Jestem dzieckiem, kwilącym w kołysce noworodkiem. Prawa spode mnie rządzą mną. Dyrektor stoi nade mną. Pokazuje mi wiszącą na ścianie tablicę. Jesteśmy w klasie – ach, więc znalazłem swoją klasę! Ręce Dyrektora wyciągają mnie z kołyski, stawiają na ziemię. Pierwsze kroki przy ich pomocy. Później już sam. Idę, idę do tablicy. Dolna krawędź czarnego prostokąta zaraz znajdzie się nad moją głową – zaraz dotknę czubkiem głowy dolnej listwy.

       Dyrektor każe mi pisać na tablicy życiorys. Pomaga mi, wznosząc do góry; tak abym mógł dosięgnąć przeciwnego skraju czarnej płaszczyzny. Jego ręka i moja. I kreda. Tańczą po czarnej tafli. Później już tylko moja ręka i kreda. Kreda kroi tablicę, z której zaczyna wypływać biała krew układająca się w mój życiorys. Tak oto napisałem pierwszy mój życiorys. Krótkorys. A więc: urodziłem się, położono mnie do kołyski, z której wyciągnął mnie Dyrektor. On też nauczył mnie chodzić, pisać, opisywać życie, poznawać życie. Moje życie. Tak oto poznałem i opisałem swoje życie. Gdy przyjrzałem się mojemu życiu dostrzegłem w nim skazę, rysę – życiorysę. Dyrektor kazał mi tę rysę opisać, na tablicy ujawnić. Stoję teraz i patrzę. Prawa pode mną, Dyrektor za mną, tablica nade mną i przede mną.

       Ale kiedy Dyrektor odszedł, zabrał ze sobą to co było we mnie ważne, co stanowiło o moim zakorzenieniu, o moim zauroczeniu  światem. Odejście tego herosa było jak zapadnięcie w długi sen przemieniający mnie w człowieka, który okradał samego siebie. Jedynym ratunkiem był Dyrektor, który  – w drodze łaski, nie odmawianej nawet wampirom – skarze mnie na śmierć za  przestępstwo samozłodziejstwa. Albo przynajmniej dożywotnią pokutę w karcerze należącym do sieci kazamatów podlegających jego administracji znanej z bezwzględnego traktowania takich jak ja przestępców; groźnych dla świata kryminalistów,  beznadziejnie pogrążonych w swojej deprawacji zwyrodnialców.

      Zbudowano dla nich, a więc również dla mnie, na środku pustyni loch – betonową obskurną piwnicę wpuszczoną w głęboki, mokry dół. Lejący się z nieba słoneczny żar przenikał przez grube warstwy gliny zamieniając wilgoć w parę, a resztki znajdującego się tam tlenu w kamienne, trudne do przełknięcia grudy. Życie w ciemnicy stawało się przez to nie do zniesienia, skazany uczyniłby wszystko dla haustu powietrza, dokonałby cudów, żeby tylko opuścić to miejsce kaźni lepkie od czegoś znacznie gorszego niż krew – lepkie od strachu zmieszanego z potem i rozpaczą. Widziałem w tym szansę dla siebie; wystarczyło wszak dokonać cudu, żeby być wreszcie wolnym, żeby nie jęczeć w okowach niewoli – tęsknoty za czymś czego ponownie powołać do życia już nie sposób.

      Jeżeli Dyrektor zgodziłby się na moją kaźń, jeżeli okazałby łaskę to wówczas doświadczałbym mąk w betonowym lochu sam, albowiem czasy za panowania tego władcy były spokojne, łotrów na świecie nie było. Z moim wszak wyjątkiem. Ale przecież to nie  samotność w kazamatach była problemem tylko to w jaki sposób zaskarbić sobie dyrektorską wspaniałomyślność. Jak skłonić tego wielkodusznego człowieka czynu do szczodrości, która przemieniłaby mą skarlałą dolę praktykanta- wiecznego tułacza, w tragiczny los męża skowanego.

      Była jednak zasadnicza trudność, która uniemożliwiała mi poruszenie tego tematu podczas rozmowy z Dyrektorem; ten Apollin był wiecznie zajęty. Zawsze w otoczeniu muz, zawsze z wieńcem laurowym na głowie, zawsze grający jak nie na cytrze to na harfie, albo przynajmniej na kitarze. Powiedzmy sobie szczerze: moja rozmowa z tym wybrańcem bogów, ulubieńcem kobiet wyrzeźbionych z ciała i mgły, kochankiem fortuny nie mogła nigdy dojść do skutku z przyczyn oczywistych. Tylko szaleniec albo prowokator mógł sądzić, że tworzący światy nowe, albo oddający się najbardziej wysublimowanym rozrywkom człowiek-tyranozaur zniżyłby się do podjęcia dyskusji z pyłem tego świata.

      A poza tym – a może przede wszystkim – Dyrektor miał do mnie o coś straszliwą pretensję. Wiem, wyczuwałem to. Było coś między nami czego nie potrafił mi wybaczyć, co tkwiło w nim jak cierń, jak ziarno goryczy, co rozpuszczało się w nim niczym jad zwątpienia, co zatruwało go bardziej niż toksyna narkotyków, których nie zażywał, alkoholu, którego nie pił, nikotyny, której nie wdychał.

      Widziałem go nieraz, gdy po lekkim joincie z kieliszkiem wybornej brandy w jednej ręce i z hawajskim cygarem w drugiej przechadzał się samotnie po tarasie swojej hacjendy z  jakąś tęskną zadumą w oczach. Byłem pewien, że rozmyślał o tym co nas poróżniło ze sobą  tak bardzo i oddaliło od siebie  tak daleko. Nie wiedziałem tylko co to takiego mogło być. Zastanawiałem się nad tym, analizowałem swoje życie, przechodziłem jego poplątane, w wielu miejscach porosłe trawą zapomnienia, ścieżki. Z wielkim  częstokroć poświęceniem reanimowałem wysuszone, pokryte pajęczyną, truchła spraw dawnych po to tylko, żeby zasypać je gradem pytań na temat mojej przeszłości, z niemałym trudem wyciągałem z mułu niepamięci wydarzenia, które mogły legnąć u podstaw głębokich rozczarowań do mojej osoby. Zresztą nie tylko jego rozczarowań.

       Już od dawna zauważyłem, że również inni, w tym także najbliżsi współpracownicy Dyrektora; wszystkie te jego  prawe i lewe ręce, ci wszyscy jego zausznicy i zausznice, zalotnicy i zalotnice jego, te jego podnóżki, te jego sługi i służki uniżone, patrzą na mnie jakby z wyrzutem, jakby  przepełnionym bólem  wzrokiem,  pytając: co ci się stało, co się z tobą  dzieje? Co sprawiło, że będąc niegdyś takim dobrym teraz takim złym jesteś? Czy nie wstyd ci za to, czy nie godzieneś kary jakiej? A jeżeli tak, to jakiej? Czy już myślałeś o rodzaju kary dla siebie?

      Te ich pytania, to ich drążenie było o tyle nie na miejscu, że  ja ciężar tych rzeczy nosiłem w sobie znacznie wcześniej, bowiem prędzej niż oni rozeznałem się w swoi upadku. Na długo przed nimi rozważałem sprawę samoukarania. Ale przecież na temat rodzaju sankcji nie ja miałem prawo orzekać tylko Dyrektor. A rozmowa z nim na ten temat nie mogła dojść do skutku ze względu na błahość sprawy. Pogląd, że sposób w jakim powinienem dokonać samounicestwienia jest mało ciekawym zagadnieniem, był  – z  punktu widzenia tego, który wynalazł koło, cyrkiel, ekierkę, awans o jeden szczebelek w górę – zupełnie zrozumiały. Ale też nie dawał takim jak ja szans na rozwiązanie podstawowego dla nich problemu, który tymczasem narastał. Albowiem już nie tylko bliscy współpracownicy Dyrektora nie mogli wyjść ze zdumienia, że ja jakby nigdy nic chodzę sobie z miejsca na miejsce nie zatrzymywany przez nikogo i nie zmuszany do tego czego nie chcę. Również ludzie sprawy zupełnie nieświadomi, wyczuwający jednak  co ze mnie za gagatek, patrzyli mi wyzywająco w oczy,  najwyraźniej prowokując do zrobienia tego co przecież, byłem  świadom, leżało w wyłącznych kompetencjach człowieka, który nago przebiegał teraz gaje oliwne z wplecionymi w jasne loki liśćmi wawrzynu, wydając przy tym,  towarzyszący  wiernie wszystkim bachanaliom, radosny okrzyk: io, io, io! 

      Co miałem robić? Biec za nim było nie sposób; roztaczał wokół siebie niebiański blask Apollina zwalający z nóg śmiertelników, a  nieśmiertelnych wprawiający w stan zażenowania. Poza tym w jego pobliżu biegły zawsze dorodne, zdolne do wszystkiego, bachantki i długonodzy, wymowni młodzieńcy gotowi przegryźć gardło każdemu, kto ośmieliliby się zakłócić spokój Faunowi, w czasie  przeznaczonym na relaks. Tak więc Dyrektor był dla mnie niedostępny. W dodatku –  przypomniałem sobie –  nie wykonałem jego polecenia zabicia kogoś. Tylko kogo? Nie, tego już nie mogłem sobie przypomnieć.

      A może nie zaprzątać głowy temu człowiekowi, zbyt zajętemu naprawą świata, żeby jeszcze brać na barki mój problem? Może należy samemu znaleźć drogę na szafot? Tylko gdzie jej szukać? Te drogi są do siebie tak podobne. Tak łatwo pogubić się, zmylić trop, zabłądzić. Przecież doświadczyłem tego. Przecież przez cały czas nie robiłem nic innego tylko szukałem właściwej ścieżki. I co? I nic. Wszystko na próżno, te wszystkie lata w korytarzu – tak to już minęły lata odkąd znalazłem się w korytarzu – co one mi dały, jakie poznanie świata otrzymałem w zamian za bezkresne noce, za częste chwile konania w tłumie, w autobusie, w samotności? Za spopielone, za zeszklone życie? Co mi dał labirynt na otarcie łez za zabrane wszystkich pór roku, za kraty, za więzienny mur? Za wrzask strażników, za kneblowanie ust brudną szmatą beznadziei? Oprócz zagubienia nie dał mi nic – no, może zmęczenie mi dał, może jeszcze rozczarowanie i gorycz. Może jeszcze starość o wilczych zębach.                 

Robert Kościelny – Powrót do głównego wątku. Czyli na drogę poszukiwania wiedzy zbawczej o Nim, o Dyrektorze. Jego życie i twórczość w moim życiu
QR kod: Robert Kościelny – Powrót do głównego wątku. Czyli na drogę poszukiwania wiedzy zbawczej o Nim, o Dyrektorze. Jego życie i twórczość w moim życiu