W pełni ogarniasz temat. Ale z kim masz robić hałas? Wszak taki ptak, że nie ma z kim zacnej pikiety nawet ustawić. A jak czasem coś się ziści, to moderatorzy zdarzeń i tak to całkiem przemilczą, albo zrobią z tego blue screen. Chodzi bowiem o to, żeby zbiedzić wszystko, co nie pasi finansjerze, która tuczy gabronów i oczekuje, że w podzięce każdy z nich przywali wazeliną. I oni walą. Począwszy od władzuchny. Bo „trzeba przyznać, że demokratycznie wybrane rządy spisują się znakomicie w roli agentów rynku towarowego oraz akwizytorów jego światopoglądu”[1]. Workociągi muszą więc to jakoś włodarczykom wynagrodzić. Dlatego urabiają opinię publiczną, zamiast być jej przedstawicielami. Robią gałę szefowi podwóra, liżą rowy jego podchujaszczym, tachają pytongi karbowym. I dzięki temu mają pełen chów. Ciągną pengę. Knerają na apartamenty i wypasione fury. Czilują na bogato. Jest im klawo. Innym też musi być zatem klawo. A jak nie jest to powinni mordy trzymać w kapciu. Skoro zaś się burtają to trzeba przyprawić im gębę głupków, frustratów, oszołomów, zadymiarzy. I moderatorzy robią tę robotę. Łaszą się jeszcze przy tym do psów młócących pałami opornych. Cieszą michę, że ulice są okamerowane, że mendy zapodają gaz pieprzowy i napierdalają z hydrantów. I zawsze starają się wszystkich niesfornych przerobić na prawicowców. Nawet tych, którzy prawicę mają w dupie tak głęboko jak sługusów plutokracji i telewizyjną lewicę.
Bo przecież można przyklepać z rożna, że każdy, kto się pulta, jest na bank popaprańcem. Why not? Pewnie także homofobem i naziolem. Dzięki temu da się bunt obrzydzić. Albo postraszyć innych, że jak hukną w opór, to dopadnie ich ohyda. Moderatorzy motają więc, kawią i puszczają bańki, żeby całą akcję zbeczyć albo dorobić do niej czarną legendę. I wkręcają w to jeszcze etatowych klasyków pucujących torpedę Babilonu, bojowników o równy dostęp do parcia na szkło, frontmenów pseudo-lewicy urujących, jak burżuje i społeczniaków, którzy we wszystko dadzą się wkręcić dla nierządu. A lemingi to kupują, bo myśli za nich telewizja. No to z kim masz robić hałas? Ze zlewakami, którzy mają zapłon jak diesel na mrozie? Z ewenementami polującymi na muzułów? Z mimochodami, którzy przepraszają, że żyją? Z robolami zoranymi jak konie po westernie? Z japiszonami, podpierdalającymi się wzajemnie, żeby wygrać termos? Z rentmenami, z którymi wszyscy lecą w Borata? Z wyznawcami manekinizmu, którym oprócz kapusty cała reszta wisi koło pisi? Nie ma nawet komu dać kamienia. Możesz się więc najwyżej ponapinać na fejsie. A potem przeskakujesz na inny level i kulasz gila od fuchy do fuchy. Bo nigdzie nie możesz zakutasić na stałe z dyplomem, ani podbić własnej profesji. Tyrasz więc byle gdzie, albo jeździsz do ościennych po różne łupy, a potem walisz na ryn i stoisz jak widły w gnoju, żeby cały ten shit zgolić plebsom. Tak se wykminiłeś, że dzięki temu dzierganiu oblukasz współzależności między sprzedającymi i kupującymi, żeby coś z tego wyskrybać. Dobrze, że chociaż twój father przyjął to seryjnie. Był podjebany jak okoń na robaka, bo jak każdy zarobas stawia na kasiorę i karierę. Dostajesz więc grande szacun od niego i od matki, a do tego własną jamę i jeszcze hajs na gablotę, żebyś się łatwiej mógł odnaleźć w biznesie. Czyli początek masz epicki. Ale zyski z tego całego biznesu miażdżące raczej nie są i jak raz w miesiącu pójdziesz konkretnie w combo, to ledwo później na szamkę ci wystarcza i na bajurę. Ciągniesz więc siopę od zgredów. A oni coraz częściej trzeszczą i burzą się, że wciąż muszą cię hodować, zamiast leżeć palnikiem do góry w ciepłych krajach. Nie obywa się przy tym bez kazań. Stary nawija ci, że będziesz nikim bez etatu. Że wszyscy będą cię wytykać palcami. Że będziesz dla wszystkich jedynie bezrobotnym. Nikim więcej. Nie magistrem, nie humanistą, nawet nie mężczyzną ani blondynem. Tylko bezrobotnym. Właściwie pasożytem. Nawet gdybyś był ojcem. Nawet gdybyś został pisarzem, albo jakimś artystą, to i tak byłbyś nikim, jeśli nie zarabiałbyś na swoje utrzymanie. Bo prędzej, czy później wylądowałbyś na zasiłku. A jak pobiera się zasiłek, to jest się bezrobotnym. I tyle. Zaś bycie bezrobotnym przynosi wstyd. Oczywiście jemu. No bo nie tobie. Sam nie zafundowałeś sobie przecież tej chujozy. To właśnie tacy jak on ci ją urządzili. A teraz rżną głupa. Udają, że stworzyli wspaniałą machinę. I że tylko ty jesteś przychlastem, który nie może tej megaklawej struktury ogarnąć. Ale przytakujesz zgredowi, robisz odsys i postanawiasz bujnąć się nad morze. Tak o… Żeby się wyluzować. Pakujesz więc swojego półrzęcha i jedziesz. Bez żadnych funfli, bez szpanu i braggi. Sam jak jakiś lonelak. Niczego nie musisz jednak dzięki temu udawać. No i faktycznie chil jest już na starcie. Piasek piszczy i skrzypi pod stopami. Przy każdym kroku przeciska się między palcami jak ciasto. A ty idziesz sobie i masz zaciesz nawet z tego, że tachasz turystyczną lodówkę. No bo dzięki temu jesteś zaopatrzony w zasoby zimnego browca zakupionego tanio w spożywczaku. Nie spinasz zatem pośladów z powodu ceny piwa na plaży. Poza tym, nie musisz leżeć w towarzystwie wysmarowanych olejami fok grilujących swoje cielska, żeby znaleźć się w zasięgu beerdilerów. Lokujesz się więc w pizdu od tego stada, które smaży się w sosie własnego potu. Z dala od pieczarek i skwarek, od ziemniaków i buraków. Od tych wszystkich raków – czerniaków. Zalegasz w cieniu, za parawanem, ciągniesz bronka. Morze szumi, słońce świeci. Nie dochodzą do ciebie żadne wrzaski. Nie masz za sąsiada jakiegokolwiek świra, który pastwiłby się nad mewami. W ogóle nie masz sąsiada. Nic ci nie feści. Nic cię nie wpienia. Totalna maniana. Wszystkie ważne sprawy stają się nieistotne. Jakby rozwiewał je wiatr, na którym parawan furkocze niczym żagiel. Leżąc z zamkniętymi oczami, masz wrażenie, że płyniesz jakimś jachtem albo żaglowcem. Niesiony lekką bryzą, kołyszesz się na falach wypitego piwa. Oprócz ciebie nikogo nie ma na pokładzie. Tylko mewy. Pokrzykując, latają nad tobą, siadają na deskach i drepczą wokół. Liny skrzypią i poszycie. A ty płyniesz. I jesteś całkowicie spokojny – pewny, że dotrzesz do celu. Nawet, gdy czujesz mocniejszy podmuch. Bo obsypujące cię ziarenka piasku, są dowodem na to, że zbliżasz się do lądu. Do tego żagle coraz głośniej łopoczą. Tak jakby zostały opuszczone. Statek zwalnia dobijając do brzegu. Lekko uderza burtą o keję. I właśnie wtedy, przechodzący obok lodziarz, krzyczy: „Ej, ty za parawanem, kup se loda – będziesz panem!”. Wstajesz, żeby otrzepać się z piasku i widzisz, że koleś idzie w kierunku stłoczonych plażowiczów. Krok za krokiem, zbliża się do prawdziwego rynku zbytu i ma taką samą turystyczną lodówkę ja ty. Niezły pomysł – myślisz. Po nocy przekimanej w furze, podbijasz do sklepu, pobierasz karton lodów, pakujesz je do turystycznej lodówki i lgniesz na plażę. Trochę trykasz wafla, bo boisz, że z tych lodów zrobi się zupa, zanim zdążysz je opchnąć. Ale zupa się nie robi. Gonisz wszystko. A potem jeszcze jedną dostawę. I jeszcze jedną. I okazuje się to totalnie analne. Bo publika sama cię zaczepia. Wieczorem idziesz na bajerę i kumasz się z garkotłukami z ośrodka, żeby pożyczyć od nich biały kitel. Nawet nie musisz cisnąć. Przy okazji zaliczasz pukanko bo same się pchają na pęto i załatwiasz jeszcze sobie codzienne obiady za free. Komara tniesz w gablocie. Na śniadanie zarzucasz świeży nabiał przed spożywczakiem. I w ten oto sposób zostajesz summerboyem. Konkretnie więc bambero. No bo jest morze. Jest słońce. Są talary. Są laski rozrzucone, jak rodzynki na piekącym się placku. A do tego masz jeszcze stałe jebowisko. Istna pastorałka. Nie ma co, jesteś fartuchem. No to i micha ci się jarzy, jak posuwasz po plaży. Masz więc wenę na reklamowe hasła. I wykrzykujesz od najprostszych, gdzieś już zasłyszanych: „Lody jak byki nadziewane na patyki”, po bardziej wyrafinowane: „Zimne lody na śmietanie ułatwiają opalanie” albo „Ludzie, ludzie, co wy śpicie, wy lodziarza nie widzicie”. Z czasem czaisz, że najbardziej waciarskie dla opalaczy są jednak kawałki związane z warsztatem. Bo jak je słyszą to zaraz namagają. Przede wszystkim facetki. Różne pindy, ksiuty, lalki, dupy, niunie, szprychy, fanty, suczki, dziunie, blachary, lachony, sztuki, kukuryny, tipsiary, dżagi, foczki, świnie, tapeciary, rześkie pufy, donie, typiary, a nawet kaszaloty, pasztety, naleśniory, smoki, mastodonty, paszczaki i ropy. Rzadziej faceci. Ale też podchodzą. Jakieś gostki, jolerzy, playboye, lowelasi, pakerzy, macho, dżolo, bananiarze, bi-boye, precle, typiarze, panto, paździerze, ćwiklaki, frajerzy oraz flusie, niepełnoszczupłe świniowoły, frachtowce, pontony i czołgi. Zmieniasz zatem repertuar wykrzykując: „Lody na mrożonej śmietance dadzą kondycję twojej kochance”. Powtarzasz znane zawołania i wymyślasz nowe. Byleby miały coś wspólnego z podjarką. Jak choćby: „Lody bambino w dzień upalny, wzmagają pociąg seksualny”. Najbardziej kozackim szlagierem staje się przy tym: „Zimne lody na śmietanie, kto poliże, temu stanie. Jedna baba polizała całą noc jej noga stała”. I im bardziej poszerza się twój program artystyczny tym większą masz grupę fanów. A wśród nich obczajasz coraz częściej miejscowych subiektów, którzy wcześniej nie zapędzali się tak daleko. I to bez termosów i bez lodów. Dajesz więc wiarę, że masz niezłe branie na swój repertuar. Któregoś dnia słyszysz jednak: „Lody tego pana są jak kupa z rana”. I widzisz dwóch zalegaczy na piasku odwalających trzodę. Mimo zbieżności kupy z kupowaniem ich gadka nie może być bowiem zanętą dla smakoszy. Toteż nie pomaga ci nawet cięta riposta pod tytułem: „Kupę masz w rozporze mój ty profesorze”. Bo chociaż amatorzy słonecznych kąpieli robią sobie bekę z tych dwóch autochtonów, to i tak musisz dygać dwa razy dłużej niż normalnie, żeby opitolić cały zapas. Podobnie jest, jak zwalasz się z nową dostawą. Od razu camperzy jak strzałkę zapodają: „Lody! Lody z gronkowcami”. I to działa. Bo w lodówce zaczyna ci w końcu chlupotać. A następnego dnia masz remake. Liczysz jednak na to, że z czasem miejscowi przestaną się sadzić. Codziennie zaginasz więc na plażę. Ale oni też zaginają. Aż w końcu pojawiają się na spokojnie w kwartecie. Nawet nie próbujesz się zmagać, ale i tak dostajesz tłuste klapsy. No i jesteś w totalnej dupie. Bo generujesz same straty. Leżysz w biały dzień oklepany jak kaban z wychapaną kielnią. Lodówka dalekowi w chuj bujając się na falach, a do tego jeszcze wszystkie twoje lody nurkują jak u-boty.

Nie ma przebacz. Żeby wyzwolić się z opresji musisz jakoś zalogować się w systemie.  Zaciągasz więc języka, czytasz prasę, obcinasz sajty w necie. Wszystko po to, żeby się zaciągnąć, chociaż możliwe zarobki studzą twój wigor już na wstępie. No bo ci, którzy teoretycznie mogliby cię nająć, nie szukają przecież prezesa banku za trzysta tysiaków miesięcznie, ani menedżera za sto. Nie szukają również skórokopa za kilkadziesiąt tysi na miesiąc, ani premiera za kilkanaście. Nie nypią psora za dwa koła, ani nawet medyka na staż, za tysiąc trzysta. I to brutto. Ciebie zresztą także nie nypią. Jak na prekariusza przystało możesz zatem liczyć w porywach na ćwierć średniej. Żeby jednak na cokolwiek liczyć stawiasz na akwizycję, bo najwięcej ofert jest dla kizi-mizi dilerów, którzy potrafią zgolić kaciany i inne harnabuzdy. Wysyłasz całą wuchtę aplikacji i listów motywacyjnych, a potem czekasz, żeby jakoś to zatrybiło. I coś się wreszcie pojawia. Wbijasz się zatem w garniak i idziesz na spotkanie z ekspertem od HR-u. Masz gadane i zajebiście skrojone CV, generalnie więc nie dyziasz. Wkraczasz do gabinetu filistra, kopsasz mu witkę i zalegasz. Sztywniak puszcza bąki na dzień dobry, ty coś tam bragujesz i w końcu on pyta, jakim chciałbyś być dinozaurem. Chwyta cię zdziwko, ale nie dajesz nic po sobie poznać. Myślisz, że tyranozaurem, bo mógłbyś wtedy wmłócić gostka i miałbyś spokój. Ale pewny jesteś, że tyranozaurus rex jest freshi jak Lady Gaga i każdy chce się w niego wcielić. Rzucasz więc mądrali iguanodona na pożarcie. No i kolo jest ugotowany, bo nawet nie może wymówić nazwy zielojada. A ty mu wciskasz, że jesteś wegetarianinem i stąd taka opcja, chociaż w praktyce frygasz chabaninę nawet na samo. Cwaniak to przyjmuje z dużym dosytem i mówi, tak jak myślałeś, że prawie wszyscy chcą być tyranozaurami, dlatego dostajesz bonusa za oryginalność i za brak krwiożerczych skłonności. Ale na tym się nie kończy ta siara, bo rezus podrzuca kolejne pytania od czapy i chce wiedzieć, co sądzisz o krasnalach ogrodowych(?), jak byś to udowodnił, gdyby Niemcy byli najwyższymi ludźmi na Ziemi(?), jakim chciałbyś być ciastkiem(?) i czy mógłbyś wymienić chociaż pięć sposobów użycia zszywacza, w którym nie ma zszywek? Najchętniej byś mu zajebał zderzakiem, ale na pierwsze pytanie odpowiadasz, że krasnale są super, bo na stojąco mogą spawać miecza. Na drugie, że nie musiałbyś niczego udowadniać, ponieważ wystarczy ogłosić coś w telewizji jeśli się chce, żeby ludzie w to uwierzyli. Na trzecie, że nie chciałbyś być ciastkiem ponieważ lubisz placki. A na koniec, z racji tego, że wkurw już cię ogarnia dokumentny, wrzucasz palantowi na Jana, że zszywacz bez zszywek idealnie się nadaje do targania wędliny, strugania dzidy, walenia Niemca po kasku, szturchania pingwina i kręcenia śmigła. I szok! Przedostajesz się do następnego etapu. Twoje odpowiedzi zostają bowiem uznane za dowody bardzo dużej swobody, kreatywności i niespotykanej wręcz umiejętności radzenia sobie w trudnych sytuacjach. Zaczynasz więc chodzić na szkolenia dla jelenia. Nie jest to łatwe, bo musisz się zadawać z totalnymi mosiądzami, którzy cały czas się ligują i pierdolą kocopoły. Potrzebne ci to jak kurwie majtki, ale nie możesz odpuścić. Ćwiczysz cierpliwość. Ale głównie jesteś narażony na wywody fachmannów od marketingu, PR-u i wyłudzania mamony. Bo rypią w kółko, że mało zarabiają tylko obiboki. Że jak ktoś dużo pracuje, to zawsze dużo zarabia. Że tak jak każdego można kupić, tak i każdemu można wszystko sprzedać. Albo lansują psychologię dla handlarzy, sztukę negocjacji i mowę ciała. Walą w chuj wyuczonymi cytatami, żeby się jak fiks podżyrować i repetują, że „Każda praca jest dobra, o ile jest dobrze wykonywana”[2], że „Tylko praca daje okazję odkryć nam nas samych”[3], że „Praca uodparnia na ból”[4]. Idzie ci to już na jaja. Ziorasz na nobów, którzy razem z tobą przesiadują. Obczajasz, czy nie wylukali, że epiesz już homilie chachmętów, ale widzisz tylko, że oni wpatrzeni są w mistrzów ceremonii jak w jakichś łolesów. Przede wszystkim jednak zauważasz, że mistrzowie ceremonii cały czas cię nęcą, że próbują wziąć na lep prowizji i radzą, w jaki sposób uwodzić klientów, żeby im wcisnąć nadaremne fanty. Od suszarki po ubezpieczenia. I jak zrobić w trombę lamusów, zwałować rentmenów i podrejować im kasę. I kąsasz już całkiem fabułę. Bo mistrzowie ceremonii skasowali przecież za ten full wypas serwis, co dało im kilka średnich pensji na łeb. Są już zadowoleni. Teraz kolej na was. Czeka na was świat. Świat czeka na ciebie. Zaraz dostaniesz koncesję na wciskanie kitu ulungom i legalne pobieranie za to od nich prajsu. Po chuj masz się zatem ruchać. I tak ani ty nie pokochasz Babilonu, ani Babilon nie pokocha ciebie. No bo, skoro masz możliwość bycia kurwikłakiem i nie chcesz się na tym ślizgnąć, to nie ma takiej opcji. Na legalu, możesz se więc jedynie pohetać jako gibacz w markecie, albo zostać dupodajem. Taka atrakcja.

Fragment powieści, która ukaże się niebawem w Wydawnictwie FORMA

[1] Zygmunt Bauman Żyjąc w czasie pożyczonym
[2] Albert Einstein
[3] Joseph Conrad
[4] Cyceron

Krzysztof Niewrzęda – Fragment większej całości
QR kod: Krzysztof Niewrzęda – Fragment większej całości