Owady w Hollywood           

Był socjopatą i trenerem owadów społecznych. Z tego powodu nienawidził swojej pracy, ale chciał pracować w Hollywood, to pracował. Musiał schować dumę i uczyć znienawidzone stworzenia, by grały w filmach, których też nienawidził. Ogólnie dużo było rzeczy, których nienawidził. Najbardziej jednak nienawidził norm. Fałszował swój podpis pod każdym regulaminem. Normy prawne miał głęboko na tylnym siedzeniu swojego samochodu, który zwyczajowo parkował na kopercie.

Pewnego dnia przez przypadek zaparkował zgodnie z Kodeksem Prawa Jazdy. Od razu poczuł na języku wstręt. Był spóźniony do pracy, więc zostawił samochód tam, gdzie był. Kiedy wpisywał się na znienawidzoną listę obecności podpisał się w sposób poprawny. Nie mógł uwierzyć własnym oczom jak literki zgadzały się z jego sygnaturą w dowodzie osobistym.

Tego dnia owady społeczne miały zagrać w scenie zgodnej z ich wrodzonym instynktem: potomstwo pomaga rodzicom w opiece nad młodszym rodzeństwem. Zadanie to wydało się  Clarkowi banalnie proste, dlatego nie nauczył tej sceny owadów. Ziewał ze znużenia i już miał iść po kawę, kiedy jeden z owadów zaczął się dziwnie miotać. Chodził niespokojnie w te i we te, a nawet podskakiwał. Reżyser szybko krzyknął „Cięcie” i od razu krzyknął do Clarka:

– Co to ma być u licha? Trenowałeś z owadami tę scenę?

Clark cały poczerwieniał i skłamał, że tak. Reżyser zarządził przerwę. Clark zapomniał o kofeinie. Podszedł do owada. „On ma rozterki” – był pewien swojej diagnozy -„Nie wie, czy się rozmnażać, czy pomagać w wychowywaniu. On nie chce dobrze dla siebie. On myśli, co jest najlepsze dla innych”. Po tych oględzinach poczuł się o 7 gram mniejszym socjopatą. O 7 gram społecznego owada, który beztrosko chodził teraz po wyłączonej kamerze.


Smutny koniec uczty           

Kiedyś chciała zostać stylistką paznokci. W liceum miała zawsze dłuższe paznokcie od koleżanek. Pewnego dnia na targu wybierała gruszki konferencje, by upiec tartę. Nagle jej paznokieć przebił się przez skórkę do miąższu, a ona poczuła nieznane wcześniej podniecenie. Od tej pory, gotując, często badała strukturę, dotykała kształtów i zachwycała się kolorami owoców i warzyw. Wygląd tych produktów pociągał ją bardziej niż ich smak. Z dziką przyjemnością oglądała książki kucharskie i magazyny kulinarne. Postanowiła zostać stylistką jedzenia. Nadal miała długie paznokcie i po sesji dziurawiła przejrzałe jabłka.

Za dwa lata jako bulimiczka zgłosiła się do szpitala psychiatrycznego i przed wejściem na oddział zwróciła pielęgniarce ostatni listek diuretyków.


Historia o zbieraczu piłek golfowych           

O jego życiu zadecydowało słowo „około”. „Około” okazało się biletem do nowego życia. „Około” zmieniło wszystko. Był 1926 rok i „około” 150 tysięcy imigrantów mogło przybyć do Stanów Zjednoczonych. I on do końca życia czuł się tym 151-tysięcznym. Był fuksiarzem. Fuksiarzem ze Szkocji.

Postanowił wyjechać do Kalifornii. „Idę na całość” – myślał zawadiacko, mając przed oczami kolonizację Dzikiego Zachodu. Chciał być cowboyem. Co do zasady był w tej decyzji bardziej pragmatykiem niż marzycielem. Chciał zatrudnić się jako zbieracz piłek golfowych. Miał dwadzieścia trzy lata i jego jedynym doświadczeniem i wyuczonym zawodem było zbieranie rzeczonych piłek.

W Szkocji pracował w prestiżowym Royal and Ancient Golf Club of St. Andrews. Miał tam ciepłą posadkę, która momentalnie przestała go grzać, kiedy córka stałego gracza powiedziała mu, że wyjeżdża do  Stanów. Od tego momentu zaczął oszczędzać na bilet i pierwsze miesiące życia zanim nie znajdzie na emigracji zajęcie. W Anne był zakochany i uwielbiał, kiedy przychodziła popatrzeć jak jej ojciec gra. Frank wtedy wolniej chodził zbierać piłki, by dłużej patrzeć na jej twarz i kocie prowokujące ruchy. Wprost ją ubóstwiał. Dziewczyna była kochliwa i szybko poznała, że Frank się w niej podkochuje. Postanowiła podsycać to uczucie. Udało jej się to znakomicie.

Dzień wyjazdu zbliżał się wielkimi krokami. Frank powoli pakował rzeczy i spotykał się z Anne. Pewnego dnia nie przyszła na spotkanie. Nazajutrz jej ojciec pojawił się na polu golfowym w czarnej koszulce polo.

– Gdzie jest Anne?

– Miała wypadek samochodowy.

– Żyje? – zapytał z nadzieją w głosie.

– Nie – po czym zamachnął się wprawnym ruchem, a piłeczka ze świstem poszybowała w górę.

Przez następny tydzień Frank nie przychodził do pracy. Powiedział, że źle się czuje, ale prosi o wypłatę swojej pensji z miesięcznym wyprzedzeniem. Jego szef był bardzo zdziwiony ową prośbą, ale się zgodził, bo Frank to dobry pracownik. Niestety nie tym razem. Mając w kieszeni funty szterlingi wymienił je w kantorze na dolary. Na statek zabrał więcej whisky niż ubrań. Wieczorami dużo pił i stał się łatwym celem dla różnego typu rzezimieszków, którzy bez jego oporu plądrowali wypchane dolarami kieszenie.

*

Szybko okazało się, że Frank nie ma mentalności imigranta. Zamieszkał w stanie Maine, gdzie diaspora Szkotów była największa, a sam region stanowił najdalej na wschód wysunięty stan USA. Już na statku zdał sobie sprawę, że nie ma grosza przy duszy. Dlatego jak tylko zszedł na ląd od razu wypytywał ludzi, czy nie wiedzą, gdzie może się zatrudnić. Wskazano mu wtedy na Hickley Yachts, gdzie akurat szukano pracowników do budowy łodzi. Frank bez wahania poszedł dopytać o szczegóły. I tak właśnie osiadł w dolinie rzeki Saint John, gdzie mieszkał aż do swoich  pięćdziesiątych trzecich urodzin. Wtedy doszło w jego życiu do przełomu.

Jak zawsze kupił rano „Bangor Daily News” i przeczytał o otwarciu w Kalifornii nowego pola golfowego Torrey Pines na północ od San Diego. Niedługo miał się tam odbyć turniej San Diego Open. Frank czuł, że musi tam pojechać. Musi znowu poczuć zapach skoszonej trawy i wyglądać małych białych piłeczek.

Swoim zwyczajem zwrócił się do szefa z prośbą o wypłatę z miesięcznym wyprzedzeniem i takie pieniądze otrzymał. Więcej razy już się tam nie pokazał. Teraz liczyła się tylko Kalifornia.

Frank zdawał sobie sprawę, że nie będzie pracował tam jako zbieracz piłek golfowych. Zresztą nie miał takiego zamiaru. Pojechał tam zniszczyć wszystkie urządzenia do zbierania piłek. Nie miał pojęcia dlaczego chce popełnić tak infantylne przestępstwo.

Kiedy zakradał się nocą na pole golfowe opluł swoje dłonie i dokładnie otarł dłoń o dłoń, jak Piłat obmywający swoje ręce. Pomyślał: „Ha! I co? Stara zabawa szkockich pasterzy?”.

Frank nie miał żadnych hamulców. Niszczył maszynę po maszynie Jak była zapełniona piłeczkami to je wysypywał i rozrzucał, próbując ręcznie trafiać w dołki. Jego furia nie trwała długo. Został szybko obezwładniony i trafił na policję, a potem do sądu. Kazano mu zapłacić grzywnę w wysokości 800 dolarów. Frank zapłacił, ale w funtach szterlingach.


Mistrz Bonsai           

Jego gen o nazwie FGFR3 był jak tablica rejestracyjna w kierunku zostania artystą Bonsai. Często to podkreślał i był ze swej karłowatości nawet dumny. A kiedy już opowiadał o Bonsai zadzierał wysoko podbródek i mędrkował.

Mieszkał skromnie w miejscowości Omiya w Japonii. Był w sercu mekki wszystkich bonsaistów świata. Choć czasami nie miał na chleb, najważniejsze, że był wśród swoich – wśród bonsaistów.

Miał trzydzieści trzy lata. Ponoć w astrologii nagromadzenie trójek oznacza twórczość. I u niego właśnie w tym miejscu wszystko się zgadzało. Od nastoletnich lat dziadek i ojciec uczyli go sztuki Bonsai. Gentaro do osiągnięcia wieku trzydziestu trzech lat nie sprzedał żadnej własnoręcznie wykonanej Bonsai. Dlatego żył od pełnoletności na koszt państwa, bo jego ojciec i dziadek zginęli podczas trzęsienia ziemi, a matki nigdy nie poznał.

A zatem nadszedł ten moment, moment sprzedania kilkunastu dzieł. Wystawił je na aukcji i zarobił dobre pieniądze. Postanowił odpocząć i wybrał się w podróż do Chin. Gentaro nigdy nie był za granicą. Trochę się stresował. Trzymał spoconą rękę na swoim paszporcie i  odetchnął z ulgą dopiero, kiedy samolot wystartował.

Udał się do miasta Daxu. Dawniej było to największe miasto handlowe w Chinach. Wiedział, że to właśnie tutaj znajduje się „mekka” pseudobonsai i marketsai. A on, wielki artysta Bonsai, postanowił nawracać pseudoartystów na prawdziwą sztukę.

Pierwszego dnia wybrał się na spacer przy wybrzeżu rzeki Li, a następnie na targ. Nie mylił się. Ta cała tandeta Bonsai raziła go w oczy. Kroczył zdegustowany uliczkami i z żalem w sercu oglądał te karykatury nastawione tylko i wyłącznie na szybki zysk ich wykonawcy.

Gentaro jako karzeł musiał zadzierać podbródek jeszcze wyżej niż zazwyczaj. Nagle zauważył młodego chłopaka. Mógł mieć siedemnaście lat. Sprzedawał na straganie pseudobonsai, ale w jego oku ujrzał iskierkę artysty. Postanowił zagadać do chłopaka:

– Sprzedaje pan szmelc – powiedział z mocą w głosie.

Chłopak spojrzał na niego lekceważąco, wyciągnął smartfon i zaczął przeglądać WeChat. Gentaro się nie poddawał, bo wyczuł na odległość jego potencjał do tworzenia prawdziwego Bonsai.

– Nauczę ciebie prawdziwej sztuki Bonsai.

Chłopak powiedział coś cicho pod nosem, a na głos rzekł:

– Muszę zarobić szybko pieniądze i stąd wyjechać.

– Dlaczego chcesz opuścić Daxu?

– Bo tutaj rządzi pieniądz, a ja od materii wolę ducha.

Ta odpowiedź upewniła Gentaro, że trafił na odpowiednią osobę.

– Jak ci na imię?

– Chao.

– Co oznacza twoje imię?

– Przekroczenie.

– A zatem namawiam ciebie do przekroczenia granicy komercji ze sztuką. Za tydzień wracam do Japonii. Jedź ze mną.

– To szalony pomysł! – wykrzyknął chłopak.

– Dlaczego? – odparł zdziwiony Gentaro.

Chao poprosił o czas na zastanowienie. Gentaro miał zjawić się na targu w przeddzień swojego wyjazdu do domu. Ku jego zdziwieniu stragan Chao był zamknięty, a chłopak z walizką na niego czekał. Mężczyźni uśmiechnęli się do siebie, uścisnęli dłonie i wiedzieli, że Bonsai odmieni życie każdego z nich


Na ostrzu noża           

Nigdy nie stawiał spraw na ostrzu noża. On tylko wytwarzał nożyczki. A był w tym geniuszem. Tak przynajmniej mówili o nim jego klienci.

Na przykład pewien krawiec. Prowadził ostatni w Wałczu zakład krawiecki. Odkąd otwarto centrum handlowe ludzie woleli kupić nowe ubranie i z radością żegnali się ze starymi. Jeden krawiec w mieście wystarczał w zupełności. Brak konkurencji sprawił, że panu Maurycemu wystarczało do pierwszego, ale i tak żył skromnie. Nie oszczędzał tylko na jednym: na dobrych nożyczkach. A takie można było dostać jedynie u Zefira.

Zefir mieszkał w Pile i to on tworzył z nożyczek dzieła. Nikt nie znał jego prawdziwego imienia. Był to pseudonim, a działalność na czarno. Po prostu schodziło się w Pile do przejścia podziemnego i dokonywano transakcji. Pan Maurycy kupował nożyczki krawieckie tylko u niego, bo one najlepiej cięły każdą tkaninę 

Nietypowym klientem Zefira był Dogat, również posługujący się pseudonimem. Wykonywał dwie profesje i był najlepszym klientem Zefira. Strzygł owce i ludzi.

 Zefir obsługiwał nie tylko klientów indywidualnych, ale i Zieleń Miejską, zaopatrując ją w sekatory. By wszystko w kasie się zgadzało księgowa Halinka musiała być niezwykle kreatywną osóbką, bo potrafiła rozliczyć Zefira tak, że Urząd Skarbowy nie siada.

Najliczniejszą klientelę miał Zefir u kosmetyczek. Przecież zakłady kosmetyczne w Pile są na każdym rogu i wszystkie panie potrzebują jak najlepszej jakości nożyczek. I w tym właśnie pomagał Zefir. Człowiek od nożyczek. Człowiek, który nie stawia spraw na ostrzu noża.


Toaletka Madame Bovary     

Droga do mojej duszy prowadziła przez okno wystawowe. Całe swoje rzemieślnicze serce dawałem ludziom na pokaz. Nie szczędziłem pieniędzy na miejscówkę w centrum miasta w pobliżu ruchliwego deptaka. Miało być widocznie i z korzyścią dla mojego portfela.

Pierwszy miesiąc nie przyniósł mi za dużo klientów mimo że, dwa razy dziennie wycierałem z mebli kurz i wcierałem kulistymi ruchami w ich drewno Pronto. Byłem projektantem mebli od A do Z, a raczej od P do S. Projekt-sprzedaż. Przez lata pracowałem w Ikei na dziale mebli dziecięcych. Przy tym po godzinach pracy rozwijałem moją pasję do meblarstwa, która zaprowadziła mnie właśnie tu – do witryny własnego sklepu meblowego.

Po kilku latach pracy ze szwedzkim stylem, znanym z praktyczności i nowoczesnych form, postanowiłem wrócić do klasyki. Byłem świadomy i dobrze wyedukowany a propos przeszłych stylów, bo przynajmniej raz w tygodniu, w dzień wstępu wolnego, odwiedzałem Zamek Królewski. Robiłem przy tym zdjęcia i szkicowałem. Tak pragnąłem uczynić z domostw moich rodaków królewskie salony.

Nie miałem pojęcia, czy moje meble się sprzedadzą. Miały przecież swoją cenę. Pewnego dnia do mojego sklepu weszła młoda kobieta. Miała na nosie czarne okulary, których po wejściu nie zdjęła.

– Dzień dobry – powiedziałem zachęcająco. – W czym mogę pomóc?

– Chcę zamówić u pana toaletkę.

– Bardzo proszę! – odrzekłem uradowany. – Proszę opowiedzieć mi szczegóły. Jaka ona ma być?

Tutaj kobieta wyciągnęła jakąś starą książkę, którą powinien obejrzeć introligator. Zerknąłem na tytuł: „Madame Bovary”. 

– Chce pani mieć taką samą toaletkę jak bohaterka książki?

 – Tak, – odrzekła – właśnie tak.

W tym momencie zdjęła okulary, ukazując na oku duże limo. Aż się wzdrygnąłem, ale uznałem, iż nie wypada pytać, co się stało.

– Zrobię zdjęcie książki, dobrze?

– Mogę ją u pana zostawić – zaofiarowała się, a ja się zgodziłem.

Kobieta powiedziała do widzenia i wyszła. Zostałem sam z książką. Akurat nie było klientów, dlatego zacząłem ją przeglądać. Prawie rozlatywała się w dłoniach. Musiała być wielokrotnie czytana. W dodatku bardzo uważnie. Wiele fragmentów było podkreślonych. Czasami nawet z boku znajdował się wykrzyknik. Postanowiłem przeczytać zaznaczone rzeczy. Pomyślałem, że lepiej poznam tę tajemniczą kobietę, która mnie zaintrygowała. Wydedukowałem, że Madame Bovary to jej alter ego. Tak przynajmniej przeczuwałem. Po pobieżnej lekturze wiedziałem, że kobieta nie potrafi być sama.

„Może żyje z damskim bokserem, ale boi się samotności?” – przyszło mi na myśl, wspominając jej limo. Zrobiło mi się jej żal. Jednak w dalszej części lektury okazało się, że kobieta może liczyć cały czas na mężczyznę, który zmieni jej życie.

Wkrótce do salonu wszedł klient. Odłożyłem książkę wciąż myśląc o Madame Bovary.

Następnego dnia kobieta od książki znowu się pojawiła. Wyjaśniłem jej, że jeszcze nie zacząłem robić toaletki. Ta przez cały czas patrzyła na mnie w dziwny sposób. Tym razem była bez okularów, a limo ukryła pod makijażem.

– Robi pan piękne meble – zagadnęła, gładząc jednocześnie dłonią kredens w stylu Ludwika XIV.

– Dziękuję – odpowiedziałem zadowolony.

– Kalina – przedstawiła się i wyciągnęła do mnie dłoń.

– Jarek – odrzekłem.

Zaczęła rozglądać się po salonie. Zwróciłem uwagę na jej rozkołysane biodra.

– Moja toaletka jest w dobrych rękach – mówiąc to podeszłą do mnie i złapała za moje dłonie, a ja cały zesztywniałem. – Dłonie rzemieślnika są wyjątkowo seksowne – rzekła, patrząc na mnie spod długich rzęs.

Teraz byłem już pewny. Kalina-Madame Bovary mnie podrywa. Z tym, że chciałem być podrywany przez Kalinę, ale już niekoniecznie Madame Bovary, bo ta ostatnia to femme fatale, a takich kobiet staram się unikać. Stało się to jednak trudne gdyż Kalina codziennie mnie odwiedzała i spędzała w moim salonie dużo czasu. Lubiła, kiedy w warsztacie na zapleczu robiłem meble. Z czasem zaczęła obsługiwać moich klientów. Na początku taki układ mi się podobał. Byłem skupiony na robieniu mebli. Jednak coraz częściej słyszałem jak Kalina odpowiada kobietom, które odwiedzały mój salon. Było to notoryczne: „Nie ma. Nie będzie.” Co ciekawe mężczyzn obsługiwała w swoim stylu. To znaczy bardzo bezpośrednio, stosując te same triki co ze mną. Powodowało to, że mężczyźni robili podwójne czy potrójne zamówienia. Równoważyło to straty po stronie kobiet. Sytuacja jednak zaczęła mnie irytować i postanowiłem z nią o tym porozmawiać.

– Kalina – zacząłem niepewnie. – Dlaczego tak obcesowo obsługujesz klientki?

-Wydaje ci się tylko, jestem normalna – odpowiedziała.

W tym momencie weszły dwie kobiety, a Kalina była tak miła i uprzejma, że dyskusja z nią na temat klientek w sklepie została wygaszona. Jednak po tym incydencie znów było tak samo. Odstraszała kobiety, a ja miałem już tego dość.

– Nie przychodź już tutaj więcej – powiedziałem w końcu.

– Słucham?

– Nie chcę ciebie w moim salonie. Zabieraj toaletkę i spadaj – chciałem być stanowczy.

– Dobrze! Ale jeszcze tego pożałujesz! – wykrzyczała mi prosto w twarz i trzasnęła drzwiami.

Ulżyło mi. Kalina-Madame Bovary zniknęła w końcu z mojego życia.

Następnego dnia byłem na zapleczu, kiedy usłyszałem dzwoneczek u drzwi. Po chwili rozległ się hałas rąbanego drewna. Pobiegłem zobaczyć, co się dzieje.

– Jezus Maria! – krzyknąłem – Co ty wyprawiasz?! Uspokój się!

Kobieta odrzuciła siekierę i jakby nigdy nic bez słowa wyszła. Byłem w takim szoku, że nie pomyślałem, by zadzwonić na policję. Postanowiłem nie zadzierać z tą kobietą. Strach przyznać, ale się jej bałem. Zacząłem zbierać kawałki drewna, przeklinając dzień, w którym do mnie przyszła.

– Pieprzone toaletki – splunąłem wprost na siekierę i wróciłem do pracy.

Eliza Studzińska – Zawody
QR kod: Eliza Studzińska – Zawody