Wielokres

Wielokierunkowy rozstrzał próżni, coraz wyżej podchodzący, aż po czubek masztu,
Skąd promieniście emitowany jest dookolny swąd, gęstniejącej niczym talk
W rwanym oddechu, na początku przędzonej nicością mety. Nieustannie bowiem
W kostniejącej mgle, ukrochmalonym, zgrzebnym płótnie półkoliście
Osaczającej zapaści tej bezdennej płaskości, nadziewającej na coraz dłuższy rożen,
Na którym obracasz się tylko w jedną stronę, aż po stałą już nudność, bo nie
Umykasz w żaden bok, tkwiąc tylko naprzeciw ściernych stanów, głuchoniemych
Stanowisk sterowanych przez zaciąg potakiwaczy, pełzających po rozchodzących

Się koleinach w odwieczne już nigdzie indziej, wyzerowanych z poziomów
Niecodziennych zjawień. Niczego bardziej wszak wcześniej nie było, skulenia i
Rachityczne odbicia, paro chwilowe wrzucenia w mikro ujścia poza tę sparciałą
Wnękę, gdzie kluło się bezpowrotne odchodzenie. W przededniu zwrotu, poza
Tamą innych napięć, masz w sobie rosnący posiew z wcześniejszych spopieleń,
Dający odczyn przyboru braku, ów wielokres zaszyty w każdym tyknięciu
Puchnącej od mrowiącej zadyszki rundy, skłębionego pastwiska dla rojnych chybień,
Mylnych ustaleń co do momentu odliczania każdego nastania początkowych
Faz sięgania w sedna mnożących się zatarć. Pozostaniesz więc jeszcze bardziej
Przygwożdżony, rozpięty na pionowych motowidłach tego zatarasowania,

W obelżywym harmidrze wydarzania się preparowanych faktów o rosnącym
Dobrostanie, fatamorganie przesłaniającej oborę tego miejsca, skąd zejdzie
Wszystko w płytki zanik. Dokładnie odmierzasz stopnie, które u góry nie wydają
Się węższe, i dopiero, kiedy zatrzymujesz się w połowie tych schodów, mokra od
Śniegu brukowa kostka okazuje się ostatnim podłożem dla skracanych i wydłużanych
Kroków, w lekkim ukosie zmierzających aż po końcowy stopień, od dołu będący
Pierwszym, jak próg, przekroczeniem swego spodu. Zwichrowany tego przestwór.
Obok zakopane bajoro, nieopodal kikuty martwych koparek, powyżej tego
Równoleżnika, przy którym stoisz, wyznaczając jego bieg zostawianymi za sobą
Śladami, ażeby demarkacja mogła być ruchomą cumą, jak spadziste sito
Niezblokowanych dni, w tym zaognieniu na linii strzału lub przecięcia w poprzek

Piramidalnych wyrw, jakie zgnębiają każde wyjście z tego płaskoniżu trąceń, by
Scalenie mogło być nareszcie tak długie, jak szew błyskawicy i momentalnie
Krótkie w swym jaskrawym przepołowieniu głębi odśrodkowego rozpadu. Tymczasowe
Kołowanie nad porannym szykiem obieranej strony, kiedy szablonowe kształty
Postaci szykują ci parodniowy ugór poniewierki między zwisającymi pętlami,
W których kontrola obecności będzie wahadłowym odmierzaniem wysokości przyboju,
W tym nie dochodzeniu poza parapet, skróceniu sinej dali po zaokienny morowy pas.
Korce szklanych odprysków. Przeciążenie trapu aż po ujadający wizg. Uwiąd
Twardniejący jak hartowany rylec, przewilgły siennik lotnych odmów, gdy
Kolejny tego szczep jest jak odgięty na framudze zawias. Ciasne wejście kąta w kąt.


Bezdno

Samobieżne okowy zewnętrznego przechodzenia ze stanu rozwichrzonego
Wzmożenia w skroplony opar wejrzeń poza fasadowe przepierzenia, niwelują
Wszelkie strony dla nikłego odniesienia, nie jesteś więc nigdy poza czymś,
Albowiem najwęższa przestrzeń zawsze zamyka się w tobie, jak zatrzaśnięta
Kłódka na dwu wystających z bramy uchwytach, na styku coraz szerszego
Otwarcia wobec kolejnego przechyłu w siarczyście zionącą bezdenność każdego,
Wyrzynającego się z rogatki miejsca krańca, kiedy komunikowalność najbliższej
Przyszłości staje się wyraziście upostaciowiona szarymi ekranami, w które,
Podług panującej ciszy, będziemy wpatrywać się, jak w wizjer obranego z miąższu
Celu. Osiągany stopniowo coraz większy przybór pobrań jest narastającym

Ograbieniem z furkoczących jeszcze do niedawna resztek swobodnego dosięgania
Telepiących w burzowych komórkach wieści z podciętych pędów zastygającej
Jawy. Nie ma cię w źrenicach wodzących za pryzmą ołowianych plomb, które
Współtworzą każdą przegrodę, gdzie kwili społeczna hodowla przyszłego wydania
Na pastwę pomoru najlichszego tchnienia, szczęśliwego oznajmiania swoich
Racji wobec naporu rozwodnionych karbów, wchłaniających wszelki opór
W łucie migotu. Drabiniasta sztanca każdej chwili zapina krok w sztywne wiązania,
Tworząc aż po sypki przechył stały już matecznik takiego właśnie pobywania,
Śliskich zejść na porowatą szynę konkretnego omamu, wlokącego cię w kąty

Lunatycznie wiecznego mylenia się w rachubach grzybni kolonizującej seledynowo
Każdy załom, rozwarcie pod coraz większym stopniem oniemienia, wynikłego
Z namnażanej sumy zdławień, wyboju jako jedynego już siedliska. Plamy obłupanych
Z tynku cegieł. Kusząco wystający z popielatej ściany przy drzwiach hak.
Oskrobana z łusek rdzy kadź przetaczającej się po odrutowanym kręgu podmiany.
Sugestie zwiększania rezerw wobec dźgania koniecznością rozszerzenia braku,
Nakładane są jak wygarbowane lejce, byś wyrastał z dyszla biegnącego obok
Każdego innego do morzonego pustką nigdzie, mając jeden ochłap przywidzenia
Na tydzień, przebierasz tylko porzucone szczapy i ze stosu poszczerbionych śrub

Wygrzebujesz kolejny rów, w tym karnym płożeniu się między bruzdami, rozbijany Tłuczkiem skupionym z wszystkich odłamków, trików granicznej kompulsji, i porażenia
Przemrożonym prętem. Klęśniemy w tej parosekundowej klatce, żywiąc swoim
Cieniem kamienie, jednocześnie idąc w porywistym przechyle jednostajnie
Zawracającego kierunku, i nie mając przy sobie grudy z żadnej spadłej gwiazdy,
Ostatecznie udeptujemy obornik tego kłącza, aż po pierwsze odgłosy powstających
Właśnie wiatrołomów. Sygnał tego zastygnięcia jest nieskończoną zapowiedzią
Rozziewu wszelkiej postaci dalszego bycia w sobie, a gromką skamieliną losu, jaka nam
Się ostaje niczym amulet zatęchłej próżni, by meandrować poza tą flautą ruchomej mazi
W martwej szczelinie oznaki, która, jako jedyna, wytraca pęd tego osinowego spadu.


Strony rozryć

Zgorzeliny bezpośredniego odbioru coraz bardziej schodzą w podglebia
Nierównomiernych ujęć danego skrawka poszczególnych przemieszczeń na
Podziałce znikającego trwania, które oddziela się bezwiednie od kośćca swego
Miejsca, i płynnie przechodzi w skorodowany rytm, by wyłaniać się tylko
Konturowo z galaretowatej masy nachodzącej z rozproszonych jam osinowych
Postaci tego parcianego naparstka, mielącego mierzwę zgrozy z prętem skazania.
Dwoistość rozpuściła się dawno w wiadrze pomyj. Rozkopany garb zionie
Chlorkiem odwrotu. Jesteśmy nieróżniącym się jeden od drugiego przęsłem,
Podtrzymującym przemarsz żrących pałub, automatycznie sterowanych przez
Zawiadowców zacieśniających dookolne ugory, mieszczące dobytek z chromego
Pobytu, owe spluwaczki o stale wytrawianym dnie. Dolny spływ występuje z

Brzegów rowu, wartko napędzany przez rozsiane wiry, tamuje wszelkie odnogi,
Ażeby wylewnie anektować reszty wolnych połaci, czyniąc z wycieku stałą pompę
Kotwiczącą w gzymsach przeskoków ponad wzniesieniem ręki czy drągu, limesu
Naszych pobywań na kartograficznej siatce złowień. Nawiasy rozpierzchłej dali
Kurczą się jak wymrożone widły. Kompletny kolaps. Łańcuch w zasuwie na drzwiach
Dłuższy niż psi, udeptywana błotna mulda wciąż nie podchodzi pod bruzdę
Zimnego ogniska naszych wtargnięć za kulisy ceglanych otoczeń. Kumulacja sadzy
W kuchennym wywietrzniku wyostrza okap azymutu poza każdą ścianę podłogowych
Tras. Bujna planisfera niemo sterczących przedmiotów, przemawiających kiedyś
Szybkimi ruchami twoich rąk, zagraca prawie cały balkon, tę dziecięcą wnękę
Poszturchiwanego żywota, gdzie wciąż są powtykane w załamujące się pęknięcia
Nasze śnięte cienie, letnie godziny twojego jedynego kontaktu z niezaszklonym

Widokiem, kiedy wspólnie mogliśmy swobodnie dopalić papierosa, zanim wyjeżdżałeś
Tyłem przez obudowany dwoma pochyłymi deskami jego wysoki próg. Dogorywam
Przez trzy dni samemu do drugiej po północy. Z boku na bok. Cztery na wpół
Wyschłe kromki w chlebaku. Żywa, chropawa mać każdego, przedłużanego strzelającymi
Lejcami, grzbietu dobija do swych narożników, fabrycznych rozsadników rudy, jakby
Jej stelaże były wyciągnięte z dna oka, ciasno zbite niczym łyżka koparki, abyś
Odczuwalnie zawsze pod stopami miał same tylko skręty, momentalnie przekrzywiane
Korytarze, u końca których odrywa się łopatka ze stale włączonego wentylatora, bo
Kabłąk z wyplutych ości leży na brzegu talerza, wywichnięta zaś oś wszelkich dojść
Do mety zmętniałego stanu nie kierunkuje już w najpłytsze odmęty parzystych
Łupań, krewkich natrafień na piaszczyste runo. Zgięte poły twego płaszcza są
Ostatnimi smugami trwałego zatrzymania, jak lekkie stęknięcia wózka i dobicie do
Szafki klamki z uchylanych za moimi plecami drzwi. Skośne tasowanie się kadrów,

Przenikanie fałd z osuwających się coraz bardziej sypko wgłębień najstarszych
Pobyć. I teraz ten wtrącający się w każdy odcinek patykowaty zwid, pouczający
Nieustannie swą prasą polecenia, jakby kontrola była jego stałą normą odbierania
Drugiego, którego chce jak najszybciej zakreskować aż po kanciastą plamę. Taki więc
Przechodzi przez suchy palec przeciąg włóknistych pasm, ginących na nierównomiernie
Rozstawionych podajnikach, kiedy kolejne pudła otwierane są jakby nigdy nie były
Spakowane, zatęchłe od przyokiennej wilgoci, a w nich same tylko pary butów,
Pełne bezdrożnych śladów skończonej obecności. Nic już nie waży. Unosi się bez
Opadania, puste jak puszka po gwoździach, metaliczne w swych szarych refleksach,
Dryfuje po niewidzialnej tafli spiętej zaczepami kresu, i gdy półka z ustawionymi
Twoją dłonią przyborami wydłuża widmu obojczyk, przepołowiony stronami rozryć
Ciąg mgielnych kostnień zamienia się w piołunowy amulet w tych didaskaliach odejść.


Bezmiar zamarć

Lewoskrętny migot próżni, otchłanny ciąg brukowych kostek posypywanych
Grudkami soli z wymachiwanej łopatki przez krępego człowieka, kiedy zionie
Ze zbocza skarpy mroźny odór końca targającego nami roku, do którego nikt nie miał
Dostępu nie dłużej, jak przez kilkanaście dni w miarę swobodnego oddechu.
Wytrawiona rzygowiną rynna tego opuszczenia, meandryczny powój oplątujący
Każdy, mechaniczny czy bezwiedny, krok, grubo ciosany zew na dnie źrenicy
Echa wnika jeszcze w zaświat dującego niczym prześwitu. Ściegi tych samoczynnych
Przebrnięć biegną w stronę jałowiejącego zaniku, mimo aktywnego przyrostu kalekich
Poruszeń na startej niemal do cna szachownicy, owej pionowej kratownicy, przez
Którą wychyna się nieustannie w rwący dół, rozkładający na poszczególne
Składowe tę wypadkową ujrzeń siebie w coraz bardziej zastygającym przeskoku

Rowu, poszerzanym szpadlem wahadła zawisłego jak ołowiany trzpień nad zapadnią
Łakomie wchłaniającą poziomicę omamu przeciążonego położenia, w wapiennej
Kadzi koślawego wzrostu dokładanych skamielin poleceń, upomnień za zbyt
Zbywalną relację z zamaskowanym, przetrącającym patem, klującym się pod liniami
Życia od początku tlenia się pierwszych urwań, rysów żłobionych rdzewnym rylcem
Strat. Zahaczam tedy o dno szpulki w tym bezliku przemieszeń, nie mogąc odnieść się
Nawet do jednego gestu, albowiem między ścieśniającymi nas krosnami nieustannie
Kluczy rozchylająca się szczelina, w którą wżera się cieknąca z zaproża mikstura
Bieżącego chłamu wzajemnego kodu komunikacyjnych zatarć. Bezmiar zdławień
Rośnie w skośnych tulejach naszych nieprzechodnich już wejrzeń w skuwkę
Sczepiającą cały odmęt, mieszczący się w krzepliwym zadraśnięciu, ciemno –
Czerwonej kresce na wskazującym palcu, utoczonym zeń odłogu tego czerstwego,

Wielokierunkowego spadania w każdorazowe palenisko przyszłego spopielenia, suchej
Młaki naszych wklęśnięć, gdyż tylko z kontry mogą wyłaniać się resztki niezmieszanych
Z błotnistą breją konturów, które zaczną od nowa bezimiennie przypominać o
Przyboju elektryzujących wiązek, jakby zeskrobywany z dachów i szyb chrust szronu
Był tylko podpałką do zaczynu kolejnych, wahliwych zamarć, tego odkuwania się
Od zasuwy łańcucha, który wyznacza szerokość otwarcia drzwi na pustą klatkę,
Rozświetlaną fotokomórką bez iglicy, w spodku klosza, będącego dookolnym okiem
Tego przechodzenia bezkształtu w plamiasty jaz. Potyklaność o wykroty przebić
Na zszarzałą stronę rozsznurowanych muld , zwiększa tętno w ryglu spięć, mamy na
Twarzach te same bruzdy, podobizny ściętych nerwem oniemień, kiedy szybkobieżne
Warunki zamieniają się w pełne długich przejść smogowe place, stęchłym przywidzeniem
Będąc w istocie na styku jawy i rojenia, jak naskórek tego napędu, dzięki któremu można

Przemierzać w pław koryta tych kubatur pogrążających nas w odpisie aktu zgonu, poza
Strefą podniet, we wskazaniu na gliniasty spłacheć dalszego oczadzania się kumulacją
Otępiałych zjaw, biorących górę nad wariantami innego losu, ściąganego w obręcz
Oferowaniem datków, wabieniem kolejnych podpórek dla przyszłych szczęk. Kłoda
To twój następny podkład. Trapez bez kopuły, przewrót w tył na tłuczone szkło.
Miło było poznać tylko przez chwilę. Sekwencje były awersyjnym pasmem uciążliwej Niepoznaki. Kategoryczne zaprzeczenie, że czerń to nie biel, dodawało animuszu każdemu
Zbłąkaniu, cierniowi kwitnącemu jak ukwiał na podwodnej skale, szarpiąc za nogawkę
Gardła, w przymrozku szklącej się tafli bajora, kiedy szliśmy wczoraj obok siebie,
Równi nareszcie sobie cieniem, w skrócie przedziału, który mieścił nas obu na
Wirażach siedmiu lat, niezawinionych tylko przez ciebie, niewinnych tylko dla ciebie,
Oczyszczonych teraz druciakiem splecionym z perzu i rzemienia, stałego już wędzidła
Bez przytroczenia. To tylko odbiór ram, zetlałe podobrazie rozpierzchło się po
Przedźganych cyrklem przeponach troistych zatrzymań w serii gorejących jeszcze
Kadrów, łączliwych wyskoków ze wzburzonych fal i bezpowrotnych już wtedy odpływów
W jeszcze większe wgłębienia. Przedawnienia to jedyny możliwy przekrój, ale bez
Żadnego nawet słoja, ów lotny wrak, jak marznąca mżawka wszelkiego przedrążenia.

Maciej Melecki – Cztery wiersze
QR kod: Maciej Melecki – Cztery wiersze