Po słynnym w  naszej dzielnicy zniknięciu p. Swena w objęciach płomieni, a właściwie ulotnieniu się wraz z nimi, nikt z nas nie wierzył w to, iż kiedykolwiek jeszcze go zobaczymy. Czasem pojawiał się w naszych snach, skurczony, opleciony językami ognia, aby po chwili ulecieć pod postacią chmury przez okno, tworząc na tle nieba kształt nieregularnego pióropusza.

Kilka razy słyszeliśmy od naszych sąsiadów, że pan Swen doleciał aż w okolice Górki Blacharskiej i tam, gdy działkowicze wygaszali ogniska, siadał na kamiennym kręgu i  przez całą noc podtrzymywał ogień, czekając na niespodziewanych gości….

Brakowało nam jego pomysłów, humoru i tego, że odnosił się do nas jak dorosłych, co wzbudzało wśród naszych rodziców niepokój, no bo jak to można szczeniaki, z tornistrami i kapciami przewieszonymi przez ramię, traktować jak normalnych ludzi.

W tym wszystkim najlepsze było, iż uwielbialiśmy bawić się na stokach naszej ulubionej górki, o którą czasem toczyliśmy boje z chłopakami z Oporowa. Zwykle chodziło o to, który z nas zbierze więcej łusek po nabojach z rowów strzeleckich na zaimprowizowanym poligonie organizowanym przez żołnierzy z pobliskich koszar. Właściwie, prawie codziennie byliśmy na górce, udając po trochu, że się bawimy, a tak naprawdę rozglądaliśmy się ukradkiem, czy czasem nie dostrzeżemy gdzieś p. Swena lub jego śladów.

Zbliżał się koniec tygodnia, postanowiliśmy rozpalić ognisko i upiec parę ziemniaków podprowadzonych ze szkolnej stołówki. Siedzieliśmy już na samym szczycie góry, kiedy od strony Parku Tysiąclecia dostrzegliśmy zbliżającego się ku nam Gena toczącego obręcz na drucie. Kiedyś bawiliśmy się nią, ale ostatnio uznaliśmy, że jesteśmy już na to za starzy. Niemniej jednak pomysł Gena wydawał nam się na tę chwilę odkrywczy.

Dość szybko roznieciliśmy ogień. Las był suchy, kamienie usypane w koło gwarantowały, że nie spalimy go, chyba żeby zerwał się znienacka wiatr, ale i na to byliśmy przygotowani; każdy z nas na wszelki wypadek przyniósł w worku na kapcie trochę piasku.

Cylek przygotował patyki, ja kartofle. Geno wszedł w końcu na górę i zamiast wziąć od nas nadziany na patyk kartofel, ni stąd,  ni zowąd wrzucił obręcz do ognia.

– Co robisz ?! – zakrzyczeliśmy jednocześnie, myśląc po cichu, iż pewnie też byśmy tak zrobili. Wokół posypały się iskry.

– Aj, czego chcecie, wymyśliłem fajną zabawę, widziałem podobną, jak byłem u ciotki na wsi.

Skupieni na obracaniu kartofla w popiele udawaliśmy, iż nas nie interesuje.

– Bierze się rozgrzaną obręcz patykiem – kontynuował dalej Gen – .i puszcza ze zbocza, zaraz zobaczycie sami…

Bardziej głodni pieczonych kartofli niż nowej zabawy udawaliśmy, że nie bawi nas to tak, jak jego. Kartofle były już prawie czarne, obręcz zaczerwieniła się od ognia, i tak prawie jednocześnie wyciągnęliśmy z ogniska ziemniaki, a Geno obręcz, sprytnie nadziewając ją na długą gałąź. Był już zmierzch, w powietrzu czuć było rześką wilgoć zbliżającej się nocy.

Geno podszedł do zbocza i puścił koło z najwyższego brzegu. Dopiero teraz, gryząc ostrożnie gorące kartofle, zobaczyliśmy, o co mu chodziło. Toczące się koło rozsypywało wokół siebie trzeszczące iskry, a wilgotna trawa syczała jak wąż. Ślad po gorącej obręczy wyglądał tak, jakby ktoś w tym miejscu próbował wypalić łąkę. Spodobał się nam pomysł Gena, tym bardziej, że tydzień temu oglądaliśmy film „Gwiazdy Egeru”, gdzie obrońcy miasta puszczali na Turków ogromne płonące drewniane koła. Cylek, jak tylko obręcz dotarła na dół, wręczył Genowi swojego kartofla.

– Jedz, ja ją przyniosę – powiedział.

Popatrzyliśmy po sobie. Właściwie to każdy z nas pobiegł by na oślep za obręczą, ale chyba nikt nie chciał dać znać po sobie, że tak mu nam tym zależy. Nawet  długo oczekiwane kartofle już nam nie smakowały  jak na początku.

Cylek zbiegł na dół, a my gryźliśmy gorące, lepiące się do warg pieczone ziemniaki.

– Proponuję losowanie, żeby było sprawiedliwie –  rzekłem powoli, udając, że delektuję się ciepłym miąższem.

– Dobra, może być – odparli jednocześnie Rudek i Mały.

Dwudziestogroszowa moneta wskazała na mnie. Cylek nie bez ociągania wręczył mi koło, ja zaś wrzuciłem je w ognisko, a w zasadzie w pozostały po nim żar. Wpatrywaliśmy się zahipno-
tyzowani,  jak ten po chwili zmienił je w stalową, rozżarzoną kolistą wstęgą.

Chwyciłem osmaloną gałąź i podniosłem nią koło, podszedłem do stromego zbocza góry, i uważając, żeby nie upadło, pchnąłem je w dół. Niespodziewanie obok mnie przemknął Geno. Trzymając się za szyję, zwinął się w kabłąk jak na wuefie i pomknął w dół zboczem góry. On                    i rozżarzona obręcz tworzyli w zapadającym zmierzchu niesamowite wrażenie. W gasnących iskrach, które zostawiała za sobą  obręcz, wyglądali jak nieziemskie istoty,  to wynurzające się, to znów niknące w ciemniejącym powietrzu. Gdy prawie nie było ich widać, mój cień niespodziewanie się wydłużył..Oglądnąłem się ostrożnie za siebie, gotowy na wszystko. To nie był mój cień, to był on! Pan Swen! W swojej sztruksowej marynarce, w błyszczących nowych butach, zupełnie jak wtedy… Zaniemówiłem, Cylek nieruchomo tkwił z nadgryzionym ziemniakiem w ręku, Mały stał się jeszcze bardziej mikry, a Rudek wytrzeszczał oczy, jakby im kompletnie nie dowierzał.

– Tak, chłopcy, to ja, wtedy to była tylko sztuczka, przepraszam, że was przestraszyłem, ale musiałem zniknąć, żeby prawdzie stało się zadość – powiedział pan Swen.

– Ale jak pan…? Jak Pan to zrobił? – spytałem podejrzliwie.

– No wiesz, nie zdradza się takich rzeczy, gdyż nie będą już miały w sobie tej tajemniczej siły. To  po prostu jedna z moich nowych umiejętności – odparł.

Dopiero teraz dotarło do nas, że rozmawiamy z żywym panem Swenem, tym od zapałczanego zamku i magicznej sztuczki z płonącą szturmówką. Nieważne już było, co się z nim działo w międzyczasie, teraz znowu był naszym znajomym sztukmistrzem z Przodowników Pracy.

– Widzę, że wy też nie próżnujecie i znaleźliście sobie nową zabawę, mówiąc to –  skinął głową w stronę wynurzającego się ze zbocza Gena z naszym kołem w rękach.

– Tak, czasem coś wymyślimy, ale pewnie za jakiś czas nam się to znudzi – odpowiedziałem nie zwracając uwagi, co myślą o tym Cylek, Geno, Rudek i Mały. Pan Swen kiwnął machinalnie głową, jakby w ogóle nie słuchał, co mówię, za to wciąż wpatrywał się w obręcz.

– Ciekawa sprawa, turlać się tak ze zbocza, co chłopcze – rzekł do Gena pan Swen.

– No pewnie, psze Pana – odrzekł speszony. Teraz dopiero dotarło do niego, że to pan Swen –   żywy, taki, jakim go widział w momencie, kiedy wchodził w podzelowanych butach na łepek zapałki.

– Powiedz mi, jak ty to robisz, że turlasz się ze wzgórza jak obręcz? – zapytał Gena.

– Normalnie, tak jak nam pokazywał pan na wuefie, chwytam się mocno za szyję, tak żeby zgiąć się w pałąk, ale najlepiej robić to tuż przy zboczu góry, a potem spadam w dół jak kamień lub jak to koło – odparł zapytany.

– Ciekawe, chłopcy, ciekawe – mówiąc to pan Swen, kiwał głową i przymykał oczy, jakby o czymś intensywnie myślał.

– Teraz ja – rzekł nagle, stojąc za mną, Mały.

– A może pozwolilibyście mnie – zapytał machinalnie p. Swen?

– Czemu nie – rzekł Geno, a ja twierdząco przytaknąłem.

Pan Swen zdjął marynarkę, podkasał rękawy koszuli, wziął obręcz z rąk Geno i wrzucił do żaru.-

– Musicie dorzucić drewna, bo zgaśnie – rzekł pewnym siebie głosem, wskazując na porozrzucane wokół suche gałęzie.

– Zrobi się, proszę Pana – odpowiedzieliśmy prawie chórem. Tylko Mały stał nadąsany, gdyż właśnie przepadła mu jego kolejka.

Ogień znowu rozjaśnił nasze twarze, a latarnia stojąca na dole, zbocze naszej góry. Pan Swen fachowo przewrócił obręcz na drugi bok i rozgrzaną do czerwoności nadział na grubą gałąź

okorowaną przez niego nożykiem wyciągniętym z kieszeni.

– Teraz uważajcie, chłopcy – powiedział. Podszedł na skraj zbocza i lekko, jakby to robił od zawsze, spuścił obręcz z góry. Teraz ja związałem się rękami z własną szyją i tak podobny do rozgrzanego koła sturlałem się w ślad za nim. Pan Swen pokiwał z uznaniem głową i ni stąd, ni  zowąd zaczął poruszać szyją, potem wyciągnął do góry ręce i stanął na palcach, jakby chciał jeszcze urosnąć o parę centymetrów.

– Ja nie jestem tak giętki jak wy, dlatego muszę trochę poćwiczyć zanim sam spróbuję – powiedział.
– Jak to, chciałby Pan stoczyć się z naszej góry tak, jak my to robimy? – spytał niedowierzająco Geno, wyczuwając w samym tylko pomyśle p. Swena dużą dozę uznania dla nas.

– Oczywiście, zawsze o tym marzyłem, kiedy byłem w waszym wieku, tam, gdzie mieszkałem, nie było żadnej dużej góry, ba nawet lichego pagórka, tylko pola i równiny.

Skończyłem właśnie wchodzić na górę z obręczą, kiedy kiwali głowami ze zrozumieniem.
– O co chodzi, Rudek? -zapytałem.

– Pan Swen będzie się turlał za obręczą – odrzekł krótko.

Nie chciało mi się wierzyć, ale gdy zobaczyłem, jak pan Swen próbuje, leżąc na trawie, zgiąć    się w pół i sięgnąć rękami szyi, nie zadawałem już żadnych zbędnych pytań. Wszystko było jasne,  p. Swenowi do tego stopnia spodobała się nasza zabawa, że staje się jednym z nas. Gdyby ktoś jeszcze kilka miesięcy temu wspomniał o tym, wyśmiałbym go, ba, może nawet wygwizdał.

Tym razem to Rudek rozgrzewał koło, a pan Swen już bez żadnego wysiłku sięgając palcami do szyi, łapał ją w splecione dłonie, tworząc ze swego ciała rodzaj elastycznej obręczy.

Rudek, jak mógł, najszybciej, wyjął rozpaloną do czerwoności obręcz, i poczekał przez moment, aż pan Swen na samym skraju stromego zbocza zegnie plecy w kabłąk i zamieni się giętkie żywe koło. Wszystko, czego dotknął się p. Swen, przemieniało się zawsze w prawdziwą sztukę. Tak stało się tym razem kiedy  turlał się z obręczą ze zbocza, tworząc w ciemnościach roziskrzoną imitację filmowego „egerskiego” koła. Na dole, jakby nigdy nic, rozprostował się, otrzepał spodnie ze źdźbeł trawy, i chwytając w ręce ostudzoną obręcz, zamachał nią w naszym kierunku. W tym momencie poczuliśmy się tak ważni, iż patrząc po sobie, myśleliśmy tylko o tym, że właśnie nas, uczniów z Blacharskiej, naśladował p. Swen.

Było już dobrze po dziesiątej, kiedy zgasiwszy ognisko, rozeszliśmy się  do domów.  Pan Swen nie poszedł jednak w stronę naszego bloku, lecz skręcił między ogródki działkowe, i zniknął za drzewami, tak jak szeptali o tym wcześniej nasi sąsiedzi.

Przez całą drogę, przekrzykując się wzajemnie, rozmawialiśmy tylko o tym.

Minęły jakieś dwa dni, kiedy idąc zboczem Górki Blacharskiej, zobaczyliśmy na szczycie p. Swena, który właśnie próbował sturlać się z jego skraju. Widać było, że opanował tę sztukę do perfekcji; fachowy, mocny chwyt za szyję i odepchnięcie piętami nawet na nas robiło wrażenie. Potem jeszcze kilka razy widzieliśmy go jak turlał się z różnych miejsc  w dół, a gdy już staczał się ze zbocza góry, wyglądał jak prawdziwe żywe koło, tylko jego koszula migotała nam pośród niekoszonych wysokich traw.

W piątek zawsze szliśmy po lekcjach na wysypisko, żeby poszperać między hałdami. Kolejnym naszym pomysłem było budowanie drewnianej platformy na kołach, za której pomocą której moglibyśmy zjeżdżać z góry nawet w czasie deszczu.

Wyszliśmy zza gęstych krzaków porastających zbocze, gdy nagle drogę przeciął nam pan Swen zwinięty w kabłąk, turlający się po płaskiej drodze, nie wiadomo jakim sposobem.

– Witajcie, chłopcy – rzekł, uśmiechając się do nas rozbrajająco jak niewinne niczemu dziecko

– Widzicie, tak też można – powiedział, i wygiąwszy plecy rozpędził się, a następnie przemieścił wzdłuż ścieżki wydeptanej przez działkowiczów.

Byliśmy tak zaskoczeni, że gdyby ktoś nas teraz zobaczył w tej pozie, pomyślałby, iż ma do czynienia z dziećmi specjalnej troski, jak mówiła zwykle o nas wychowawczyni.

Pan Swen zniknął za zakrętem, a my w dalszym ciągu tkwiliśmy po uszy w swoim zdziwieniu, nie odzywając się do siebie, jakbyśmy zapomnieli języka w gębie – co powtarzały nasze  matki, gdy złapały nas na kłamstwie.

Minęło lato, potem zaczął się kolejny rok szkolny, a p. Swen wciąż wturlał się po drodze z  przyklejonym do ust uśmiechem. I tak od tamtego czasu w naszej dzielnicy zwykło się mówić kolokwialnie:

– Popatrzcie tylko na pana Swena, historia zawsze kołem się toczy…

Wrocław 6.05-19.06.2011

Gabriel Leonard Kamiński – Powrót pana Swena, czyli historia kołem się toczy
QR kod: Gabriel Leonard Kamiński – Powrót pana Swena, czyli historia kołem się toczy