Klucze          

Stał na tyłach sklepu monopolowego „Małpka” w nieznanym sobie mieście. Sprzedał jakiemuś młodemu chłopakowi ostatnią paczkę tanich ukraińskich papierosów. Wiedział, że chłopak z pewnością nie ma 18-stu lat, ale miał 5 złotych. Po chwili poszedł do sklepu po kajzerkę i najtańsze piwo. Chciał zapłacić, ale zabrakło mu 25 groszy. Zaskoczony Dima zapytał sprzedawczynię dlaczego ceny skoczyły.

– Wojna – odpowiedziała.

Wyszedł ze sklepu. Chłopak zdążył już wypalić dwa papierosy, bo pod jego  stopami leżały dwa pety. Dima ruszył dalej. Nie miał już papierosów dla siebie, ani na sprzedaż. Kiedy włożył rękę do kieszeni, okazało się, że został mu ostatni. Postanowił go zapalić i rzucić palenie. Nie stać go na nałóg w Polsce.

Dzisiaj pierwszy marca. Postanowił rozejrzeć się po okolicy. Nie był daleko od centrum. Po chwili dotarł do głównego placu z dużym pomnikiem. Zebrało się wokół niego sporo ludzi. Były przemówienia, wieńce, podniosły nastrój. Zaciekawiony Dima zapytał przechodnia, co to za okazja.

– Dzisiaj jest Narodowy Dzień Pamięci Żołnierzy Wyklętych.

Dima przełknął głośno ślinę. Zagrano polski hymn. Wysłuchał go i ruszył dalej. Po chwili znalazł się na dużym osiedlu z wielkiej płyty. Poczuł się jak u siebie. 

Nagle w oknie na drugim piętrze ujrzał kobietę, która wieszała pranie na suszarce. Robiła to szybko i niedokładnie.

„Będzie miała pogniecione ubrania, a na moje oko nienawidzi prasować”. Po chwili nie było już w oknie kobiety, ale Dima zauważył, że na trawniku leży upuszczona przez nią klamerka. Postanowił zwrócić ją właścicielce. Wziął ją do ręki i ruszył do środkowej klatki. Drzwi były otwarte. Wszedł na drugie piętro. Zastał tam trzy mieszkania. Na jednym z nich był napis: K+M+B. Przeżegnał się, bo był grekokatolikiem, i zapukał. Otworzyła mu ta sama kobieta, która wieszała za oknem pranie.

– Dzień dobry pani – powiedział po polsku z ukraińskim akcentem – Upuściła pani klamerkę do prania.

Kobieta uśmiechnęła się, wzięła ją do ręki i powiedziała:

– Spodziewałam się was jutro. A gdzie twoja żona i dziecko?

Dima nie wiedział o co chodzi, ale bez zastanowienia odpowiedział:

– Są w szpitalu w Przemyślu.

– Oh, mam nadzieję, że wkrótce do nas dołączą. Wejdź proszę do środka, jestem Mira.

– Dziękuję. Mam na imię Dima.

– Muszę iść do pracy. Jestem dziennikarką i pracuję w lokalnym portalu internetowym. Dorobiłam dla ciebie klucze. Nie krępuj się, czuj się jak u siebie. Wrócę o 20.00. Obiad w lodówce. Muszę lecieć.

Wszystko to Mira mówiła pakując plecak, ubierając kurtkę i buty. Po chwili Dima został sam w mieszkaniu. Od razu zauważył paczkę papierosów. Drogich papierosów. Nie ośmielił się ich zapalić.

Mieszkanie nie było duże. Zaczął podejrzewać, że Mira wprowadziła się do niego niedawno. Na ścianach była stara tapeta, a w łazience rozpoczęty remont.

Dima zgłodniał i odgrzał sobie jedzenie w mikrofalówce. Cały czas kusił go drogi papieros Miry. Nie zapalił.

Choć dostał od niej klucze, nie zamierzał nigdzie wychodzić. Po tym, co przeżył, chciał mieć nad głową sufit i buty na podłodze. Tak postanowił wrócić do równowagi.

Nie potrafił jednak bezczynnie siedzieć do godziny 20.00. We Lwowie pracował jako złota rączka i znał się na remontach. Postanowił pomóc dziewczynie. Najwyraźniej spodziewa się rodziny z niepełnosprawnym dzieckiem. Mężczyźni mogą wyjechać z Ukrainy tylko w takich sytuacjach. On wyjechał w ostatnim możliwym momencie. Powinien być na froncie i walczyć, a on spokojnie zaczął zrywał tapetę. W młodości chciał zostać duchownym. Nie był pewien, czy dałby radę zabić człowieka. Nawet Rosjanina. Poza tym przyjechał, by poślubić dziewczynę. Miała na imię Ludka. Poznali się, kiedy pracowała w sadach jego rodziców, zbierając jabłka. Zakochali się w sobie, ale dziewczyna  wyprowadziła się do Wrocławia. Dostała pracę jako kelnerka w pierogarni. Od tego czasu Dima miał tylko jeden cel: zarobić na pierścionek, ślub i wesele. We Lwowie ciężko pracował lecz z powodu suszy musiał oddać większość oszczędności rodzicom. Choć w swoim mniemaniu był człowiekiem uczciwym, zaczął okradać klientów, by w końcu mieć pieniądze i wyjechać do Polski. Nie wyobrażał sobie stanąć przed ukochaną jako mężczyzna bez pieniędzy. I potem ta wojna.

I tak Dima rozmyślał o swoim życiu, zrywając tapetę w sypialni Miry. Wyjechał z Ukrainy jak szczur. Nie może pokazać się Ludce jako tchórz. Wojna musi się skończyć. Dopiero wtedy pojedzie do Wrocławia.

Kiedy zerwał tapety w całym mieszkaniu poczuł ogromne zmęczenie. Postanowił się zdrzemnąć. Obudził się następnego dnia o godzinie 10.00. Mira wyszła już do pracy. Zrobiła mu śniadanie. Dima na stole zauważył kopertę. Były tam pieniądze. Całe 1500 złotych. Chłopak był w szoku. Postanowił jeszcze dzisiaj zacząć remont łazienki.

Tego dnia Mira wróciła z pracy wcześniej.

– Dima, w moim bloku prawie wszyscy mieszkańcy przyjęli uchodźców. Co dzień w pobliskim kościele jest odprawiana msza za Ukrainę. Może chcesz ze mną pójść?

Chłopak wyraźnie się zmieszał i powiedział, że byłoby to dla niego za duże przeżycie. Mira w pełni go zrozumiała.

Przez remont, klatka schodowa na drugim piętrze była brudna. Korzystając z okazji, że wszyscy są w kościele, Dima zaczął zmywać podłogę. Wtedy zauważył, że pod każdą z wycieraczek leży klucz. Od razu domyślił się, że inni mieszkańcy zostawiali je z myślą o uchodźcach. Od razu wiedział, co jutro zrobi.

Następnego dnia blok o 18.00 opustoszał. Dima wziął spod wycieraczki klucz i wszedł do mieszkania sąsiada Miry. Od razu usłyszał kapanie kranu w kuchni. Postanowił naprawić tę usterkę. W mieszkaniu po przeciwnej stronie naoliwił skrzypiące drzwi i wyrzucił śmieci.

Przy pergoli śmietnikowej odebrał telefon od matki. Przez przypadek mijał go złomiarz. Kiedy tylko go usłyszał, krzyknął: „Ty Rusku, zgłoszę ciebie na policję!”. Dima zakończył rozmowę i chciał wytłumaczyć, że jest Ukraińcem. Ten jednak nie dawał mu dojść do słowa: „Jak dorobisz mi klucze do pergoli, dam ci spokój”. Chłopak się zgodził.

I tak co dzień w czasie mszy, Dima naprawiał drobne usterki mieszkańców bloku. Mira płaciła mu uczciwie za wszystkie jego prace, które wykonywał w jej mieszkaniu. Po jakimś czasie zdał sobie sprawę, że stać go na pierścionek dla Ludki. Wtedy po raz pierwszy od zamieszkania u Miry zaplanował, że uda się do sklepu jubilerskiego.

Tego dnia Dima znów zakradł się do pustego, jak mniemał, mieszkania kolejnego lokatora. Ku jego zdziwieniu ujrzał matkę z dzieckiem, która bardzo przestraszyła się na jego widok. Dziecko zaczęło płakać, a matka je uspokajała. Poruszony całą sytuacją, powiedział do niej po ukraińsku:

– Jestem twoim rodakiem, nie masz się czego bać.

Po czym szybko wyszedł z mieszkania. Wzrok kobiety pozostał w nim do końca dnia, w nocy i dnia następnego.

Dima postanowił wrócić. Musi walczyć za tę kobietę i jej dziecko. Kiedy Mira była w pracy, opuścił mieszkanie, nie biorąc ze sobą pieniędzy. Wziął za to trzy drogie papierosy, które wypalił jeden po drugim. Następnie poszedł do kościoła i usiadł w pierwszej ławce. Modlił się gorliwie jak tylko potrafiła modlić się jego babka. Potem wybrał się na dworzec. Chciał jak najszybciej być w ojczyźnie, jak najszybciej wziąć do ręki broń, jak najszybciej zabić wroga.

W czasie, kiedy Dima przekraczał granicę w Medyce, Mira otworzyła drzwi:

– Dzień dobry, dostaliśmy tutaj skierowanie z punktu recepcyjnego. Zgłosiła się pani, że przyjmie ukraińską rodzinę.

– To jakaś pomyłka. Mieszka u mnie ojciec niepełnosprawnego dziecka. On i jego matka przebywają w szpitalu w Przemyślu.

– Ah, czy możemy pomimo pomyłki, u pani przenocować?

– Oczywiście – odparła Mira.

Tego dnia zrobiła pranie i wywiesiła je za oknem. Kiedy wyschło, było strasznie pogniecione, a ona nienawidziła prasować. Spojrzała wtedy na klamerkę i pomyślała: „Kim byłeś Dima?”.

Po chwili usłyszała jak przed klatką sąsiad spod piątki rozmawia z sąsiadem spod siódemki:

– A u ciebie co krasnoludki naprawiły?

– Kran.

– A u mnie kolanko.

– Dobrze działa nasza spółdzielnia mieszkaniowa. Nie przypuszczałem tylko, że ma klucze do naszych mieszkań. To trochę niepokojące, nie uważa pan?

– Tak, zgadzam się. Dlatego z żoną zmieniliśmy zamek w drzwiach. Takie darmowe naprawy-niespodzianki są miłe, ale nigdy nie wiadomo, czy ta złota rączka czegoś nie podwędzi.

– O! Pani Miro! Dzień dobry! – krzyknął sąsiad spod siódemki.

– A co u pani naprawiono?

– Nic – odpowiedziała i zamknęła okno.


Drzewo pokoju

W czasie wojny leśniczówkę w Przedpolówku objął pewien tajemniczy człowiek. Nikt nie znał jego narodowości, ani tego po której stronie okopów zagrzałby dłużej miejsce. Na oko miał sześćdziesiąt lat. Nie musiał walczyć jako żołnierz, ale pragnął w wojennej pożodze dbać o lasy, należące do wrogów jego ojczyzny. Tak nakazywały mu leśnicze, nie wojskowe, morale.           

Najwcześniejsze wspomnienie Jurgena Smitha to dziurawe kalosze po kuzynie z Królewca. Chłopiec nigdy za nim nie przepadał. Był jedynakiem i mógł liczyć tylko na zabawy z kuzynostwem. Jakże zatem był niezadowolony, kiedy jedynym elementem łączącym go z kuzynem były ubrania, z których on wyrósł?

Matka łatała je i cerowała jak umiała. Kiedy zmarł jedyny we wsi szewc, Jurgen miał nienaprawione kalosze. W czasie deszczu do środka buta chłopca chciał wejść pomrów czarniawy. I to jest to wspomnienie z dzieciństwa, które zostało w nim do końca życia. Dziurawy kalosz i ślimak.

 Jego ojciec miał kawałek ziemi, na którym uprawiał wszystko to, by ograniczyć zakupy na targu do minimum. Dlatego jechało się tam tylko po masło, mleko i drób. Kiedy był nieurodzaj ojciec zaczynał pić. Wtedy matka odsyłała małego Jurgena do babki dziesięć kilometrów dalej, a sama w karczmie na rozdrożu zostawała prostytutką, jak ją zwano: „sezonową”.

Wszyscy we wsi wszystko wiedzieli, ale nikt na głos nic nie mówił. Byli to ludzie spostrzegawczy, ale subtelni. Trudno żyje się kobiecie bez udanych zbiorów i z mężem pijakiem. Nikt nie oceniał Leonii dopóki nie wyszło na jaw mąż której kobiety ze wsi spotyka się po żniwach z matką Jurgena. Wtedy nie żyło się jej lekko. Kiedy jechała rowerem przez wieś inne kobiety rzucały w nią pomidorami, które ta zbierała, by ugotować z nich zupę. Przykry był to widok. Naprawdę przykry.

Chłopiec lubił przebywać u rodziców matki. Dziadek był leśniczym i od małego zabierał Jurgena do lasu. Kiedy ten zauważył dziurę w jego kaloszach kazał mu je zdjąć i iść na boso. Chłopiec nie wiedział dlaczego, ale posłuchał dziadka. Skończyło się na kleszczu na dużym palcu i lamentach babki, że dziadek postradał zmysły, każąc dziecku chodzić bez butów po lesie. A kalosze miały kolor khaki i mógłby w nich zostać wcielony do armii wojsk lądowych stacjonujących w leśnych bunkrach. Jednak do wojny był jeszcze czas.

*

– Dzień dobry! – powiedział z uśmiechem, czym jeszcze bardziej wystraszył kobietę w nocnej koszuli, która otworzyła mu drzwi. Mówił w języku kobiety, ale z wyraźnym obcym akcentem.

– Czego pan chce? – zapytała.

– Jestem nowym leśniczym – zaczął wskazywać to na siebie, to na ścianę sosnowych drzew za płotem.

Kobieta bacznie przyglądała się nieznajomemu. Słyszała we wsi, że stary leśniczy Welmann został wysłany w głąb państwa agresora do pracy w fabryce broni. Była na tyle odważna, że zamknęła przed nosem Jurgena drzwi i zasłoniła okno. Dzieci, bawiące się za domem z psami i słyszące całą rozmowę, spuściły z łańcuchów zwierzęta, które od razu pobiegły w stronę intruza, ciągnąc kłami za nogawki spodni. Wiejskie dzieci oglądały wszystko zza chałupy, śmiejąc się do rozpuku. Bo we wsi Przedpolówka nikt już nie bał się agresora. Zostały tutaj tylko kobiety i dzieci. Każdy czuł, że nie ma nic do stracenia. Wieś była położona na uboczu i mało kto się nią interesował. Mężczyźni chwycili za broń, kobiety strzegły domów.

Jurgen przyjechał do Przedpolówka jesienią. Trwały walki, a szala zwycięstwa wahała się raz na jedną, raz na drugą stronę.

Na samej górze rozpakowywanej skórzanej walizy leżały kalosze. Potrzeba posiadania w zasięgu ręki pary tych butów była dla niego rozczulająca i łączyła go mentalnie z dziadkiem leśniczym. Jurgen lubił najbardziej chodzić po lesie na boso po deszczu. Przypominało to jego dzieciństwo, dziadka i niezadowoloną babkę, która źle wyciągnęła feralnego kleszcza i musiał przyjść z innej wioski felczer, bo babka dobrze wiedziała, że kleszcz to poważna zdrowotna sprawa i bała się o wnuka.

Jurgen nie bał się kleszczy i często miał je na stopach, ramionach i głowie. Chętnie wspominał wtedy babkę. Każdego kleszcza sumiennie i precyzyjnie wyjmował niczym najzręczniejszy chirurg. Można powiedzieć, że Jurgen żył z kleszczami w pewnej symbiozie. Było to medycznie i egzystencjalnie niewytłumaczalne.

*

W Parzedpolówku robiło się coraz bardziej jesiennie. Szybciej zapadający zmrok nadchodził cicho i bezszelestnie. Można było przypuszczać, że wojny nie ma. Przypominały o niej jednak samotne matki z dziećmi, które co noc zasypiały w różańcami w dłoniach.

Kiedy Iga obudziła się pewnego dnia paciorki jej różańca były na podłodze w każdym koncie izby. Przeżegnała się jak szybko tylko umiała, bo w całym tym świętym bałaganie widziała złą wróżbę. „Ojca zabili” – pomyślała i zaczęła płakać.

Obok niej na łóżku leżała Żenia. Obudziły ją lamenty matki, która na boso i z płaczem zbierała małe białe kuleczki, które na podłodze bielonej wapnem były trudno zauważalne. 

– Mamo, co robisz? – przebudziło się dziecko i przecierając oczka z zaciekawieniem obserwowało matkę.

Ta wolała nie mówić Żeni o rozerwanym różańcu. Postanowiła, że nikomu o tym nie powie, a różaniec pozbiera jak będzie sama w domu.

– Umyj buzię i ręce – zdołała powiedzieć do Żeni.

Ta wykonała posłusznie polecenie matki.

W tym czasie Iga rozpaliła ogień w kuchni, by podgrzać mleko.

– Wolę kefir – powiedziała Żenia z niezadowoloną miną, widząc, jak matka nalewa jej do kubka mleko.

– Dzisiaj na śniadanie jest mleko. W czasie wojny dzieci nie grymaszą! – powiedziała ciut za głośno.

Żenia skuliła się delikatnie i, nic nie mówiąc, zaczęła pić mleko, na którym zdążył się już zrobić kożuch.

Po śniadaniu Iga ubrała ciepły wełniany sweter i poszła nakarmić kury, kaczki i gęsi. Wydoiła też krowę i sypnęła siana koniowi. Żenia obserwowała matkę z okna. Dobrze wiedziała, że kiedy wróci, będą razem czytać Biblię. Tak Iga chciała uczyć córkę wiary i czytania.

Tak naprawdę Jurgen miał tyle wspólnego z leśnictwem ile samuraj z bokserem. Postanowił udawać leśniczego, by oczyścić własne sumienie.

Kiedy był młody został wcielony do armii. Nie chciał walczyć i był ze wszech miar pacyfistą, dlatego uciekł do sąsiedniego kraju. Na jego nieszczęście państwo, które miało go uwolnić od wojny, stało się jej centrum. Od walki nie było odwrotu. Od zabijania nie było odwrotu.

Teraz miał sześćdziesiąt lat. Nie musiał być w armii. Udawał leśniczego, by dać poczucie bezpieczeństwa obcym kobietom i ich dzieciom. Sam nie wiedział po co to robi, jaki ma w tym cel i czy to ma sens?

Podejrzewał, że przedpolańskie kobiety nie obdarzą go zaufaniem. Był obcy i, jak przypuszczały, pochodził z wrogiego im państwa. Na co zatem liczył? Stary Jurgen, w rozpadającej się leśniczówce bez wiedzy i doświadczenia leśniczego?

A tu była jesień. Zabrał ze sobą stary notes dziadka, gdzie ten zapisywał wszystkie prace, które powinien o danej porze roku wykonać leśniczy. Tak dowiedział się o zbieraniu nasion drzew leśnych. Nie miał pojęcia jak tego dokonać, ale po lekturze postanowił spróbować.

Jego celem i marzeniem od wojennych przygód młodości było zasadzenie „Drzewa pokoju”. Tak, przybył do Przedpolówka między innymi w tym celu. Wierzył, że kiedy zasadzi takie drzewo, na świecie zapanuje pokój. Jak bardzo był naiwny pokażą dalsze losy świata, których świadkiem nie będzie już Jurgen.

Był zdania, że jedynym drzewem godnym miana „Drzewa pokoju” jest dąb. Z otwartej walizki wyjął skórzany skoroszyt. Uśmiechnął się do siebie i otworzył go na pierwszej stronie. Tak, to liść dębu. Tak rozpoczął jako siedmiolatek swój zielnik, którego zrobienie zadano mu jako pracę domową w szkole. Dzięki dziadkowi leśniczemu wykonanie pracy było ułatwione. Zresztą, sam Jurgen już dobrze orientował się w drzewostanie. Do końca życia nie zapomni tej zielnikowej wyprawy. Był piękny i słoneczny jesienny dzień. Dziadek zabrał wnuka do dąbrowy. To tam rosło najwięcej dębów. Małemu Jurgenowi zaparło dech. Szybko zabrał się za zbieranie najpiękniejszych liści. Uzbierał ich dla całej klasy, bo tak na przerwie obiecał.

Na zegarze wybiła 17.00. O tej porze Jurgen pijał zawsze herbatę. W Przedpolówku postanowił zmienić swoje nawyki. Z dołu torby wyciągnął kawę żołędziową i udał się do kuchni. W tym momencie ujrzał za oknem ciemne chmury, z których za kwadrans zaczęło padać.

Z zaparzoną żołędziówką usiadł wygodnie w fotelu i zaczął pić napar. Przymknął oczy, by lepiej smakować korzenny i gorzki smak napoju. Poczuł w żyłach potas, który skutecznie obniżył jego ciśnienie Chciał dolać mleka, ale zdał sobie sprawę, że zapomniał poprosić kobietę z wioski o jego sprzedaż. Musi ponownie ją odwiedzić. 

Mężczyzna pragnął w Przedpolówku podreperować swoje zdrowie. Z wykształcenia był łacinnikiem. Postanowił o tym, kiedy miał dziesięć lat i jego kolega z ławki pochwalił się nowym komiksem. Mały Jurgen ujrzał wtedy Rzymianina z wieńcem z liści dębowych na głowie. Bardzo go to zainteresowało i przy najbliższej okazji zapytał o to dziadka. Ten odpowiedział:

– W ten sposób starożytni Rzymianie wieńczyli swoich wybitnych obywateli.

Po takich wyjaśnieniach Jurgen od razu zapragnął wsławić się czymś wielkim i ważnym we własnej ojczyźnie. W nocy nie mógł zasnąć, bo cały czas po głowie chodziły mu niebezpieczne przygody, z których wychodził obronną ręką jako bohater.

I właśnie po tej rozmowie z dziadkiem zapragnął lepiej poznać tych ciekawych starożytnych Rzymian. Aktualnie był emerytowanym nauczycielem, który udaje leśniczego w Przedpolówku i chce zasadzić „Drzewo pokoju”.

Dopił kawę. Deszcz przestał padać, zdjął buty, skarpety i wyszedł na zewnątrz, kilka razy okrążając leśniczówkę.

Nazajutrz poszedł kupić mleko do kobiety, którą wczoraj wystraszył. Liczył na to, że jak ujrzy ona monetę z wieńcem dębowym na monecie, zmieni zdanie.

Jej chałupa stała w najbliższym sąsiedztwie Jurgena, na rogatkach wsi. Mężczyzna ubrał się w strój leśniczego i taki elegancki zapukał do drzwi. Otworzyła mu mała dziewczynka.

– Dzień dobry, czy jest twoja mama?

Dziewczynka milczała, a jej czarne oczka podwoiły się w oczodołach.

– Żenia, kto to? – usłyszał głos kobiety z sieni.

Dziecko dalej milczało, co wzbudziło obawy matki, dlatego kobieta po chwili wynurzyła się z izby.

– Czego pan tutaj znowu szuka?

– Chciałbym kupić mleko.

Kobieta złagodniała. Myśl o tym, że zarobi trochę pieniędzy ją udobruchała. Bez słowa zniknęła i po chwili wróciła z kanką mleka.

– Pięć złotych – powiedziała podniesionym głosem, jakby był to rozkaz.

Jurgen dobrze wiedział, że jego zakup wart jest dwa złote, jednak nie zamierzał się targować. W tym czasie dziewczynka dokładnie oglądała ubiór Jurgena i zapytała:

– W której armii pan walczy?

– Dlaczego uważasz, że jestem żołnierzem?

 – Bo pana strój przypomina mundur.

 – Ach, rzeczywiście – uśmiechnął się i docenił spostrzegawczość Żeni. Miał przecież na sobie zieloną koszulę, krawat i marynarkę. – Jestem leśniczym. Dbam o las.

– Czy w drzewach mieszkają leśne duszki?

– Ba! W drzewach mieszkają nawet bóstwa!

– Żeniu – rzekła nagle Iga – Już dosyć tych pytań. Wracamy do nauki. Do widzenia – zwróciła się do Jurgena.

– Dziękuję, do widzenia – odrzekł i polaną poszedł w las.

Następny dzień był bezwietrzny, słoneczny i przyjemnie ciepły. Idealny, by poszukać odpowiedniego nasienia z żołędzia do zasadzenia „Drzewa pokoju”. Żołędzie powinny być już dojrzałe i leżeć na ziemi. Jurgen miał nadzieję, że trafi na dąb-gospodarza lasu, że to będzie wyjątkowe drzewo, które zrodzi drzewo jeszcze bardziej wyjątkowe.

Przypomniał sobie, że dziadek często zabierał go do łęgu w dolinie rzeki. To tam rosły dorodne okazy tego drzewa i na to właśnie liczył. Tym razem ubrał się na sportowo w luźne spodnie i bluzę moro.

Rzeka nie była daleko od jego leśniczówki, dlatego trafił tam szybko. Był jednak rozczarowany, bo rosły tam dęby, które mogły mieć najwyżej trzydzieści lat. Okazały się zatem za młode. Jurgen postanowił się nie poddawać. Opuścił łęg i ruszył w las. Stracił całkowicie poczucie czasu. Nawet nie patrzył na zegarek. Dopiero kiedy poczuł dyskomfort spowodowany nadciśnieniem przypomniał sobie żołędziówkę i to, że musi być godzina 17.00. Nie miał za wiele czasu, bo przecież jesienią szybko robi się ciemno. Kiedy miał rezygnować z poszukiwań ujrzał TO. Piękny soliter na polanie. Drzewo z pewnością mogło mieć sto lat. Wargi Jurgena rozchyliły się w zachwycie. Postanowił jednak nie robić sobie od razu nadziei. Przecież dobrze wiedział od dziadka, że lata nasienne powtarzają się co cztery bądź pięć lat. Postanowił, że nie ma co długo nad tym rozmyślać tylko podejść do drzewa i szukać najpiękniejszego żołędzia.

Jurgen tak był wszystkim zaabsorbowany, że nie zauważył iż obok niego pojawił się duży dzik. Początkowo mężczyzna pomyślał, że to świnia, która uciekła z gospodarstwa. Wtedy się odwrócił i w odległości dwóch metrów ujrzał wielkiego i wyraźnie nie nastawionego przyjaźnie dzika. Jurgen zląkł się wielce. Postanowił się nie ruszać i czekać aż dzik sam odejdzie. Mijały jednak sekundy, a dzik zamiast się oddalać niebezpiecznie się zbliżał. I po chwili „trzask”, najpewniej z wiatrówki, i dzik położony na ziemi. Jurgen począł gorączkowo poszukiwać wśród drzew i krzewów swojego wybawiciela, ale nikogo nie ujrzał.

Tydzień później, kiedy kończył jeść śniadanie, usłyszał pukanie do drzwi. Nikogo się nie spodziewał. Wstał od stołu lekko zaniepokojony. Wszak trwała wojna i przebywał na terytorium wroga. Miał się zatem czego bać. Podszedł najpierw do okna. Ujrzał postać ubraną w czarny długi wełniany kożuch. Zdziwiło go to bardzo, bo jesień tego roku była bardzo ciepła i pogodna. Tak go to wszystko zaciekawiło, że przestał odczuwać strach i otworzył drzwi. Ujrzał młoda kobietę, która ku jego zdumieniu, przywitała się z nim po łacinie. Jurgen z początku nic nie odpowiedział, bo był w szoku. „Skąd ta obca kobieta wie, że znam łacinę?” – zachodził w głowę i nawet podrapał się nad lewą brwią. A ona nie zapraszana wparowała do środka jak do swojego własnego domu. Jurgen był w jeszcze większej konsternacji, kiedy postawiła koszyk na stole i po kolei wyciągała z niego coś zapakowanego w stare gazety. Zapachniało mięsem.

– Przyszłam się podzielić – powiedziała i zaczęła odpakowywać jedną z gazet. – Lubi pan kiełbasę z dzika?

– Nigdy takiej nie jadłem.

– Jak to? Jest pan leśniczym i nie jada pan dziczyzny?

Jurgen zaczął się krygować, by jego udawanie leśniczego nie wyszło na jaw.

– Ostatnio nie polowałem…

– Ha! A ja właśnie przyszłam panu podziękować. Dawno nie spotkałam dzika w lesie, a pan go chyba czymś zwabił.

– To pani mnie uratowała?

– Nie popadajmy w panikę. Nic by panu nie zrobił. Znam się na tych zwierzętach.

Ponownie nie pytana ruszyła w stronę kuchni, otworzyła szufladę i wyciągnęła najostrzejszy nóż. Jurgen głośno przełknął ślinę i cofnął się o krok. Kobietę musiało to bawić, bo zaczęła się śmiać. Mężczyzna miał powoli dość tej sytuacji.

Tymczasem nieznajoma chwyciła zręcznie pęto kiełbasy, ukroiła kawałek i podeszła do Jurgena.

– Proszę spróbować.

Jurgen zawahał się przez chwilę, ale wyciągnął dłoń, by skosztować mięso. Bardzo mu ono zasmakowało. Zaczął aż mlaskać.

– Bardzo dobre!

– Dziękuję. Mam na imię Ruta – przedstawiła się.

– Jurgen – uścisnęli sobie dłonie. – Dlaczego rozmawiasz ze mną po łacinie?

– A nie jesteś przypadkiem łacinnikiem?

Jurgen stanął w osłupieniu. Nie potrafił potwierdzić ani zaprzeczyć.

– No właśnie. Jesteś łacinnikiem. No i rzecz jasna obywatelem naszych wrogów. Ale dobrze ci z oczu patrzy. Ja się nie boję – ciągnęła Ruta.

– A skąd, jeśli mogę wiedzieć, znasz łacinę?

– Sama nie wiem. Może to dar od Peruna.

– Tego pogańskiego słowiańskiego boga?

– On mieszka w dębie, pod którym szukałeś żołędzi – rzuciła mimochodem i ponownie nic nie mówiąc, wyszła.

Jurgen podszedł do okna i długo patrzył na ścieżkę, którą szła Ruta. W jego głowie roiły się pytania. Tego dnia nie napił się żołędziówki.

Jurgenowi skończyło się mleko, dlatego ponownie udał się do gospodyni. Zanim to uczynił poszedł do lasu, by urwać dla kobiety trochę czarnego bzu. Nie liczył, że tym gestem go polubi, ale według powiedzonek dziadka ciepły drugi tydzień października zapowiadał mroźną zimę. Warto zatem mieć pod ręką taki zdrowotny owoc.

Drzwi Jurgenowi znowu otworzyła dziewczynka. Mężczyzna usłyszał, że ma na imię Żenia. Dla niej przyniósł gałązki jarzębiny i jesiennych liści w formie małego bukieciku. Dziewczynka przyjęła ten niespodziewany prezent milczeniem, co trochę rozczarowało Jurgena.

Po chwili w drzwiach stanęła matka:

– Dzień dobry, może się przedstawię. Mam na imię Jurgen. A pani?

– Iga – odburknęła i bez słowa wzięła od mężczyzny pustą kankę, by napełnić ją mlekiem.

Zarzuciła na siebie wełniany sweter i wyszła z domu. Wróciła po chwili.

– Cztery złote – rzuciła ciut milszym tonem.

„A jednak trochę złagodniała” – pomyślał Jurgen, a na głos powiedział:

– Przynoszę pani owoce czarnego bzu. Proszę zrobić sobie zdrowe nalewki na zimę.

– Nie omieszkam – odpowiedziała i zamknęła drzwi.

Jurgen wrócił do swojej leśniczówki odprowadzany wzrokiem Żeni, która patrzyła za nim przez okno.

Jurgen wciąż nie znalazł odpowiedniego żołędzia do zasiania „Drzewa pokoju”. Czas było to zmienić, dlatego w południe ruszył do miejsca, gdzie rósł samotny dąb. To tam, gdzie spotkał dzika, którego zabiła Ruta. Idąc, intensywnie myślał o dziewczynie. Pragnął lepiej ją poznać. Jej tajemnica go zaczarowała. I to dosłownie, bo Jurgen czuł w niej postać magiczną. I jeszcze ta płynna łacina.

Kiedy dotarł pod dąb dokładnie obchodził drzewo kilka razy. Kluczył, szukał, schylał się, dotykał. Aż w końcu znalazł. Po prostu czuł w dłoni, że ma w niej jeden jedyny zalążek przyszłego „Drzewa pokoju”. Był tak uradowany, że chcąc wrócić do leśniczówki poszedł nie w tę stronę i przez długi czas tego nie zauważył. Oddalił się chyba najbardziej jak dotąd. Nagle jego oczom ukazała się mała drewniana chałupka, z której przez komin wydobywał się dym. Ostrożnie zbliżył się do budynku. Nie planował, by tam zapukać, choć ciekawiło go bardzo kto go zamieszkuje. Został w tej kwestii wyręczony, bo w drzwiach pojawiła się Ruta.

Dziewczyna uśmiechnęła się serdecznie. Jurgen nie rozumiał pozytywnego nastawienia do niego dziewczyny. Wydało mu się ono wręcz podejrzane. Kobieta podeszła do niego i powiedziała:

– Wczoraj zebrałam w lesie chmiel. Masz ochotę ze mną zapalić?

Jurgen jedynie przytaknął. Usiedli na ganku przed wejściem do domu. Stały tam dwa fotele i jeden stolik.

– Znasz się na ziołach? – zagadnął .

– Jesienią zrywam wrotycz, krwawnik i mydlnicę. Wczoraj po raz ostatni wybrałam się po nie do lasu. Już w listopadzie spadnie śnieg. Tak będzie.

Jurgen nie podważył tej teorii. Lubił las jesienią. Lękał się trochę zimy.

– Dlaczego tu jesteś? – zapytała nagle, choć z wyrazu jej oczu można było wyczytać, iż doskonale to wie.

– Jestem leśniczym, a wasz leśniczy został stąd wysiedlony. Mam pokojowe nastawienie – dodał ciut na wyrost, bo nikt nie wymagał od niego aż takiej deklaracji.

– Wiem, co nas łączy.

– Tak? – aż się zaniepokoił.

– Ludzie się nas boją. Ciebie z wiadomych względów a mnie, bo jestem szeptuchą. Przychodzą do mnie tylko kiedy są chorzy i w potrzebie. A tak to każdy mnie unika. Zauważyłam cię kiedyś jak kupujesz mleko od Igi Wyryłło. Mnie nawet nie chce go sprzedać, bo boi się, że rzucę urok na Żenię. Już do tego przywykłam – wyznała wypuszczając dym z ust,

Jurgen palił w milczeniu, bo nie wiedział co odpowiedzieć Rucie. Ta najwyraźniej nie liczyła na jego odpowiedź tylko swoim zwyczajem bez słowa wstała i weszła do domu. Jurgen pozostał jeszcze chwilę na ganku, po czym wrócił do siebie.

Ruta musiała rzeczywiście znać się na pogodzie, bo w listopadzie spadł pierwszy śnieg. By uczcić to wydarzenie postanowił przejść się na boso po ścieżce wokół leśniczówki. Miał to uczynić po raz pierwszy. Był przekonany, że nic mu nie będzie, a może nawet poprawi swoją odporność na zimę. Stało się niestety odwrotnie. Już następnego dnia miał wysoką gorączkę, czuł łamanie w kościach i miał objawy ostrego przeziębienia. Był zdany tylko na siebie.

Na szczęście wybawienie przyszło szybciej niż przypuszczał. Odwiedziła go Ruta. Kiedy tylko zorientowała się, że Jurgen choruje, poleciała do swojego domu po zioła. Przyniosła ze sobą tymianek, szałwię, goździki, miętę, rumianek i rozmaryn. Zaczęła robić z nich napary i okłady. Jurgen poczuł się lepiej. Kiedy gorączka trochę odpuściła powiedział:

– Iga…

– Słucham?

– Iga Wyryłło… Jesienią dałem jej czarny bez, by przygotowała nalewkę na przeziębienie. Poproś ją o nią.

Ruta przyjęła tę prośbę z niechęcią, jednak postanowiła wybrać się do Igi.

Dom dziewczyny był blisko leśniczówki, ale śniegu napadało tyle, że Ruta musiała się przedzierać przez wysokie zaspy. Zapukała do drzwi i po chwili ujrzała Igę.

– Wejdź – powiedziała do Ruty, wpuszczając dziewczynę.

– Leśniczy zachorował. Prosi ciebie o nalewkę z czarnego bzu.

– Przecież dobrze wiesz, że to żaden leśniczy. Żenia często chodzi do lasu i mówiła mi, że nie wykonuje on zwyczajowych obowiązków leśniczego. Nie mam pojęcia jakie on ma intencje.

– Możesz być o niego spokojna.

– Skąd taka pewność?

– Ja to po prostu wiem.

I to był koniec ich rozmowy, bo Iga wiedziała, że Ruta w takich sprawach się nie myli. Dała butelkę nalewki z czarnego bzu dla Jurgena.

Rekonwalescencja postępowała szybciej niż się tego spodziewała Ruta. Odwiedzała go co dzień. Tymczasem wielkimi krokami zbliżały się Święta. Jurgen był protestantem i miał w planach pójście do kościoła. Po przemyśleniu porzucił ten pomysł. Tak było dla niego bezpieczniej.

Z czasem ociepliły się stosunki Jurgena z Igą, co sprawiło mu dużą radość. Kobieta za mleko liczyła sobie teraz dwa złote.

W Wigilię do drzwi Jurgena zapukała Ruta.

– Dobrego Szczodruszka!

– O czym mówisz?

– O święcie, które dzisiaj wypada. Podejrzewam, że nie spędzisz ich tak, jak zwykle. Dlatego zapraszam ciebie na świętowanie razem ze mną, po mojemu – powiedziała z przytupem.

Jurgen nie miał lepszego pomysłu na obchodzenie świąt Bożego Narodzenia, dlatego przystał na propozycję dziewczyny i razem poszli do jej domu.

Od dwóch dni w lesie były roztopy i każdy z nich przemoczył sobie buty. Jurgen nauczony ostrożności po ostatnim przeziębieniu, poprosił od razu Rutę o profilaktyczne ziółka.

– Czy pamiętasz jak ciebie poznałam?

– Dąb, żołędzie, dzik – wymienił.

– Dzisiaj przypada święto boga Welesa – opiekuna dzikich zwierząt. Myślę, że to nie jest przypadek. Wiem, jaką masz misję.

– To znaczy?

– Zasadzenie „Drzewa pokoju”.

Jurgen wybałuszył oczy.

– Skąd to wiesz?

– Jestem szeptuchą.

Jurgen nie miał więcej pytań.

– Na przełomie marca i kwietnia umieścimy znalezionego przez ciebie żołędzia w wilgotnym piasku w niskiej temperaturze i na początku maja wysiejemy go do gruntu w łęgu.

– Dlaczego akurat w łęgu?

– Tu chodzi o rozlewisko. Korzenie „Dębu pokoju” muszą rozlać na cały świat pokój.

Jurgen ucieszył się na te wiadomości od Ruty. Sam nie posiadał takiej wiedzy, bo jak się okazało, niektóre strony z notesu dziadka były wyrwane. Teraz wiedział już wszystko. Podziękował za kolację i zbierał się już do wyjścia. Głową uderzył o coś, wiszącego pod sufitem.

– To podłażniczka – wyjaśniła.

Jurgen nie skomentował tej informacji. Ruta za to rzekła do niego:

– Proszę przyjąć ode mnie orzechy i jabłka.

– Dziękuję, ale ja nic dla ciebie nie mam.

Kobieta wzięła dłoń Jurgen i przyłożyła ją do swojego serca.

– Nawet nie wiesz jak długo czekałam na twoje przybycie. Zaczęłam już wątpić, czy „Drzewo pokoju” zostanie zasadzone za mojego życia. Dziękuję!

Jurgen opuścił dom Ruty bez słowa. Wszystko nagle wydało mu się strasznie dziwne i trochę straszne. A tu musi jeszcze w ciemności pokonać las, by znaleźć się w bezpiecznej leśniczówce.

Każdy w Przedpolówku wyglądał wiosny. Kobiety obok modlitw o bezpieczny powrót ojców, mężów i braci modliły się o krótki przednówek, bo zapasy kurczyły się w niebezpiecznym tempie. Wiosny wyglądał również i Jurgen. Zwłaszcza rychłego zasadzenia „Dębu pokoju”. Każdego dnia czekał na Rutę. W końcu pojawiła się u niego pierwszego dnia kwietnia. Wspólnie udali się nad rozlewisko. Uczynili wszystko tak, jak w czasie Szczodrych Godów tłumaczyła Ruta. Zasadzenie dębu poszło im szybko i sprawnie. Zadowoleni z siebie rozstali się w dobrych nastrojach, czekając na rezultat ich leśnych poczynań.

Wiosna to ulubiona pora roku Jurgena. Tu, na łonie przyrody, podobała mu się jeszcze bardziej. Dopisywał mu dobry humor. Co dzień szedł nad rozlewisko obserwować siewkę dębu. Ruta powiedziała mu, że dąb wzejdzie najwcześniej po dwóch, a najpóźniej po siedemnastu tygodniach. Jurgen modlił się co wieczór, by nastąpiło to szybciej, bo martwiła go przeciągająca się wciąż wojna. By być lepiej wysłuchanym po modlitwie do Boga prosił o pomoc boga Peruna i Welesa.

Kiedy w środku lipca jadł obiad do jego leśniczówki bez pukania wpadła rozgorączkowana Ruta:

– Mamy to! Mamy „Drzewo pokoju”!

– Wspaniale! – zdołał z siebie wykrztusić Jurgen, bo czuł ogromne wzruszenie. – Chodźmy tam czym prędzej!

Latem Jurgen dalej kupował mleko od Igi. Zawsze zbierał dla Żeni porzeczki, agrest, maliny, jeżyny czy borówki amerykańskie. Dziewczynka bardzo go polubiła. Iga też częściej się do niego uśmiechała.

Tymczasem drzewo pokoju rosło i rosło, aż w końcu nastąpił upragniony koniec wojny. Mężczyźni wrócili do swoich żon i dzieci w Przedpolówku. Przywitać chciał ich także Jurgen.

Była godzina 17.00 i jak zwykle pił żołędziówkę, kiedy nagle do jego domu wtargnął  mężczyzna z Żenią.

– Żeniu, czy to ten leśniczy z dziwnym akcentem?

– Tak tatku.

Mężczyzna, zapewne mąż Igi i ojciec Żeni, zdjął ze ściany wiatrówkę i strzelił wprost w dłonie Jurgena. Krew sikała z każdego palca i przypominała Żeni zgniecione w dłoni leśne owoce, które zawsze otrzymywała od niego w prezencie.

Eliza Studzińska – Dwa opowiadania
QR kod: Eliza Studzińska – Dwa opowiadania