Tak głośno walnę kilofem języka o ziemię:) hi hi, co za kiepski górnik tu gada
Marian Lech Bednarek


Zagadkowa ta Mariana Lecha Bednarka, śląskiego malarza, prozaika i poety, miłośnika performensu, erupcja treści psychicznych jako liter znienacka ożywionych, samowolnych, wręcz demonicznych.

bez żadnego natchnienia F mnie dopadło
wieczorem i mówi fefuj fefuj się
a ja pusty
do jednej literki nawet nie dorosłem
                                                        mówię fifulko
no nie dorosłem
fatalne to fifulko moja
ale obcięło mi coś alfabet w sercu
gdy patrzę na to głupie widowisko życia
i efem teraz z wyciągniętą ręką jestem
 

Ma ona cechy da-da, jest zapisem „automatycznym”, ma – jak zgoła najlepsze utwory surrealizmu – odniesienia do rzeczywistości ekonomii politycznej kultury, kultury będącej bandyterką ducha.  Przypomina też książeczka niniejsza dziecięcą zabawę w tworzenie nowych słów i w wyliczanki. Zarazem bezwiednie nawiązuje do Rimbauda, ponieważ „od Rimbauda zaczyna się wyczulenie na przemiany języka i rozbijanie skamielin mowy. zaczyna się od niego nowoczesna zwięzłość i eliptyczność wiersza, niechęć do grandilokwencji i subiektywnej wylewności”, jak pisano przy okazji wydania Sezonu w piekle.

Piekło iskrzy już w samej mowie, której celem jest porozumiewać się, co równa się przemocy. Każde porozumienie wymusza standaryzację znaków i w konsekwencji redukowanie ich do minimum, także sytuacyjnych, aby już absolutnie nic nie pozostawało niejasne, sporne, obojętne, bezużyteczne i nieproduktywne, i aby powstrzymywać kierowanie się uwagi w niepożądaną stronę, co zwykle oznacza jedynie dostrzeżenie innych aspektów. Język kieruje się zasadą funkcjonować, a nie być. Odrzuca tedy zbędne głoski: raz miękkie, raz nosówki, raz jery, innym znów konsonanty: okazują się rażące dla ucha – to „estetyczne” kryterium konsoliduje grupę w przeświadczeniu, że wszelka inna mowa jest obca, zagrażająca, godzi bowiem w fundament aksjologiczny, na jakim przypisując strach wyłącznie obszarom upatrzonym do ekspansji, zezwala się podsycać go, zarządzać nim, oraz lżyć i obarczać winą za wywolane moralne obrzydliwości. Och, mowa podbijanych jest nadto szorstka, szczekliwa, głupkowata, bezwstydna, bo narusza np. narzucane im tabu ustrojowe bądź seksualne.

Stabilizujemy nawet akcentację. Ograniczamy intonację. Rezerwujemy pewne wyrażenia dla pewnych sytuacji albo rangi, jakiej musi dostąpić mówca. Literatura rezerwowała tematykę odpowiednio do rangi bohatera oraz adresata. Tragedia i patrzenie prosto w oczy rozmówcy (tzw. kontakt wzrokowy) była przywilejem tylko elit, a komiczność wyłącznie ludu.

Otóż wspólnym rdzeniem języków jest strach przed śmiercią: ten strach pcha do porozumień. Aby wspólnie móc zabić wroga lub reagować na zagrożenia, potrzeba  ścisłych komunikatów w możliwie krótkim czasie, jak czerwone światło na jezdni: ono działa wręcz podkorowo. Takie skróty są też maskujące, gdy tworzymy wyrazy z samych pierwszych liter albo ich pierwszych sylab: w slangu przykładowo gangsterskiej młodzieżówki zamiast kolega każdy powie tylko kolo, zamiast ziomek ziom. W wieloczłonowych nazwach państw literka zamiast słowa zaciera absurdalność tego słowa – ludowości albo demokracji albo przedstawicielskich rad robotniczych, od których brutalne reżymy przechwyciły swą legitymizację, pozabijawszy członków.

A strach przed śmiercią rozłupuje mowę na bryły odrębnych języków, na użytek życia świeckiego – oraz sakralnego. Które wbudowuje w relacje międzyludzkie swoistą wieżę Babel. Pewnych pojęć zresztą wypowiadać nie wolno lub jedynie raz w danym cyklu sakralnym.

Zapis mowy też dźwiga ciężar wiedzowładzy i przemocy. Kiedy ja zdawałam maturę, dwa błędy ortograficzne oznaczały oblanie polskiego. Oznaczały utratę roku, zamykały drogę na studia i narażały na pobór do wojska. Oznaczały pewną ilość prób samobójczych, ciąż przypadkowych, awantur domowych, mszczenie się na nauczycielach, ześlizg na margines społeczny. Nawet, gdy blędnie wykonany zapis dotyczył myśli poprawnej albo i odkrywczej. Oddam tu glos Bednarkowi, z komentarza poczynionego przezeń już ex post:  No dobrze, dobrze. Ale co dalej? Co z tego wynika?, z tych słówek wypuszczanych przeze mnie na wolność? Chyba to, że język, że literki muszą być ciągle wyzwalane, w ruchu. Nikt nie lubi niewoli, a zwłaszcza język. Cóż, to przecież oczywiste, żadne tam odkrycie Ameryki. Może jedynie w tym, że dałem ponownie wyzwolić się myśli o Ameryce, która ciągle chce się sama w sobie odkrywać. I która też się męczy ze swoim kurnikiem literek alfabetu. Ko ko ko ko…  już słyszę tą gderaninę, to szuranie, szelest, dziobanie, aż ktoś się zlituje i wypuści jakąś literkę na wolność pod samą Statuą Wolności. Ale uwaga! Byle nie dostał za to w łeb, bo czasy niebezpieczne, wojna, więc pytanie brzmi: co to za wolność?

Właśnie, litery wyzwalane to poniekąd afirmacja przemijania, doraźnych konstelacji czy to ludzkich, czy „naturalnych”, swoisty powrót do stanu wyjściowego, do potencji jeszcze niezafiksowanych, co zamienialoby śmierć w stan otwartości i przeciwieństwo zatrzaśnięcia klamki. Otwartości nawet na sam przez się inny wymiar względnie inny świat. O jakim zdają się szeptać sny i wszelkie nienazywalne ocknięcia się odminnej świadomości. Bednaeek muska tę ewentualność”: 

Uciekam w A by poantkować sobie i poalicjować 
jak mały szkrab

Zarazem, mamy przecież tylko litery, większość obciążona całym balastem skojarzeń, liter-eufemizmów a więc animujących język gruby, bezpardonowy i nieubłagany. Język-parodię. Onomatopeje-parodie. Ktoś powie, że neologizmy tutaj zbyt łatwo albo zbyt trudno da się rozszyfrować, przypomnę więc, że polszczyzna wzorcowa, opiniotwórcza, tj gazet (jeszcze tak niedawno inteligenta rozpoznawało się jako czytelnika prasy) nie jest dzisiaj w stanie zbudować zdania bez słów wziętych z obcych języków, i choć raz nie odesłać do Google’a, bo zacne słowniki wyrazów obcych stały się nieaktualne. Parodia jako odruch satyryka czy raczej filozofa? A może hierofanta, bo zawsze wprowadzano w misteria mową zagadkową, choćby ułożoną w obcy, apodyktyczny rytm, jak heksametr. Ponoć kultura grecka narodziła się z heksametru. Filozofia to właśnie żart, jasność i klarowność, to żart: filozof myśli onomatopejami. Marian Lech Bednarek zebrał sobie onomatopeje i gra nimi w bierki. Słusznie, to marynarska gra ongiś magiczna: miała okiełznać falowanie, gdy w morzu za gęsto było od potworów.

Bednarek nie wnika w barwy liter. On z nimi tańczy, przekomarza się, sprzymierza i „ixuje” „do największego rozpasania ciemności”. Tak, kolejne po Rimbaudzie arcydzieło. Zainspirowane korkiem na szosie, konieczności spowolnienia jazdy, wręcz przystawania i bezruchu:

a ja stoję na czerwonym cierpliwie
i zielonkuję sobie
żeby się wreszcie z tego skrzyżowania
 

Co uderza jednak, to zupełnie nietłumione „złe” emocje, zagadkowo przyległe do spokojnych linii na swoim psychicznym ekranie:

żeby się Bogu spodobać
żeby w zębach wiedziało że zębnąć trza
aż poza horyzonty alfabetu

– to prawda. Tylko, że to są wirujące, rozwibrowane horyzonty, jakaś nieoswojona geometria. Radośnie przerażona a bez premedytacji konceptualizmu

dlatego muszę Radosną Rorinę 
przywoływać jakimś cudem 
ale gdzie ona jest?
 
bo rerorować mi się chce
rerorować aj aj
na wszystkich rekitach i ryrekitkach
 
a  rozbawne to R
jak P podparte kołkiem

 

 

 

Urszula M. Benka – O Literce i Porządku
QR kod: Urszula M. Benka – O Literce i Porządku