Noc na cmentarzu przychodzi szybciej, a dzień później. Chciałem mieć inne zdanie w głowie, tak bardzo chciałem, żeby pamięć, policjant obok podsunęły mi do pomyślenia cokolwiek innego. Choćby jeden z tych plugawych obrazków, niechcianych, będących wytworem umęczonego mózgu tak bardzo klejących się do wyobraźni. Nic takiego się nie wydarzyło. W głowie tępo zagnieżdżone tylko to, ono, umoszczone i bezczelnie rozwalone. Gość nie w porę, nudny i uporczywy, na tyle, że nawet najsłabszy charakter potrafiłby wykrzesać odrobinę woli, żeby wbrew dobremu wychowaniu go pogonić. Ale nie ja. Noc na cmentarzu przychodzi szybciej, a dzień później, tyle, stuk-puk, tik-tak, noc na cmentarzu. Szliśmy alejką już kilka chwil. Chciałbym powiedzieć, że mijam niektóre groby jak przyjemnie znajome zakamarki rodzinnego osiedla. Ten kraj ubogi i ciasny, że niby jak świat jest boży, tak on był nasz własny, ten powiat ostrowiecki przeklęty, napisz coś o tym wieszczu, o tej diabelskiej chwili, najlepiej 56-zgłoskowcem, bo tyle żył tata wieszczu. Nie były znajome, nic z tego, z każdego kąta wyzierała obcość. Tak naprawdę z każdego krzyża. Widziałem te krzyże kilka razy w roku, widziałem ten krzyż w osiedlowym kościele, widziałem je w telewizji i na ulicach, widziałem na obrazach i czytałem o nich w książkach. Żaden krzyż nie był krzyżem znajomym. Gdzieniegdzie drogę oświetlały świeczki, ale rzucały bardziej cień niż światło. Cmentarze miały rozbłysnąć za kilka dni, błysnąć sobie tym pogańskim światłem polskich dziadów, światłem, które dalej miało rzucać bardziej cień umarłym niż rozświetlać im drogę do Pana Boga. Tata nie pisał listów. Nigdy nie napisał żadnego listu. Chyba. Później sobie przypomniałem, że jednak napisał, do mamy. Kiedy była w ciąży, że czeka na maleństwo czy coś takiego. Nie wiem, nie pamiętam, później babcia te listy wyrzuciła. Zrobiłem jej awanturę, bo jak można było wyrzucić taką pamiątkę wspaniałą, taką, wobec której można się pięknie owinąć, otulić się nią, zbudować wokół niej siebie. Pani psycholog byłaby dumna, że tak pięknie dokonuje procesu indywiduacji z pięknym listem odręcznie napisanym. Taki terapeutyczny artefakt. Błyskotka do poobracania w tych miękkich, wyterapeutyzowanych rozmowach z ludźmi, których wiedza psychologiczna o lata świetlne wyprzedza to co faktycznie przepracowali w swojej głowie, duszy, energii czy co tam teraz mają. Nie każdy może mieć cukiernicę ocaloną z powstania warszawskiego, ja chciałem mieć ten list. Skręcamy w kolejną uliczkę, ja i oni, nawet mili, tacy fajnopolicjanci. Jeden z nich zmarł na zawał na osiedlowych łąkach jakieś dwa lata później. Wiem, bo mieszkał w bloku obok. Mówiło się, że to taki w porządku pies. Spacerował z wielkim wilczurem całe lata, podobno ukręciłby mu łeb gdyby nie jego córka chowana razem z nim, z tym psem. Upadł gdzieś w krzaki. Leżał podobno parę godzin w jakimś brudnym potłuczonym szkle, umierał wśród papierzaków ubrudzonych kałem z wybałuszonymi oczami, pan policjant, pan kryminalny. Pies ujadał, alarmował, ale nikt nie usłyszał. Wył w osiedle, a to cielsko betonowe, zobojętniałe odpowiadało głuchą ciszą obrzydzonego samym sobą prowincjonalnego miasta. Wychodzę naprzód, skręcam z alejki w prawo i kluczę między krzyżami wbitymi w tę użyźnioną ludźmi glebę. Zawsze mnie zastanawiało jakie jest zakwaszenie cmentarnej ziemi, nawet teraz. Policjanci tuż za mną z latarkami, rzeźbią nimi w tej ciemności. Ten drugi, kiedy wrócimy do taty, z którego już pewnie ta przeklęta ostrowiecka ziemia wyssała całe ciepło, a teraz czeka na jego ciało, zaproponuje mi psychologa. Fajnopolicjant. Pani psycholożka po płatnej psychologii wieczorowozaocznej  przyjdzie i wdroży paradygmat salutognetyczny w interwencji kryzysowej. Nie, dziękuję, nie chcę. Gest tego policjanta, jego troskliwe pytanie, ten wyłom w tym koszmarze, jakby mi tą latarką w oczy zaświecił. To błysk relacji terapeutycznej, taki, za który dała by się pociąć niejedna warszawska terapeutka z 20-letnim stażem. Ja i policjant w brudnym lesie. My razem. Trzymałem się tego jego pytania jedną ręką, drugą chciałem dotknąć skrawka papieru, który by cokolwiek wyjaśnił, ale nic nie znajdywałem. Pusto wokół nas, pusto wokół grobu mamy. Zaczął siąpić deszcz. Za dużo na życie, za dużo na słowa, na opowieść, na historię, jak ja to później komuś opowiem? Deszcz dalej siąpi, życie rozsadza język, groby rozsadza robactwo i mróz.  „To ten grób”, powiedziałem. Nie chciało mi się płakać. Nie cierpiałem. Przytomność umysłu była nie do zniesienia, a jednocześnie było mi w niej dobrze. Nie oszalałem, widzę i słyszę. Oceniam. Ten pierwszy ma czapkę z biedasieciówki, drugi latarkę na baterie. Całe życie grałem, całe życie udawałem, teraz się schyliłem raz jeszcze, żeby znowu zobaczyć czy nie ma listu. Schyliłem się jakby były kamery wokół mnie. Zirytowałem tym sam siebie. Gruby policjant, ten co umrze za dwa lata, sapnął i też się schylił. Double-check. Ja pełen nadziej na ten skrajnie pretensjonalny gest napisania pożegnalnego listu, który mnie obraża i ratuje. Poniża i błogosławi. Wbija w ziemię i wynosi pod niebiosa. Teraz szukałem go jak jak noża do przecięcia pasów bezpieczeństwa, bo przecież samochód tonie. Tata nie pisał listów, tata nie napisał listu, oprócz tego jednego do mamy.

Damian Piwowarczyk – Obcy krzyż
QR kod: Damian Piwowarczyk – Obcy krzyż