I zaczęła się wiosna i znowu mocniej przygrzewały promienie wiszącej nad miastem złotej kuli. Na rozświetlonych w słońcu chodnikach pojawiły się pierwsze roztopy i z każdym dniem na trawnikach było coraz mniej tego białego masła, którego w sumie wszyscy już chyba mieli dosyć. Zima w tym roku uraczyła nas śniegiem i w sumie to dobrze, bo wszystkie dzieciaki z naszego osiedla miały wreszcie możliwość, żeby pozjeżdżać na plastikowych jabłuszkach z tej wielkiej góry w parku parę przystanków za osiedlem.

Z każdym dniem robiło się coraz cieplej i zaczęliśmy z Leonidasem wychodzić na coraz to dłuższe i dalsze spacery. Zwykle wybierałem się z nim na koniec osiedla i kiedy już przeszliśmy przez gąszcz dziesięciopiętrowych kwadratowych klocków, wtedy znajdowaliśmy się już na tej wąskiej dróżce pomiędzy bujnie rosnącymi topolami, która prowadziła prosto w kierunku państwowych ogródków działkowych. Leonidas lubił tam chodzić na te nasze spacery i w sumie to zawsze było najlepsze miejsce nieopodal osiedla, żeby go odpiąć ze smyczy i żeby mógł swobodnie pobiegać i się po psiemu zrelaksować.

A na tych ogródkach działkowych stoją takie drewniane domki, w których osiedlowi działkowcy trzymają najczęściej wszystko co potrzebne do prowadzenia ogrodu. I właśnie w takim zielonym, drewnianym domku z prowizoryczną altaną mieszkał Pan Benek. Nie będzie w tym niczego niewłaściwego, jeśli napomknę, że Pan Benek to lubił sobie czasami golnąć to i owo. Piwko lubił, a i tańszym winem nie pogardził. Z opowieści okolicznych mieszkańców naszego osiedla- bo niektórzy z nich go kojarzyli dość dobrze, to słyszałem że Pan Benek prowadził w latach osiemdziesiątych sklep z narzędziami w naszej dzielnicy. Prowadził go ze swoją żoną i to kobieta podobno przemiła była. Zawsze uśmiechnięta, pełna optymizmu i pozytywnej energii, którą potrafiła wręcz wszystkich zarażać, w pozytywnym tego słowa znaczeniu rzecz jasna. I ten sklep prosperował całkiem dobrze i klientela była i Pan Benek z żoną podobno na brak gotówki narzekać nie mogli. Ale kiedy w latach dziewięćdziesiątych po tym całym przewrocie gospodarczym w Polsce prym w handlu zaczęły powoli wieść sklepy sieciowe i duże markety, sklep Pana Benka osiągał coraz niższe obroty. Aż w końcu splajtował. Klientów było coraz mniej, aż w końcu nie było wcale. Wszyscy bowiem zaczęli kupować w wielkich sieciowych marketach, które powstawały jak grzyby po deszczu w całym mieście.

I Pan Benek, który mieszkał z żoną w kawalerce w ostatnim mrówkowcu nieopodal pętli autobusowej na osiedlu musiał ten swój sklep zamknąć i poszukać innego zajęcia. Średnio mu to szło, oj średnio- mówili sąsiedzi. Nie potrafił po tylu latach prowadzenia własnego biznesu odnaleźć się ani jako przedstawiciel handlowy, ani jako sprzedawca w sklepie rybnym, ani pracownik punktu ksero.  A pracując jako woźny w szkole, którą to pracę podobno załatwił mu jakiś jego kolega, to się trochę rozpił. Ale pracę utrzymał i w tej naszej osiedlowej podstawówce pracuje do dziś. Nikt z sąsiadów nie wspominał jednak o jego żonie. Jakby kobieta zniknęła po prostu.

Miał pan Benek kupioną jeszcze w czasach PRL-u działkę na państwowych ogródkach. Całkiem to spory teren jak na taką działeczkę niewielką. Była chyba największa ze wszystkich. I od paru lat Pan Benek wiosną, latem i jesienią pomieszkiwał właśnie na tej swojej działce. Niewielki, drewniany i pomalowany na zielono domek z prowizoryczną altaną świetnie nadawał się do spędzania tam wiosennych i letnich dni. A już na pewno idealny był dla kogoś kto dużych wymagań nie miał, albo mieć specjalnie nie mógł. Pan Benek urządził sobie w środku ten domek na działce całkiem przyjemnie. Postawił tam niewielką wersalkę na której spał. W środku miał też kuchenkę elektryczną, czajnik, ekspres do kawy, mini lodówkę na której stawiał swoje radyjko, które wiosną i latem w weekendy grało od świtu do wieczora. I miał też wszystko inne co potrzebne, żeby sobie mieszkać wiosną i latem w państwowym ogródku. Swoją kawalerkę w bloku wynajmował na te parę miesięcy studentom i jakoś mu to szło. Nie był może milionerem, ale udawało mu się będąc już przed siedemdziesiątką wszystko w miarę poukładać, na tyle na ile się dało.

I kiedy czasem przechodziliśmy przez ogórki działkowe z Leonidasem na tych naszych spacerach, to czasami spotykaliśmy Pana Benka, który wracał często ze spożywczego dyskontu. Szedł z tym swoim piwkiem w ręku i gwizdał pod nosem. A kiedy gwizdał, to Leonidas zawsze reagował na te jego gwizdy i podbiegał do niego. A Pan Benek lubił wtedy czasem pogłaskać Leonidasa i powiedzieć do niego coś wesołego. A i ze mną lubił zamienić słowo.

Nie raz spotykaliśmy się z Panem Benkiem przy tych działkowych ogródkach i nawet kiedy wypił o piwo lub dwa za dużo, to choć niełatwo wtedy było wydedukować z rozmowy z nim jaki dokładnie kontekst ma jego wypowiedź i co dokładnie ma Pan Benek na myśli, to i tak dobrze się z Panem Benkiem rozmawiało. Inteligentnym gościem był Pan Benek i potrafił sprawić, że zwykła rozmowa stawała się interesującym dialogiem. Takim choćby, które często przeprowadzają dziennikarze z profesorami i osobami ze świata sztuki w programach o filmie i teatrze, emitowanych na przykład na Tefałpe Kultura.

Bo wiedzę o sztuce to, przyznać trzeba, pan Benek miał sporą. Wiedział wszystko niemal o pisarzach rosyjskich, opowiadał o Dostojewskim, Tołstoju, a z angielskich poetów i pisarzy to najbardziej lubił Williama Blake’a, Dylana Thomasa i wczesne dzieła Edgara Allana Poe. Znał się też na malarstwie, lubił prace Kandinskyego, Olgi Boznańskiej. Van Gogha i Picassa też dobrze kojarzył. I lubił o tym opowiadać kiedy się spotykaliśmy przy tych ogródkach działkowych i dziwiłem się, że taki oczytany facet i potrafiący o tej całej sztuce prawić jak trzeba, to w takiej sytuacji się znalazł.

Ciekaw byłem któregoś razu skąd on o tym wszystko wie i zapytałem go o to. Powiedział mi wtedy, że zanim otworzył ten swój sklep z narzędziami, to studiował filologię i chciał zostać wykładowcą na uniwersytecie. Ale to stare czasy były, mówił i człowiek był młody i czasami za głupi, żeby wszystko idealnie zrobić jak trzeba- tak mawiał. I rzucił te studia chyba na drugim roku i dał sobie spokój z marzeniami o karierze akademickiej. Miał znajomego w Holandii, pojechał tam na parę lat pod koniec lat siedemdziesiątych, zarobił trochę i wrócił i otworzył sklep. Tak to właśnie mniej więcej wszystko wyglądało.

*

Któregoś przedpołudnia wybraliśmy się z Leonidasem znowu na dłuższy spacer w kierunku działkowych ogródków. Nagrzany słońcem asfalt, ta galaretowata szara substancja po której szliśmy miękła stopniowo coraz bardziej w tym wiosennym słońcu. A my szliśmy spokojnie, zadowoleni z kolejnego dnia i kolejnego spaceru. Promienie wiszącej nad miastem żarówki rozświetlały elewacje i balkony na szczytach dziesięciopiętrowych betonowych klocków z Ramy H. Z oddali znowu dobiegał ten sam co zwykle szum metropolii i na skąpane w pierwszych promieniach wiszącego nad miastem słońca osiedle, pełne tych wysokich, dziesięciopiętrowych budowli wkradał się powoli majaczący z daleka chaos ulic. Ale on był daleko od nas, a my szliśmy w to przyjemne przedpołudnie jak zwykle w nasze ulubione miejsce do rekreacji.

Parę minut później byliśmy już przy działkach, kiedy to z daleka zamajaczyła nam znajoma sylwetka. Pan Benek szedł właśnie z puszką piwa w dłoni, w drugiej zaś trzymał reklamówkę z Biedronki z zakupami. Szedł w tej swojej kraciastej niebieskiej koszuli i szarych, obszernych nieco sztruksowych spodniach. Z tymi wąsami i czapką-tirówką z daszkiem uśmiechał się do nas z daleka. I kiedy nas zobaczył, krzyknął w naszym kierunku:

-Jest i Leonidas!

-Dzień dobry – odpowiedziałem i spuściłem Leonidasa ze smyczy. Pobiegł niemal od razu w kierunku Pana Benka i próbował podskoczyć. Pan Benek pogłaskał go jak zwykle, po czym pociągnął tęgiego łyka ze swojej puszki z Mocnym Okocimem.

-Dzień dobry, dzień dobry! Ładna pogoda dzisiaj na spacer, prawda? – zapytał.

-Tak, jest przyjemnie. Wyszliśmy z Leonidasem, żeby się trochę rozruszać.

Pan Benek spojrzał na mnie, a w tym jego spojrzeniu widać było niemal od razu że trzeźwy specjalnie nie był. Ale nie przeszkadzało mi to, bo chociaż facet lubił sobie popić to zawsze był przyjazny i dobrze się z nim gadało. Nie mówił o pierdołach, o polityce też nie gadał nigdy, tylko najczęściej o tym swoim sklepie, pracy woźnego i o sztuce lubił trochę rzeczy opowiedzieć.

-Wiecie, mam pomysł. Wpadnijcie do mnie na działkę, co? – zaproponował nieco sepleniąc.

Początkowo niespecjalnie byłem przekonany, bowiem wiedziałem, że czeka mnie jeszcze sporo roboty w domu przy korekcie tekstów. Ale pomyślałem, że w sumie to czemu nie. Pogadam z nim te parę chwil. Widać było, że facet potrzebuje towarzystwa. Mnie w sumie też nie zaszkodzi.

-W porządku, wpadniemy na chwilę.

-Świetnie, świetnie chłopaki. No to zapraszam, chodźcie tędy.

Ruszyliśmy przechodząc przez okalające chodnik chaszcze i krzaki, wziąłem Leonidasa na ręce, bowiem dla buldoga to nie był najlepszy teren do przechadzki. Doszliśmy po chwili do niebieskiej furtki. Przed wejściem Pan Benek wyjął z kieszeni klucze i otworzył bramę.

-Chodźcie, zapraszam.

Postawiłem Leonidasa na ziemi i ruszyliśmy w stronę działki.

-Może napije się pan ze mną piwka, co? – zaproponował Pan Benek.

Propozycja była kusząca, tym bardziej w taki ładny dzień. Ale miałem do zrobienia swoją robotę przy tekstach.

-Panie Benku, dla mnie za wcześnie. Jest po jedenastej – odpowiedziałem.

-Okej, okej… no, rozumiem.

Chwilę później byliśmy już na działce, która wyglądała na bardzo zadbaną. Pośrodku placu stał niewielki murowany domek, pokryty dachem z papy z niedużą, pomalowaną na błękitny kolor drewnianą altaną. Z daleka miejsce to wyglądało bardzo przyjemnie. A rosnąca tuż za nim całkiem sporych już rozmiarów jabłoń i powieszony pomiędzy drzewami szary hamak tworzyły z tej jego działeczki coś w rodzaju oazy. Przy bocznej siatce stały dobrze utrzymane niewielkie iglaki, a równo przystrzyżona trawa dopełniała efektu przyjemnej atmosfery tego miejsca.

-Proszę, wejdźcie – zaprosił nas Pan Benek do środka domku kiedy otworzył drzwi.

Weszliśmy z Leonidasem do środka. Jeszcze tu wcześniej nigdy nie byłem i z Panem Benkiem to rozmawialiśmy na tej jego działce nie raz, ale do domku nas nie zapraszał. Niewielka to była chatka, miejsca na góra dwie, może trzy osoby w środku.

-Pan usiądzie – zaprosił mnie Pan Benek.

Wszedłem do niewielkiego pokoiku, który znajdował się jakby w sieni. Po prawej stronie znajdowała się mała lodówka na której stało nieduże radyjko, które grało jak zwykle. Obok drewniana szafka, a na niej elektryczna kuchenka. I wejście do pomieszczenia, w którym znajdowała się prowizoryczna nieco wanna z prysznicem i małą umywalką. W niewielkim pokoiku na podłodze leżał rozłożony bordowy dywan w kwadratowe wzory. W okienkach niewielkie białe firanki i zasłonki wiśniowego koloru. Pan Benek urządził się tu naprawdę nieźle. Kiedy usiadłem na granatowej wersalce stojącej pod ścianą przy stojącej obok podłogowej lampie Pan Benek zapytał raz jeszcze:

-Może jednak się pan napije ze mną, no? Tylko szklaneczkę panu naleję…

Piwo z rana jak śmietana i wiedziałem, że to nie dla mnie. Ale wiedziałem też, że Pan Benek ma dzisiaj jeszcze lepszy humor niż zwykle, bowiem to piwko, które trzymał w dłoni kiedy się spotkaliśmy to najpewniej nie było jego pierwsze piwko dzisiaj. Postanowiłem więc najdelikatniej jak się da odmówić, co by mu przykrości nie sprawić. Gotówką nie grzeszył przecież, a mimo to piwko chciał postawić. A ja pracowałem zdalnie od trzech miesięcy i wiedziałem też, że będę musiał wracać z tej swojej przerwy za pół godziny do domu.

-Dzięki Panie Benku, ale roboty sporo mam jeszcze dzisiaj.

-A… no to rozumiem. Trzeba było od razu tak mówić. Jak pan przed robotą, to nie namawiam.

Pan Benek wziął kolejny łyk, po czym pustą puszkę zgniótł i wyrzucił do kosza na śmieci. Od razu wyjął też z reklamówki kolejną, po czym otworzył ją, z kieszeni wyjął paczkę papierosów, wyjął z niej jednego i zapalił. Nie omieszkał mnie przy tym oczywiście poczęstować, ale podziękowałem. Po chwili wziął kolejnego tęgiego łyka i jego facjata nabrała już dobrze zarumienionego wyrazu. Cóż, nie był trzeźwy. Ale znałem go i wiedziałem, że taki już jest i tak już ma.

Leonidas biegał w ogródku i tarzał się w trawie, a ja rozejrzałem się raz jeszcze po tym pokoiku w jego drewnianym domku. Pan Benek palił swojego papierosa, wyjmował z reklamówki wszystko co kupił i co parę chwil brał kolejny łyk. Na szafce obok lodówki postawił paprykarza szczecińskiego, przezroczystą siatkę z bułkami, masło roślinne, kiełbasę spakowaną w biały papier, cztery puszki piwa, paczkę żółtego sera i karton mleka.

I wtedy zauważyłem na półce wiszącej nad lodówką przy okienku parę książek. Wstałem i podszedłem bliżej. Przyjrzałem się tytułom wydrukowanym na grzbietach. I zrobiły na mnie wrażenie. Oto w domku stały książki Virginii Woolf, Hemingwaya, „Dziennik” Gombrowicza i Herlinga-Grudzińskiego, nowele i miniatury Kafki, tom wierszy Iwaszkiewicza, ilustrowana encyklopedia sztuki i parę innych jeszcze na które już uwagi nie zwróciłem.

-Panie Benku, pan tu ma niezłą bibliotekę!

Pan Benek po kolejnym łyku postawił puszkę na lodówce, odwrócił się, spojrzał na mnie i powiedział:

-Tak, jeszcze coś tam mi zostało.

-Było więcej tych książek?

-Tak, było. Ale część albo sprzedałem do antykwariatów, albo zaniosłem do piwnicy w bloku. Nie miałem gdzie tego trzymać. A studenci, którym chatę wynajmuję do końca listopada chcieli mieć miejsce na swoje klamoty.

-Jest nawet tom poezji amerykańskiej, wydanie chyba z lat siedemdziesiątych, no no!  –zauważyłem.

-Jest, pewnie, że jest. Czasami sobie czytam wieczorami. Piję piwko i sobie czytam i przyjemnie się wtedy robi.

Pan Benek wziął kolejny łyk piwa i wyszliśmy na zewnątrz. Postawił przed domkiem dwa krzesła, usiedliśmy na nich. Popatrzyłem w górę. Na niebie malował się błękit na którego tle przesuwały się chmury, co parę chwil zasłaniając świecącą na niebie żarówkę. Pan Benek pogłaskał Leonidasa, który po chwili znowu zaczął tarzać się w trawie.

-Ten twój piesek to… to fajny jest – stwierdził Pan Benek.

-Tak i chyba bardzo pana lubi.

-Miałem kiedyś sąsiada… no… w bloku moim mieszkał. Przez jakiś czas… I… no… miał facet właśnie takiego buldożka. Fajny to piesek też był.

-Mieszka ten facet tam jeszcze w tym pana bloku? – zapytałem.

-Nie, już od dawna nie mieszka. A ten gość to lubił ludzi i lubił i ze mną często pogadać… No, lubił. Znałem go, mieliśmy zresztą okazję… no… napić się nie raz.

Popatrzyłem na niego i zauważyłem, że piwa już chyba za dużo trochę poszło i rozmowa się nie za bardzo nam klei tym razem. Ale cóż zrobić, pijany trochę był Pan Benek po prostu. Zrobił sobie weekend dzień wcześniej. A ja wiedziałem, że czas powoli wracać, bo nikt korekty tekstów za mnie nie zrobi.

Spojrzałem na Leonidasa, który wygrzewał się w słońcu tuż pod jabłonią. I kiedy tak siedzieliśmy na tej jego działeczce, wtedy pomyślałem, że w sumie to go zapytam. Dlaczego nie? Przecież od paru lat już mnie facet zna i przychodzimy tu na te działki, może nie najczęściej, ale jednak przynajmniej ze dwa, trzy razy w miesiącu się widujemy i rozmawiamy, to zapytam.

-Panie Benku, ja chciałem o coś zapytać…

-Tak? – odpowiedział biorąc kolejny tęgi łyk.

-W sumie się znamy trochę i tak sobie czasami gadamy i nawet przyjemnie nam się chyba rozmawia. Tak pomyślałem, bo pan jeszcze chyba nigdy nie mówił o tym, a sąsiedzi na osiedlu coś tam wspominali.

-O czym? – zapytał.

-Pan miał żonę, prawda? I to z nią ten sklep z narzędziami prowadziliście wspólnie?

Kiedy słowa te wypowiedziałem, Pan Benek po chwili poczerwieniał jeszcze bardziej. Twarz jego zrobiła się purpurowa niemal. Wyjął od razu z kieszeni paczkę Chesterfieldów, zapalił jednego, wziął kolejnego łyka i chrząknął, po czym w odpowiedzi usłyszałem:

-Idę robić obiad, przepraszam.

Wstał z krzesła i wszedł na altankę i otworzył drzwi domku. A chwilę później zniknął w środku. Zdałem sobie sprawę że oto chyba zapytałem o coś, o co pytać jednak nie powinienem.

Jeszcze przez krótką chwilę siedziałem na krześle przed domem, głaszcząc Leonidasa. Czekałem aż Pan Benek wyjdzie. Ale nie wychodził jakoś. Słyszałem tylko jak brzęczą w tej sieni domku garnki, łyżki i wyglądało na to, że Pan Benek rzeczywiście zajął się gotowaniem obiadu. Po chwili krzyknąłem:

-Panie Benku, my już idziemy!

W odpowiedzi usłyszałem tylko:

-Okej, trzymajcie się. Na razie!

Wstałem, zapiąłem Leonidasa na smycz i chwilę później byliśmy już za furtką ogródków działkowych. I kiedy wracaliśmy do domu żałowałem, że zapytałem go o to. Kiedy dotarliśmy do domu zająłem się już później tylko korektą tekstów.

*

Minęło parę dni i myślałem czasami o tym, że w sumie to popełniłem prawdopodobnie faux pas wtedy na tej działce u Pana Benka. Żałowałem, bo mogłem ugryźć się w język. Nie wiem skąd mi przyszło do głowy, żeby o taką prywatną rzecz zapytać. Nigdy nie byłem ciekawski i nie obchodziły mnie specjalnie niczyje prywatne sprawy. Wtedy jednak coś mnie niepotrzebnie tknęło i zapytałem. Cóż zrobić, bywa.

W którąś kolejną sobotę wstałem rano, zjadłem śniadanie i nie za bardzo miałem plan jak spędzić dzień. Wyjrzałem przez okno. Zapowiadało się przyjemne popołudnie. Znowu świeciło słońce i znowu bujały się gałęzie klonu pod blokiem z coraz większymi już liśćmi. Wziąłem więc Leonidasa i poszliśmy jak zwykle na spacer w kierunku działek. Pomyślałem, że może spotkam Pana Benka i zacznę z nim rozmowę. I może jakoś z wyczuciem przeproszę za to niepotrzebne pytanie, które wtedy zadałem. Albo w ogóle nie będę już o tym wspominał i jakoś się to rozpłynie w powietrzu.

Mijaliśmy akurat pomalowaną na niebiesko furtkę przy wejściu na działki. Otworzyłem ją i weszliśmy na teren działek z Leonidasem. Chwilę później byliśmy już przy działce Pana Benka, którego zauważyłem z daleka. Malował właśnie okiennice.

-Dzień dobry panie Benku! – przywitałem się.

Oderwał się od swojej roboty i spojrzał na nas z daleka.

-Dzień dobry… – odpowiedział nieco mrukliwym tonem w głosie.

-Możemy wpaść na chwilę z Leonidasem ?  – zapytałem.

-Prawdę mówiąc, to zajęty trochę jestem. I za pół godziny muszę iść po zakupy.

W tej jego wypowiedzi wyczułem niechęć.

-Okej… rozumiem. Może kiedy indziej w takim razie. Do widzenia! – odpowiedziałem, po czym odwróciłem się i ruszyliśmy z powrotem w kierunku wyjścia.

I kiedy parę chwil późnej szliśmy już z Leonidasem przez osiedle, skąpane w tym wiosennym słońcu nie było mi najprzyjemniej. Niby Pan Benek nie był dla mnie nikim szczególnym, ale lubiłem czasami z nim pogadać przy tych działkach i to, że mnie zignorował nie było miłe.

Spotkaliśmy się później jeszcze parę razy. Zawsze odpowiadał mi już tylko „dzień dobry”, po czym odwracał głowę i szedł w swoją stronę. Nigdy więcej już nie zaprosił nas na swoją działkę i nie zamieniliśmy już ze sobą ani słowa.

Wszystkie osoby (oprócz postaci Leonidasa) i wydarzenia opisane w tym opowiadaniu są fikcyjne, a ich ewentualna zbieżność z rzeczywistością jest przypadkowa.

Arkadiusz Olszewski – Altana
QR kod: Arkadiusz Olszewski – Altana