***

słońce nie wyrażało niczego
cisza była gorsza od krzyku
woda wydaje się być nieruchoma
nie uświadamia sobie własnych emocji
porzucone piaszczyste ławice skał
stary cypel wyrzeźbiony przez morze
ocierał się o niebo
język schnie jak dachy kościołów
obracam się w stronę La Cote Suvage
ciężkie drzewa wyścielały nadbrzeże
między nimi wiatr buduje przejście
dla tych co wciąż są i których już nie ma
na moście uwierzyłem w noc
mam teraz pięć lat moje życie jest cyklem
dni pór roku zapomniałem jak pachnie morze
mijają mnie podmuchy uczucie ptaków w powietrzu
jest możliwe do naśladowania


Opamiętałem się

skoncentrowany na sobie i własnych potrzebach
do których próbuję dostosować otoczenie
kołuję od piątej nad ranem na pasie startowym
anons z drugiej ławki nie ma wpływu na warunki pogodowe

po drugim strzale wyłapuje echo halucynacji
z pobliskich garaży język tworzy nowe koryto rzeki
płynie usiłując dobić do brzegu (Nowej Zelandii)

wiązania na koszuli puszczają
popęd do Alison z trzeciego rzędu rozbija się o kamienie
wir ponownie wciąga pod wodę brakuje telefonu do przyjaciela
koła ratunkowego drugiego oddechu

pytanie za milion czy skulona postać pod drzewem jest tobą
czy ojcem który pięć lat już nie żyje wywracając butelkę
na lewą stronę przykuwa uwagę światło latarni (morskiej)
która może zaprowadzić do domu

trzecia nad ranem ubrany w ciało liczę co pozostało (na niebie)


Abiogeneza

dzień jak dzień niczym się nie różni od poprzednich
pojedyncze promienie wpadające pomiędzy grube zasłony
mgła zatapia kolejne drzewa na próżno szukać wiatru na ściernisku

za okiennicą dziwadło jest coraz bliżej żaru papierosa
drobinki kurzu podobne do mnie krążą jak pigułki w krwiobiegu
dym w płucach zabija argument nie do podważenia
który jak mrok w piwnicy rozświetlić może jedynie snop światła

cisza w odgłosach ulic dym zlizuje ściany sufit
terkot zraszacza na trawie pod krzewami pojawił się szron
pot po twarzy spływa i zbiera się w kałuże którą pokrywa lód
zupełnie blisko krańca i rzeźby pustej w środku jak ze sklepu z pamiątkami za rogiem

dom przystosował się już do mojego ciężaru w salonie wisi ta sama mgła co dawniej
mrużąc oczy w słońcu nigdy wcześniej nie spotkałem domokrążcy
który by sprzedawał bezradność po śmierci.


Bretania

miesiące mijały się we mgle porozrzucane drzewa i kolorowe
płatki kwiatów kłuły w oczy szum oceanu rzucał się na lądy

w pęknięciach skał wybielonych w słońcu samotność nigdy się nie uśmiecha
beznamiętna twarz wygumkowana i płaska skrywa ból który rozchodzi się po kręgosłupie
niczym ołów rozlewając się na barkach

dysonans przyrody jak niepokój zmienia się w ciężkie pulsowanie w potylicy
w której dostrzega ciało jako świątynie odmierzając kroki do ołtarza
podmuch kształtuje stearynę na granitowej podłodze

modlitwy nie przebiją się przez dym siedzimy naprzeciwko siebie
przytłumiony szept czy może być w piekle będąc w sercu


Narodziny to nie Ameryka w konserwach

przyszedł szok gdy odcięli pępowinę
skoczyłam przez kałuże
przestrzeń poczuła czym jest ból

proste słowa nie chcą z gardła wyjść
wypełniło płuca i uwolniło krzyk
oddech dotyk kilka par oczu zachwyconych
i ciepło skóry gdy biorą w ramiona

napęczniał świat i beznamiętnie przemawiał
kolory straciły blask strzępki myśli schną w słońcu
rozgrzane ręce tulą stopy w cieniu

wieczorem za oknem medialny wrzask
kilka drzew zeschły się trawy po horyzont
zszarzał błękit zmęczony sobą i ludźmi

nie wiem nawet o co zapytać Boga gdy skrada się wiatr


Samobój

ponad chmurami nikotyny przygasa mrok
rozwleczony sweter i rozsypany popiół na podłodze
jak po drugiej stronie lustra przystań być może i cypel

wieczorem rozlewa się światło w kuchni
podąża cień za szeptem kamieni w doniczce karłowate drzewa
na bezdechu nie mają sił wynurzyć się ku słońcu

nieczuły dotyk papieru z apelacją do kolejnego Boga
brak zrozumienia dla intruza i walka z każdą sekundą
a w szklane mury na półce wsiąka smutek

w zaciemnionym pokoju stół i wóda
projekcja kolejnych schodów w dół i pytanie
o archaizmy ponad to co jeszcze niezdobyte

wydobywając z odwiertów gwiazd resztki szlamu nocy
nie wznoszę się gdy ogniem rozpala niebo
i bezkres bólu trzyma na papierze cyrograf

Półboga skurwiałą doktrynę


***

spojrzenia nad brzegiem Wisły
w dotyku schowana tęsknota
i tylko jeden świadek zachodzące słońce

świtem przy niej walczyłem z uczuciami
z okrutnym losem zakochanego podrostka
trzymając w myślach kolor oczu

nienawiść wypłukiwała wezbrane emocje
i zastygała niczym dwudziesta druga
na ulicy wpatrywałem się bez końca w jej dom

i pamiętne blizny

rankiem wybuchło powstanie
przyszedł odzew zmechanizowane piekło
minuta po minucie miasto przestało śnić

sierpniowy dzień zanika horyzont w amoku
Polacy walczą o każdy kamień
popiół napływając zakrywa słone łzy

dawny parkan i aleja to wspomnienie
maszerujące tygrysy na estakadzie
most w agonii osierocone dwa brzegi

Warszawa


status quo stolicy Drawer

pracując w pobliskim wieżowcu na dwudziestym ósmym piętrze
nie wpisywałem numerów telefonów szczurzych twarzy
wciskając zero w windzie nie odczuwałem chłodu spadając w dół
ona w Zarze z identyfikatorem jak psia obroża
idąc bulwarem nigdy niezachodzącego słońca konsumpcji
fritz cola pod językiem była jak gorzki smak kłamstwa
kolacja wspólna miraż wyboru
frytki z hamburgerem czy hamburger z frytkami
dojrzałość emocjonalna drapanie paznokciami po wierzchniej części dłoni
galerie handlowe z wyprzedażą letniego powietrza
Latte na ustach przechodniów wyglądało jak spienione rumaki na Służewcu
latarnie rozbite cienie kładły się nieregularnie
formując jądra ciemności w panującym półmroku
w parkach niewyspane oczy gęstnieją
jak łuna która nad ranem nie zniknie
podziemia Dworca centralnego krążące twarze w podeszłym wieku
każdy z nich nadaje się do wynajęcia choćby na dobę przed śmiercią
namiastka rodziny dwa eksponaty i rekwizyty
uczucia upchane w jednym pomieszczeniu
powrót niedzieli gdy jeszcze gołębie z parapetów nie odleciały


Tamte dni

w tych kalekich dniach
niepokój w powietrzu żeglował
ćmy po dwudziestej drugiej
zapalały lampy na ulicy
chłód wlewał się przez okna

w tych kalekich dniach
noce takie głębokie
szczury z kanału jak ogromne fale
wspinały się po murach
jak ocean podczas sztormu

w tych kalekich dniach
w przybrzeżnych melinach
dryfował otępiały spokój
oczy bez wyrazu przesiąkały wilgocią

w tych kalekich dniach


Okruch

Trzymałem to głęboko w sobie
okruchy lata i zapach wrzosów

na porowatym papierze maluję
zakończenia unerwień powietrza

i chociaż próbowałem to spreparować
to rozpadło się wszystko jak liście na wodzie

znów pęcznieją w deszczu chodniki
bezdomne kasztany jak ludzkie oczy krążą po zmroku


Wyczekiwanie

to ja byłam na drodze ale mnie nie widziałeś
nadal czekam w czterech ścianach
na twój głos znak że mnie kochasz

nie zaciskam ramienia
w dłoniach pęcznieje noc

znów gładzę powietrze w kawałkach szkła
próbując wyczuć pod palcami rozsypany obraz
ze wszystkich stron wydobywa się Fedde le Grand
lecz nigdzie w pobliżu nie ma DJ

odleciałem

kontempluje się na łące pełnej polnych kwiatów
dotyk kobiecej dłoni nad włosami
inicjacja warg i spojrzenie jak lazurowe morze

w myślach zatrzymały się wskazówki
symptomy rozrywają rzeczywistość
ogarnia gorycz

płyną łódki zrobione z aktów zgonu

return


Oddech Widma

słońce wyrastając samotnie nie pozostawia cienia
bezradność na twarzach wracających w oparach kominów
skóra w odcieniach lasu deszczowego z rezerwatów

po zmroku w tym mieście nie ma już kryjówki
szczyty budynków jak podpalone auta na ulicach
otoczenie wchłania nierównym rytmem toksyny
karaluchy opuściły restauracje w Block House

nocą nie doszukasz się numeru kwatery w wypalonej ziemi
w zawiłym umyśle odgłosy kroczących maszyn
analizują fragmenty zdarzeń z dziecięcych lat

gdy oddech ścian nie zatruwał marzeń czerń wyglądała z zapiecka
martwą ciszę budził szelest dzikich zwierząt
przy świecach tańczyły ćmy okruchy pełzały po podłodze

świtem wiatr wyrywa z korzeniami kolejne dekady
magma zabawia otoczenie żonglując chmurą pyłu
płaskorzeźba nad oceanem niczym sad czereśni kwitnący w maju

nie ogarniemy bo kiedy zacznie się the end pytać o drogę powrotną już nie będzie komu


i nic się nie dzieje

nic się nie dzieje i gra toczy się dalej
wrzący tłum skraplają się hasła
przytłacza beton
cukrowa wata wiruję w głowie

gra toczy się dalej
w rzeczywistości słońce jest latawcem
spełnia tyle samo życzeń dzieci co zawsze
choć uczą się wiązać buty

przechodzę obojętny wobec spokoju
a gra toczy się dalej
porzucone chmury nad domami
tam będą i tam pozostaną tak mówią w telewizji
przez nasz dym kurwa z papierosów pożółkną kwiaty jabłoni


Dlatego że ziemia się nie kręci

jeśli wszystko co odczuwałem wymazało się
z pamięci może i wymaże się teraz jak kilka dni albo tygodni
mrużąc powieki z powodu słabego wzroku
szybciej popłyną chmury niż życie świeczka
pokryta woskiem rozbawia szereg rys sęków i dziur
podobnych do oczu śledzących każdy ruch w katakumbie

paleta kolorów przytłacza świat całym ciężarem
reaguje jak płomień koło fotografii
lecz nie zadrżę na skutek przeciągu
oglądając bez zrozumienia Dr House w kropce
kwadrans za kwadransem osiągam kolejny level
drażni coraz bardziej turlający się język między zębami
i kolejna próba lotu między kojem a kiblem

wychodząc z psem w spodniach o wzorzystych kolorach
w dłoni ściskam marcowy śnieg i nie zauważyłem lasu
który przysłania drzewa a tam chyba znikają kolory
zlewając się w szarość mieszają czerń tak głęboko
by nie mógł się przedostać zajęty sobą porządek świata
to może zrujnować dwugodzinny makijaż który i tak nie ukryje zadrapań


contra naturam nata

tego dnia termometry osiągnęły kulminacyjny punkt
ciepło oddawane przez roztopiony asfalt mieszało się ze smrodem
krwistoczerwona łuna nie znikła za horyzontem

ruch na wale Miedzyszyńskim do Saskiej ucichł
pisk opon metaliczne uderzenia drzwi pochłonęły szum wody
zrobiło się nieco chłodniej jasny garniak odpowiedni o tej porze
prezentował się jak ubogi krewniak klanu Corleone

Gdybym spotkał Jezusa który urodził się w Pyrach między Warszawą
a Piasecznem czy nie byłby to kolejny cud nad Wisłą
czy byłby tym kim jest
czy uzdrawiał by na imprezach dziewczyny o oczach czekoladowych
jakby je poczęto w fabryce Goplany
patrząc sobie w twarz uczucia uzupełniały by syndromy w pamięci
na długich opalanych nogach dopłynęły by do przylądka Horn
aby spisać numer fona na kolejną sesje
odkupienie nie zaprowadziło do kolejnego miejsca kultu zła
wzrok ostatecznie pokonał wszystkie zmysły
Rankiem w Ogrodzie Saskim śmierć nie zagląda pomiędzy drzewa
gdybym spotkał Jezusa na ławce czy zrozumiał bym anegdotę
czy idąc ciemną doliną odwiedził bym najpiękniejszą galerie sztuki
na świeżym powietrzu czy GPS nie odmówił by współpracy
głos Hołowczyca milczał by jak grób tego nie wiem
i kamienie jak ludzkie twarze porośnięte mchem

Janusz Wolański – Wiersze
QR kod: Janusz Wolański – Wiersze