Windows
Granice zasięgu mojego rutera są granicami mojego świata,
myślę, gdy przez YouTube’a frunie Elon Musk
w kosmicznym pociągu jasnym jak cholera,
a ja się znowu spóźniam na ostatni odjazd
z Polski, której nie mogę nazwać moją Polską,
której połowa siedzi w płonącej katedrze,
której druga połowa wyszła na ulice;
a ja się zawsze spóźniam, bo mieszkam bezpiecznie
w ustalonych granicach mojego Wi-Fi,
i wyobrażam sobie naszą przyszłość bez nas,
echa niczyich wołań na zerwanych łączach,
wyczyszczone partycje, głuche serwerownie,
zapomniane loginy w pustych galaktykach,
i nie mam dla nas nic prócz zapchanej pamięci,
niczego oprócz okna w pokoju bez okien,
przez które wpada we mnie ciemność tego świata.
Pół
„Ty spróbuj” – usłyszałem w Parku Tysiąclecia
od kilkulatki w kurtce z napisem Live&Love
próbującej nakarmić połową kanapki
pół martwego gołębia.
Rzeka, ona płynie
w obu kierunkach naraz, kiedy ja
wprowadzam się w nią nagi od połowy
nocy, ucząc się czytać ślady nieobecnych saren
na wyświeżonym śniegu, ucząc się czytać ślady
bez używania oczu, a tamci, jeszcze żywi, powracają
do wsi, przez nieskoszone niebo i rozszytą ziemię
wracają z buta do wsi bez wody i prądu,
by rzucać psom kiełbasy nabite gwoździami,
na których wisiał ich zbawca.
Najeźdźcy
Któremu z oczu dobrze
patrzy ziemia, oblepiona
krowiakiem, siewna
i brzemienna, ostukana stopami
z wżartą w ich dna dną,
kiedy przychodzi po mnie
zawężonym do czasu,
krótszym od splunięcia,
odległym jak diakryty
wymarłych języków,
aby postawić wszystko
na niedoszkloną taflę, lustro
o jednej tylko stronie,
po której oto właśnie
pojawia się na chwilę
i za chwilę znika,
zabiera mnie, by oddać
nie wiadomo komu
miejsce po moim trupie
świecące ciemnością,
wykrzykujące ciszę
jak bezludny dom,
do którego nie wrócę,
bo już nie mam skąd.