Chciałby powiedzieć [jej] coś, dzięki czemu zrozumiałaby, że nie tylko ona może z dnia na dzień zmienić osobowość; powiedzieć jej na przykład, że czuje się skołowany, albo coś o strzale w pełnej pajęczyn piwnicy, gdzie światło ma kolor stali.
Enrique Vila-Matas, „Dublineska”; przeł. K. Okrasko

W swoim debiucie literackim, pisanym nie wiedzieć czemu na modłę angielsko-francuską, który — co nieczęsto się obecnie zdarza — z miejsca przysporzył mu wierną rzeszę czytelników, a dodatkowo został zaskakująco dobrze przyjęty przez krytykę, zatytułowanym „Zwierciadlany labirynt Borgesa”, w roli zblazowanej redaktorki tekstów pan Jakub Kochanowski obsadził kobietę, którą poznał przed laty w barcelońskim labiryncie, a która została jego żoną i prywatnie była wielką miłośniczką prozy Borgesa.

Akcja tej dość obszernej powieści — prawie czterysta stron znormalizowanego maszynopisu — umiejscowiona została w czasach współczesnych, dodatkowo — co zakrawa na ironię — w Polsce, gdzie współczynnik czytelnictwa wynosi przecież mniej niż iloraz inteligencji roślin doniczkowych. Książka opowiada historię ambitnej redaktorki pracującej w niszowym wydawnictwie, przygotowującym akurat nowe wydanie „Fikcji” Borgesa (tutaj również należy dopatrywać się wspomnianej ironii, o czym więcej za chwilę). Kobieta, mimo iż na pozór stanowi typowy okaz zdystansowanej, pozbawionej złudzeń intelektualistki, jest już zmęczona ustawiczną rolą pomocy literackiej, postanawia zatem sama stworzyć dzieło na miarę, jak to zostało ujęte, „własnych niezaspokojonych potrzeb i nieograniczonych możliwości”. Nie jakiekolwiek dzieło, dodajmy, nie byle jaką błahostkę, która zostanie prędko zapomniana (dzieł ci w końcu u nas dostatek, a każde co najmniej wybitne), lecz właśnie Borgesowskie „Fikcje”.

Zaczyna od krótkiej formy, zatytułowanej „Tlön, Uqbar, Orbis Tertius” i nie chodzi o jakikolwiek tekst o tym tytule, lecz konkretnie o „Tlön, Uqbar, Orbis Tertius” Borgesa. Tak więc nie pragnie ułożyć innego „Tlön, Uqbar, Orbis Tertius”, co — jak można się domyślać — nie byłoby specjalnie trudne, lecz właśnie „Tlön, Uqbar, Orbis Tertius” Borgesa. Naturalnie nie ma zamiaru przepisać tych kilku stron, co z kolei nie byłoby aktem twórczym, lecz odtwórczym, tylko właśnie napisać je sama, niejako od nowa, słowo w słowo, przecinek w przecinek i kropka w kropkę, by dokonać idealnej a kreatywnej, wręcz kongenialnej, projekcji „Tlön, Uqbar, Orbis Tertius” na „Tlön, Uqbar, Orbis Tertius” Borgesa.

By nie zanudzać czytelników technicznymi szczegółami całego przedsięwzięcia oraz nie odbierać niewątpliwej przyjemności płynącej z lektury, napiszę tylko, że bohaterce udaje się stworzyć „Tlön, Uqbar, Orbis Tertius”, który jest absolutnie identyczny z „Tlön, Uqbar, Orbis Tertius” Borgesa. Tutaj jednak następuje spodziewany zwrot akcji (musimy przyznać, że jest to, jak słusznie wskazywali recenzenci, najsłabszy punkt powieści pana Jakuba Kochanowskiego; pozwalam sobie zdradzić go tylko dlatego, iż jest naprawdę przewidywalny, tak więc czytelnicy niczego nie tracą, mając świadomość tej niewielkiej wpadki autora), okazuje się bowiem, że nikt nie chce opublikować nowego „Tlön, Uqbar, Orbis Tertius”, ponieważ dzisiaj niemożliwe jest opublikowanie czegoś takiego, jak „Tlön, Uqbar, Orbis Tertius”, nawet jeśli mamy do czynienia z wersją absolutnie identyczną z „Tlön, Uqbar, Orbis Tertius” Borgesa. Mimo iż zrezygnowana i zrozpaczona tym pierwszym niepowodzeniem, bohaterka postanawia kontynuować swą pracę i napisać drugą krótką formę — „Pierre Menard, autor «Don Kichota»” (nie wiadomo, dlaczego pan Jakub Kochanowski pominął milczeniem „Poszukiwanie Al-Mutasima”, czyli drugie z opowiadań zamieszczonych w oryginalnym tomie), co niestety nie dochodzi do skutku (gdyby się udało, byłoby nie tylko prowokacyjne, lecz wręcz perwersyjne), gdyż — coraz bardziej pogrążając się w odmętach szaleństwa — trafia ostatecznie do szpitala psychiatrycznego z rozpoznaniem idiopatycznego schorzenia, które wymaga izolacji oraz stałej opieki.

I tak znaczna część powieści, bez wątpienia najciekawsza i obfitująca w zdecydowanie bardziej frapujące niż wymienione wydarzenia, poświęcona jest właśnie jej funkcjonowaniu w tym przybytku dla opętanych literaturą (to tłumaczy też, dlaczego w charakterze motta całości pojawia się cytat z „Fatum Laury Ulloa” Susany Fortes, w przekładzie Judyty Woźniak: „Z innego świata, zza murów szpitala dla obłąkanych, dochodziły głosy wariatek, które wykrzykiwały natchnione banialuki w topazowym blasku popołudnia”). Na sam koniec dowiadujemy się, nijako mimochodem, ponieważ wspomina o tym lakonicznie odwiedzający bohaterkę w szpitalu korektor z wydawnictwa (postać — jak na korektora przystało — zupełnie marginalna), iż z powodu problemów finansowych oraz małego skandalu, związanego z ujawnieniem wcześniej nieznanych faktów dotyczących praw autorskich do przekładu (wyszło na jaw, iż „nowy” przekład był identyczny ze starym, z 1974 roku), nie doszło do planowanego nowego wydania „Fikcji”, dzięki czemu odzyskuje ona zdrowie psychiczne, wraca do pracy, porzuca swój ambitny projekt, a w wolnych chwilach pisze pełne pasji wiersze o potłuczonych zwierciadłach i labiryntach pełnych zakurzonych woluminów, niektóre po hiszpańsku z angielskimi wstawkami.

Druga książka pana Jakuba Kochanowskiego — „Wyśniony tygrys Cortazara” — nie powtórzyła komercyjnego sukcesu pierwszej, choć również zyskała oddanych czytelników, tyle że ta grupa nie pokrywała się z grupą entuzjastycznych odbiorców pierwszego tomu. Najczęstszy zarzut, jaki się pojawiał, dotyczył objętości, która wiele osób, zwłaszcza tych przyzwyczajonych do barokowego rozmachu „Zwierciadlanego labiryntu Borgesa”, rozczarowała, gdyż przywodziła na myśl co najwyżej minipowieści Cesara Airy, do tego składała się tak naprawdę z kilku dość luźno powiązanych z sobą scen, rozgrywających się na przestrzeni około dziesięciu lat.

Dodajmy, iż całość była tak naprawdę, o czym mało kto wtedy (to jest w momencie ukazania się książki) wiedział, autofikcyjną aberracją, powieścią na poły autobiograficzną, tyle że z akcją umieszczoną w latach trzydziestych i czterdziestych dwudziestego wieku w Buenos Aires, w ostatnim okresie przebywania Cortazara w Argentynie.

Tutaj chciałbym napisać o jednym tylko fragmencie (jednej scenie), za to najbardziej intrygującym i najszerzej komentowanym, umieszczonym w ramach rozdziału drugiego, na samym niemal początku (rozdział pierwszy zajmuje zaledwie pół strony). Chodzi o opis spotkania narratora (jak możemy się domyślać, porte-parole autora) ze sporo młodszą od niego — ale pełnoletnią, co jest wyraźnie zaznaczone — dziewczyną na Estación Retiro Belgrano, dworcu kolejowym w Buenos Aires. Po przedłużającym się ośmiostronicowym wyczekiwaniu i dokładnym zdaniu relacji z myśli bohatera, wyglądu przechodzących w pośpiechu podróżnych oraz architektury budynku w stylu angielsko-francuskim, do tego inkrustowanej wcale licznymi dygresjami o strukturze powieści drogi oraz symbolice pustego krzesła, tak że opisu nie powstydziłby się ani Javier Marías, ani Antonio Muñoz Molina, w końcu dochodzi do poznania się obu postaci, które w dodatku, jak się dowiadujemy, wcześniej korespondowały z sobą niezobowiązująco, o czym jednak w samej książce wcześniej ani raz nawet nie napomknięto. Samo powitanie zajmuje trzy i pół strony, odnotowane zostają wszystkie wnikliwe lecz nieufne spojrzenia, pełne rewerencji gesty oraz zdawkowe a nieśmiałe półuśmiechy.

W tym momencie coś dziwnego dzieje się z narracją, która zaczyna się rwać, drobiazgowość deskrypcji zostaje zastąpiona stylizowanymi na uliczną rozmowę polifonicznymi dialogami, w których widać wpływy twórczości Roberto Arlta i Roberto Bolaño, do tego kilka razy pojawia się określenie „Księżniczka” (tak, pisane od wielkiej litery), być może dotyczące dziewczyny, narrator mówi coś o „żonie”, choć nie wiadomo czyjej, ponieważ nie używa zaimka dzierżawczego i najprawdopodobniej nie jest żonaty (a przynajmniej my nic o tym nie wiemy). Potem, równie nagle, wszystko wraca do normy, bohater, chyba zapominając o całej sprawie, spotyka się jakby nigdy nic z niejakim Saerem i dyskutują o napiętej sytuacji politycznej w kraju, Saer powtarza, że chciałby wyjechać do Paryża, i powieść trwa dalej, rozwijana na kolejnych osiemdziesięciu dwóch stronach.

(Interesująca poza tym wydaje się — proszę wybaczyć ten niezapowiadany wtręt — znajomość, można nawet powiedzieć, że ocierająca się momentami o przyjaźń, bohatera ze wspomnianym argentyńskim intelektualistą, nazywającym się Juan José Saer, co rusz przebąkującym coś o wyjeździe do Paryża, by tam pisać i wykładać historię kinematografii. Książkowy Juan José Saer jako żywo przypomina Juana José Saera, czyli autentycznego argentyńskiego pisarza, który rzeczywiście wykładał historię kinematografii i wyemigrował do Paryża w roku 1968, tyle że urodził się dopiero w 1937, więc w latach trzydziestych i czterdziestych nie mógł być mężczyzną w średnim wieku, jak w powieści. Dodatkowo obaj Saerowie byli laureatami prestiżowej Premio Nadal, ten pierwszy, książkowy — w 1944, za hiszpańskojęzyczną książkę o francuskim tytule „Carmen dans la forêt”, czyli „Carmen w lesie”[1], drugi, prawdziwy — w 1987, za „La ocasión”).

Trochę zniechęcony nie aż tak wielkim jak oczekiwany odzewem na „Wyśnionego tygrysa Cortazara”, pan Jakub Kochanowski postanowił spróbować nowej formy wyrazu i popełnił „Pustosłowie”, które stanowić miało szytą grubymi nićmi postmodernistyczną satyrę, trochę w duchu Kereta i Pielewina, na rozwój wypadków w Polsce, i jako takie traktowało o próbie przejęcia władzy w kraju przez dyktatora o skłonnościach katolickich („małego wielkiego człowieka lub na odwrót”), wykorzystującego bierność zdradzieckich klerków, by dokonać zamachu stanu, usankcjonować sojusz tronu i ołtarza, wprowadzić cenzurę prewencyjną, powołać komisję do spraw właściwego prowadzenia się, zdelegalizować rozwody i ruchy postępowe, walczyć ze sztuką zdegenerowaną etc.

Poza jedną zjadliwą krytyką („Jak nigdy w historii literatury światowej, tytuł znakomicie oddaje treść, po którą, zapoznawszy się z tytułem, nie trzeba sięgać”), która ukazała się na jakimś bogobojnym portalu poświęconym „walce z lewactwem i Unią Europejską”, książka nie została zauważona przez recenzentów, za to stała się bardzo popularna w drugim obiegu, zwłaszcza po tym, jak trafiła na nowo powołany „Indeks Ksiąg Wykluczonych”, choć śmiem podejrzewać, że sięgano po nią nie tyle ze względu na wartość literacką, co sporą siłę oddziaływania społecznego. Można się domyślać, że pan Jakub Kochanowski nie był szczególnie dumny z tej publikacji. Można się też spodziewać, zwłaszcza biorąc pod uwagę złowieszcze trendy w polityce lokalnej oraz globalnej, że przetrwa ona dłużej niż wszystkie pozostałe pozycje tego autora, ponieważ to, co aktualne, z definicji się nie starzeje.

Ostatnią wydaną książką pana Jakuba Kochanowskiego był zbiór zawierający siedem opowiadań o różnej tematyce, absolutnie z sobą niepowiązanych, za to ułożonych alfabetycznie („Aproksymacja prostoty” à la DeLillo, politycznie zaangażowany „Benefis czasu trwogi”, utrzymana w tonie nowego brutalizmu „Cyzelatorka z przedmieść Narkozy”, „Dandys zbesztany” na modłę siedemnastowieczną, utrzymana w punkrockowej estetyce „Epifania dla narzeczonej”, nawiązująca do twórczości Salmana Rushdiego i Umberto Eco „Fanfaronada smutnego błazna” oraz „Gargantuiczny pośpiech”, trochę kojarzący się z wczesnym Czechowem). Całość została zadedykowana „Zmarłemu półtora roku temu Alfredowi Malinowskiemu, który pozostawił po sobie tylko cztery krótkie, nigdy nieopublikowane teksty”[2].

Nie ma sensu przybliżać treści, dość powiedzieć, że tym tomikiem pan Jakub Kochanowski powrócił na literacki Parnas („Wreszcie otrzymaliśmy krótką formę na miarę XXI wieku. Dla mnie ta książka celuje w finał tegorocznej Nagrody «Nike»” — pisał jeden recenzent, „Pan Jakub Kochanowski jest dla polskiej literatury tym, czym «Pieśni Maldorora» były dla surrealistów” — pisał inny).

***

Wybiła godzina jedenasta przed południem, gdy pan Jakub Kochanowski, autor mniej i bardziej poczytnych romans à clef, stał na gdańskim dworcu z telefonem komórkowym przy uchu, próbując wyłowić z tłumu podróżnych swoją tajemniczą rozmówczynię, którą — po licznych niezobowiązujących rozmowach i wymianach esemesów — dopiero dziś miał poznać osobiście.

Mieli.

Tak się umówili, to jest, że on przyjedzie, a ona go odbierze z dworca.

Ich właściwie.

Niewielka postać, założył, iż tak jak on zdenerwowana i niepewna (jak to bywa przed pierwszym spotkaniem, gdy znamy sam wizerunek, niewypełniony jeszcze treścią rozmów twarzą w twarz), choć niedająca tego po sobie poznać — żadnych nerwowych tików, przygryzania warg, chaotycznych ruchów czy zniecierpliwionego tupania — zwróciła jego uwagę, mimo iż, no właśnie, nie uczyniła żadnego wymownego gestu, nie podjęła żadnej próby nawiązania kontaktu przez proste machnięcie dłonią czy podniesienie podbródka. On jednak, w sposób, którego nie rozumiał, mógł tylko odczuwać pewność, wiedział, że ona to ona, że ona jest tą, która właśnie na niego czeka w tym pięknym renesansowo-barokowym budynku.

Na nich.

„Więc tak wygląda na żywo, a nie na fotografii prezentującej głównie kręcone włosy i biały uśmiech, skórę w odcieniu brudnego różu, bez celuloidowego filtra i cyfrowej obróbki” — przebiegło mu przez myśl, i jeszcze: „Taka bardziej mi się podoba, ma osobowość, której żadne zdjęcie nie jest w stanie stosownie oddać”. Żona, wierna towarzyszka w tej niecodziennej podróży, kobieta, którą poznał przed laty w barcelońskim labiryncie, a która zupełnie prywatnie i bez związku była wielką miłośniczką prozy Borgesa, trąciła go w ramię, unosząc brodę w stronę samotnej postaci. „Myślałam, że jest wyższa” — szepnęła, stając na palcach, zbliżając zbyt czerwone usta do jego zbyt odstającego ucha, i chociaż powiedziała to tonem zupełnie neutralnym — ot, zwykłe stwierdzenie faktu, czysta bezocenna obserwacja, bez żadnych krytycznych ambicji — to on poczuł się w obowiązku usprawiedliwić dziewczynę i, w niedalekiej przyszłości, być może również siebie.

Miał złe przeczucia, miał dziwne przeczucia.

„Nie jest aż tak niska” — pomyślał. „Wydaje się, iż rzeczywiście większość ludzi na dworcu ma więcej do zaoferowania w kwestii wzrostu, ale ona przynajmniej jest urocza” — przyznał w duchu. „I naprawdę ładna” — nie mógł się powstrzymać, nie mógł tego nie dodać.

Miał przeczucia.

Z miejsca nadał jej imię, a może właściwie rozpoznanie — Księżniczka, ale nie z tych snobistycznych, rozpieszczonych, egzaltowanych, chimerycznych i kapryśnych, które chodzą w koronkach i złoceniach, mieszkają w pałacach, mają służbę, którą mogą bezkarnie besztać, a do tego na każdego patrzą z góry i śmieją się półgębkiem, gdyż tylko tak uchodzi, lecz z tych świetlistych (ona zdecydowanie miała w sobie coś nieokreślenie świetlistego) i o szlachetnych rysach, „szlachetnych” z braku lepszego słowa, jakby rzeźbił ją Michał Anioł, to pierwsze skojarzenie, zawsze trywialne. Jej Wysokość Zawrócę-Ci-W-Głowie-A-Ty-Nie-Będziesz-Miał-Pojęcia-Co-Się-Z-Tobą-Dzieje.

Przywitali się, zachowując stosowny dystans, taksując badawczymi spojrzeniami reakcje dwóch pozostałych osób, gdyż już zdawali sobie sprawę, że ktoś tu nie pasuje, nie wiedzieli jednak jeszcze do końca kto.

Dzień spędzili miło i normalnie, to jest jak pozoranci udający światowców. Poszli we trójkę do kina studyjnego (głodne kawałki o poszukiwaniu artystycznej tożsamości w czasach powszechnej komercji), restauracji (wegetariańska sałatka?, owoce morza?, kuchnia techno-emocjonalna?, chyba jednak kalmary) i kilku barów (piwo, wino, Caipirinha, kolejność dowolna, tyle że z ilościową przewagą tej ostatniej), nadzwyczaj dokładnie poznali rozkład komunikacji miejskiej i trasy gdańskich tramwajów. Tylko żona co jakiś czas narzekała, że większą część pobytu spędza w tramwajach, ale nikt nie zwracał na nią uwagi, sama też miała przeczucia.

Po początkowej nieufności nie pozostał nawet ślad, więc teraz one szczebiotały bez przerwy, jak stare przyjaciółki, świetnie się dogadując, momentami szepcąc i rzucając mu ukradkowe spojrzenia, on zaś nawet się nie domyślał, o czym rozmawiają, drażniła go ta nagła komitywa, to zadzierzgnięcie, do którego nie został dopuszczony, czy to ze względu na wiek, płeć, czy jeszcze coś innego. Mimo iż Księżniczka (cały czas konsekwentnie nazywał ją tak w myślach) już zaczęła go pociągać, on starał się trzymać ma uboczu, usilnie walcząc z seksualną grawitacją, która uwierała go swoją dosłownością. Przy kalmarach dziewczyna opowiedziała im swoją skróconą biografię, to jest komu złamała serce, a kto złamał jej, kto nie zdążył, a komu ona by chciała, komu na pewno złamie, a komu na pewno nie, zdała relację z intymnych tête-à-tête, płynnie przeistaczających się w ménage à trois, a on czuł się coraz bardziej nieswojo i zaczął przyswajać sobie pojęcie różnicy wieku.

Przyjechali tu specjalnie dla niej, na jeden dzień i jedną noc, choć on się opierał i wymawiał, jak tylko mógł, wspominając o nawale obowiązków, pracy, nadciśnieniu, niedociśnieniu, migrenach, problemach z prostatą, bolesnych skurczach, na które nawet magnez z witaminą B6 (dla lepszego przyswajania) nie pomagał, oraz depresji, której nie uśmierzała zaordynowana przez usłużnego psychiatrę codzienna zabójcza dawka fluoksetyny. Zdawał sobie sprawę z tego, że żona szybko zawiera znajomości, jest mistrzynią niezobowiązujących rozmówek w pięciu językach, a imię ostatniego to flirt, on zaś nigdy nie flirtował z dziewczyną o tyle młodszą, tak ufną i subtelną, bezpośrednią w zagubieniu i zagubioną w bezpośredniości, na pierwszy rzut oka naiwną i niedoświadczoną, na drugi — dość wyrachowaną, zwłaszcza jeśli uwzględnić jej perwersyjne opowiastki bez morału, za to ze sporą dozą emocjonalnego ekshibicjonizmu. Sama Księżniczka niczego mu nie ułatwiała, bo nie dość, że bezwstydnie młodsza, to jeszcze, wskutek raczej niedoświadczenia niż wyrachowania, uparcie krążyła w zasięgu jego wzroku i zainteresowania, lecz poza zasięgiem dotyku i słów.

Zatrzymali się na jedną noc u znajomych żony z dawnych czasów, jeszcze sprzed labiryntu, a ci, trzeba im to oddać, przez cały pobyt niczemu się głośno nie dziwili, choć całą postawą prosili o wyjaśnienie. Dziewczyna poszła z nimi, jakby wyczuwała, że to nie może się tak skończyć, bo oznaczałoby zawieszenie w próżni, jakiś ułomny koniec opowieści, bo o czym byśmy pisali, musielibyśmy zmyślać i tkać fabułę, na szczęście mieszkała blisko, więc wpadnie tylko na chwilę, a później wróci do swoich spraw, autor nie może mieć pretensji, przecież próbowała. Gdy znaleźli się sam na sam (po raz pierwszy tego dnia, po raz pierwszy w życiu), paląc na zaciemnionym balkonie, on i ona tu, żona i znajomi żony tam, w innej przestrzeni, w innym czasie, być może tym sprzed labiryntu, on zapytał, czy może zrobić coś głupiego i, nie czekając na odpowiedź, szybko, żeby nie dać rozsądkowi czasu na korektę kursu kolizji, zbliżył usta do jej ust (gdyby mógł sobie pozwolić na jedno tylko pytanie, to brzmiałoby ono: czy odda pocałunek?).

Czy to on powiedział, że ją odprowadzi, czy zasugerowała mu to żona — właściwie jakie to ma znaczenie, grunt, że miał ją odprowadzić, by nie błąkała się sama po zmroku. Co do żony zaś, to dobrze wiedziała, kiedy nie powinna być za bardzo zazdrosna, a przynajmniej się z tym nie obnosić, poza tym on nie wziął szczoteczki do zębów ani ubrania na zmianę, więc chyba naprawdę miał zamiar wrócić, najwyżej za dziesięć minut; tylko dlaczego wziął plecak i komórkę — tego nie mogła pojąć. Esemes dwadzieścia (trzydzieści?) minut później rozwiał jej wątpliwości (jeśli jakiekolwiek naprawdę miała, nie sposób dociec po fakcie), wywołując ironiczny uśmiech na jej twarzy, uśmieszek właściwie, uśmieszek, który momentalnie przeszedł w lekkie rozdrażnienie (naprawdę nie mógł wymyślić nic bardziej oryginalnego niż historyjkę o zatrzaśniętych osiedlowych drzwiach?), a następnie przeistoczył się w uwierającą kolkę zazdrości, o niego bądź o nią.

***

— Wiek?
— Nieistotny.
— Poglądy polityczne?
— Odpowiednie.
— Wyznanie?
— Humanizm.
— Rozpoznanie kliniczne?
— Narcyzm.
— Orientacja seksualna?
— Sytuacjonizm.

***

Nie wiedział ani jak to się stało, ani dlaczego, wiedział tylko co. Mógłby, gdyby tylko chciał, gdyby tylko ktoś, wykazując się dobrą wolą i chęcią wysłuchania, go o to zapytał, poprosił o podzielenie się zachwytem, opowiedzieć wszystko z najdrobniejszymi, choćby i intymnymi, szczegółami, zdać wierną relację z jej smaku, zapachu i faktur ciała czy koloru bielizny, przywołać obraz jej idiosynkrazji i rozkład pomieszczeń w mieszkaniu. Oddałby najmniejsze subtelności, stworzył piękną a wielką powieść z kluczem, na miarę Orwella, Kerouaca albo Plath, i wszyscy zachwycaliby się głębią postaci, cudownymi opisami okoliczności przyrody oraz drobiazgowością deskrypcji rozkładu jazdy tramwajów. Nie mając jednak wyjścia, musiał zrezygnować z ambitnych planów twórczych i zatopić się w tych nachalnych rozmyślaniach, które zaczęły go dręczyć, szczególnie wieczorami. Tak naprawdę nie był nawet pewien, czy ta noc będzie miała duży wpływ na jego życie, czy będzie musiał zmienić zawód, wyznanie lub poglądy polityczne, ewentualnie zacząć czytać innych autorów, był za to absolutnie przekonany, że często będzie do tej historii wracał, roztrząsał ją, analizował, wspominał, redagował, korygował, zmieniał kolejność wydarzeń, rozpisywał dialogi, zmieniał dialogi, dodawał didaskalia, kłócił się z autorem, usuwał mniej istotne detale i bawił konwencją.

Być może nie kochał tego, kim był, ale przynajmniej polubił siebie trochę bardziej niż na początku podróży, a świat, wbrew wszelkiemu rozsądkowi, wydawał mu się tego dnia życzliwy, zupełnie jak w tym zdaniu z Saera. W końcu, jak pisał Argentyńczyk, pamięć o wydarzeniu nie stanowi wystarczającego dowodu na to, iż rzeczywiście miało ono miejsce.

Zawróciła mu w głowie, a on nie miał pojęcia, co się z nim właściwie działo.

[1] 1944 to rok inauguracji wyróżnienia, które otrzymała wtedy Carmen — to nie przypadek! — Laforet za powieść „Nada”.

[2] W następnym numerze zamieścimy przedruk recenzji książki Malinowskiego, pióra Jakuba Kochanowskiego.

Adrian Krysiak – Jej Wysokość Caipirinha
QR kod: Adrian Krysiak – Jej Wysokość Caipirinha