimnych stopniach kartony, wysłużone, brudne koce i ustawiał miseczkę. Z kieszeni wyciągał wytartą monetę, znalezioną kiedyś w trawie obok mostu Pomorskiego, i wkładał ją do miseczki. Taki miał zwyczaj – miseczka nigdy nie powinna być pusta a poza tym właśnie tego dnia, kiedy ją znalazł, zrozumiał, jakie jest jego przeznaczenie. To wtedy poczuł, że został wybrany. Naczynie w ciągu dnia zapełniało się powoli drobnymi pieniędzmi. Od czasu do czasu opróżniał je, zawsze jednak wkładając z powrotem swoją monetę. Siedząc na schodach obserwował przechodzących ludzi, którzy, przyzwyczajeni do jego obecności, prawie nie zwracali na niego uwagi i zastanawiał się często, czy ktoś domyśla się, czemu siedzi zawsze w tym samym miejscu? Czy ci wszyscy krążący po ulicach ludzie, domyślają się, jak bardzo kruchą konstrukcję ma ich miasto? Czy ktokolwiek wie, że właśnie on jest jego strażnikiem i że gdyby nie siedział tutaj, swym ciałem jak zwornikiem spinając tę nietrwałą plątaninę ulic, domów i mostów, wszystko by się rozpadło? Patrząc na młodą dziewczynę w kusej kurteczce, która ominęła go dużym łukiem, jakby brzydziła się przejść zbyt blisko, poczuł jak nagle spadło na niego uderzenie chaosu.

Rozpoczął się dzień, nocny strażnik musiał właśnie opuścić swe miejsce. Przygarbił się trochę pod przygniatającym go ciężarem i uśmiechnął do siebie. Wiedział, że za chwilę nacisk zelżeje i że tym razem znowu uda mu się wytrwać do zmroku. Poprawił koc rozścielony na szerokim stopniu. Był strażnikiem i czuł się szczęśliwy. Przepełniał go spokój, bez którego trudno by mu pewnie było pilnować każdego dnia tej granicy, na której decydowało się dalsze istnienie owego kawałka świata, balansującego stale na jakże wąskiej krawędzi.

Marek Śnieciński – Krótkie formy prozatorskie
QR kod: Marek Śnieciński – Krótkie formy prozatorskie