sen agaty

kobieta niosła tobołek,
a w tym tobołku były zmarłe dzieci
i głowa z drewna, pamiątka.
dzwon z drewna. czasem tyle potrzeba ci wiedzieć o śnie,

ile o śmierci – w środku tej głowy
pochylone pismo, wyprzedawanie szmat
i majętności, nagłe szarpanie się z ulgą,
napoje. ale to inna mapa,

równie uprzejma. jak płetwa,
zanim wynurzy się z wody,
nabierze kształtu linii papilarnych
i zacznie liczyć pieniądze w kieszeni. albo

inaczej – nie ma jej
w moim oku patrzącym, gładkim,
jakbym je w sklepie kupił
i upychał w nim brud, tamtą historię

najtrudniejszego przekładu –
ja – ty.
przypadkowego odkrycia –
ludzie umierają


wiersz dla córki

ubiegłej nocy śniły mi się konie
ze ściśniętymi szyjami, z których sączyła się woda,
i wybiegały z niej
a ona wściekle zagarniała je

za każdym razem lżejsze, powiększone. pomyślałem: ja
siły swojej nie czuję,
lecz wiem, że być musiała,
tlenozależna dziewczynka albo jan od krzyża

z żelbetowego zakonu: jeżeli więc słyszałbym jakieś napomnienie stamtąd,
jeżeli była jakaś moc miłości tu,
tego przybrania w wysokości trumien na mój wzrost,
to ta najmłodsza, jasnowłosa moja, która kładzie stopy

na moich śladach i swoją głowę układa
na moich piersiach, podczas gdy wielu tak napręża mięśnie
rąk i nóg, ona potrafi zerwać lub oddalić: pył z twarzy
i z uśmiechniętych nagle moich ust:

to ja, twoje nic tutaj,
nie potrzeba więcej


maryja, która miała w głowie słowiki

maryja, matka boża, miała w głowie słowiki –
te ludzkie blizny między mną i tobą,
śmigłowce, kiedy odbierają serce
z wojskowego szpitala

i twoją rękę szarą, jak rocznego dziecka –
kiedy próbuję ją sobie przypomnieć,
nie mogę. ale ty mnie wołałaś
w sierpniu nad jeziorem, ale to ty wołałaś – coś w nas zapisano

i ułożono nas do snu jak niemych,
a nauczyciel umarł, więc biegliśmy śniąc
poprzez pola zbożowe, przez ciemny
odblask latarni na zakręcie szosy

przez siebie odmienieni,
wracający z nocy,
ale ty mnie wołałaś,
a twój głos był niczyj


dziewczynka z cząstką pomarańczy

myślę o dniu, w którym cię zabrakło,
jakby cię nigdy nie było (ani tego dnia),
gdy przybiegliśmy z oczami ze słomy i octu,
a w każdym śmiał się starzec, który trupów strzeże

i poprzez sen-śmiech pytał,
czy poznajemy ciebie odwróconą,
czy to ty. tak – odrzekliśmy wtedy –
to nie ty, to ona,

ta z cząstką pomarańczy, którą miała w ustach,
kiedy upadła na asfalt i lekko pękła jej skóra na skroni
albo na prawym kolanie, nie pamiętam już,
i z niej wyciekło parę kropel krwi,

boże – szepnęła wtedy (i podniosła głowę),
ten jeden raz – boże,
(a lato było jak lampa niesiona na złom,
albo nie było go nigdy, nie pamiętam już),

ty, coś mi krwi tak wiele pożyczył,
co ty chciałeś powiedzieć przeze mnie

Roman Honet – Cztery wiersze
QR kod: Roman Honet – Cztery wiersze