Widziałem tylko biel. Wyżerała mi oczy, wzierała wewnątrz, dławiła w gardle, drążyła, kłuła w mózg, wlewała się w każdą szparę, szczelinę, każdy rowek na skórze. Czułem jak organ po organie, sekunda po sekundzie, spływa w dół, chrzęści, chrupocze, spowija, sączy się, a ja wewnątrz bielą puchnę i nasiąkam.

            Zamknąłem oczy i zakręciło mi się w głowie.

            Był środek nocy, a ja stałem schowany we wgłębieniu budynku, za ścianą i filarem, ukryty w cieniu. Lusterko wytarłem o koszulkę i schowałem do plecaka, a pustą samarę podpaliłem zapalniczką i rzuciłem na bruk. Przykleiła się momentalnie i dogorywała w swoim smolistym, chemicznym smrodzie. Dalej miałem lekkie zawroty głowy od wpatrywania się zza filaru w tę biel gorącą, rażącą, chamską. Zapaliłem papierosa trzęsącą się ręką. W ciszy słyszałem tylko syk tlącego się tytoniu i coraz bardziej przyśpieszone bicie własnego serca.

            Po chwili usłyszałem kroki. Dochodziły z prawej strony, z bieli. Zgasiłem papierosa, nałożyłem maskę narciarską i oparłem się o filar. Poczułem chłód, ocierając się o jego chropowatą, nieregularną fakturę. Przyjemny i kojący wśród buchającej bieli. Gdy cofnąłem rękę, zobaczyłem na niej mały, czarny piasek i drobne czerwone zagłębienia, które powstały przez przyciśnięcie do filaru.

            Kroki słychać było coraz bliżej i wiedziałem, że ten ktoś zaraz minie moją kryjówkę. Sięgnąłem do plecaka i wyciągnąłem małą, metalową pałkę. Koło filaru przeszedł jakiś krępy facet w szarej koszulce i krótkich spodenkach. Szybkim krokiem wyszedłem z ukrycia i uderzyłem go z całej siły od boku w kolano. Upadł z jękiem. Przyskoczyłem do niego i złapałem za usta, tłumiąc krzyk.

            – Dawaj pierdolony hajs to nic ci się kurwa nie stanie – wystrzeliłem jak serią z karabinu. Facet trząsł się i z wielkim zdziwieniem patrzył mi w oczy, jakby nie mógł uwierzyć, że ktoś może mu zrobić takie świństwo. – Dawaj mi ten jebany hajs, rozumiesz?

            W uszach słyszałem przeciągły pisk i miałem mroczki przed oczami. Wodziłem wzrokiem po jego smutnej, zbolałej twarzy i nie wiedziałem co mam z nim zrobić. Chyba odpłynąłem na kilka sekund, bo dopiero po chwili zorientowałem się, że jego stężała twarz zaczęła coś dukać ze łzami w oczach. Zabrałem rękę z ust.

            – Co?

            – W kieszeni… – powiedział roztrzęsiony.

            Sięgnąłem mu do kieszeni, wziąłem portfel i uciekłem czym prędzej z tej żrącej bieli w równoległą uliczkę. Biegłem ile sił w nogach, bardzo długo, skręcając przy tym kilkukrotnie. Zatrzymałem się, dopiero gdy poczułem, że skóra się schłodziła i przestała piec. Nadal trzymałem portfel w ręce. Wyciągnąłem z niego gotówkę – sto pięćdziesiąt złotych, a sam portfel wyrzuciłem do pobliskiego kosza na śmieci. Rozejrzałem się dookoła i zobaczyłem, że stoję gdzieś między ciasno postawionymi, niskimi blokami. W głębokiej nocnej ciszy usłyszałem ciche cmoknięcie gdzieś nad głową. Spojrzałem w górę i na wysokości drugiego piętra zobaczyłem młodego faceta bez koszulki, który powoli sączył sobie papierosa. Patrzył na mnie z obojętnością. Z przerażeniem złapałem się za twarz, ale wciąż miałem maskę.

*  *  *

Wyszedłem z uczelni o czternastej z lekkim bólem głowy. W dzień wszystko wyglądało inaczej. Było jaśniej, nie było bólu oczu, nie było kontrastu, nie było smrodu spalonej skóry. W plecaku nadal niosłem metalowy kijek i czułem, jak wbija mi się w plecy. Zapaliłem papierosa i ruszyłem w stronę mieszkania. Po drodze jakaś starsza pani zapytała mnie o drogę, ale nie umiała zrozumieć moich instrukcji. Droga do urzędu, do którego chciała się udać, była dość skomplikowana, wymagała wielu zmian kierunku i znajomości okolicy. Musiałem ją zaprowadzić i tym samym nadłożyć kilkanaście minut drogi. Miałem czas. Później w sklepie pod mieszkaniem kupiłem cztery piwa i wszedłem na górę.

            Maćka jeszcze nie było, ale czułem jego obecność w syfie, który zostawił po wczorajszej imprezie. Wspólny pokój był zawalony butelkami, petami i śmieciami, podłoga była lepka i śmierdząca, a wszędzie leżały brudne ubrania, szklanki i talerze. Mieszkaliśmy w dwójkę w przestronnym, niedawno wyremontowanym mieszkaniu w kamienicy. Było w pełni umeblowane, ale na ścianie wisiał tylko zepsuty zegar po wcześniejszych lokatorach i duży metalowy krzyż, który przyniósł Maciek. Poza tym wysokie ściany świeciły golizną. Poszedłem do kuchni i mijając śmierdzący, pełen naczyń zlew, wsadziłem do lodówki trzy piwa. Jedno od razu otworzyłem i pociągnąłem z butelki kilka dużych łyków. Oparłem się o stół, gdy chłodnawy płyn spływał powoli przez przełyk. Namacałem paczkę papierosów w kieszeni, wyciągnąłem jednego i zapaliłem.

            Na kuchennym stole stała tylko butelka czystej. Obłe, do połowy pełne szklane naczynie sterczało w górę pozbawionym zakrętki końcem. Podniosłem ją do nosa, żeby upewnić się, że to nie woda albo jakieś jasne szczyny wlane tam dla żartu. Wódka. W szafce znalazłem czysty kieliszek, polałem sobie i wypiłem od razu. Wsadziłem papierosa do ust i przeszedłem z dwiema butelkami i kieliszkiem do salonu. Przesunąłem stertę ubrań, usiadłem na wąskim skrawku mebla.

            – Skurwysyn – mruknąłem do siebie, myśląc już o tym, co powiem Maćkowi o tym bałaganie. Wypiłem kolejny kieliszek wódki i zacząłem popijać piwo. Zgasiłem papierosa w stojącej na stoliku filiżance z wczorajszym sokiem. Pływała w niej martwa mucha.

Maciek wrócił godzinę później i zastał mnie siedzącego w ciszy na kanapie.

            – Cześć, co tam? – zagaił ściągając buty.

            – Nic. Tylko siedzę w tym syfie i wkurwiam się po raz kolejny, że nie posprzątałeś.

            – Daj spokój, tak jest zawsze – Maciek przeszedł do kuchni. Po chwili krzyknął – Brałeś stąd tę flaszkę, co tu była?!

            – Jest tutaj – odpowiedziałem.

            Maciek wrócił wyraźnie zafrasowany. Przecierał czoło, jakby w obawie czy ze stresu.

            – Daj się napić.

            Podniósł butelkę do ust i pociągnął z niej duży łyk.

            – Mogę kupić nową – zaproponowałem – Mam hajs.

            – Ty zawsze masz hajs. Rodzice ci przesyłają.

            – Teraz nie. Mam swój.

            Maciek wstał i poszedł się przebrać.

            – Swój? Co to znaczy? Pracujesz gdzieś? – krzyczał ze swojego pokoju.

            – Nie, nie muszę pracować, żeby mieć pieniądze.

            Po chwili wrócił do pokoju i usiadł na fotelu naprzeciw mnie w krótkich spodenkach i koszulce.

            – I co to niby znaczy? – zapytał, po czym odpalił papierosa zapałką.

            – To, co powiedziałem przed chwilą.

            – Aha, dobra, dobra. Nie mów nic więcej. Nie chce wiedzieć, co ty tam robisz w nocy, gdy wracasz później z czerwonym ryjem i błędnym wzrokiem – odparł poirytowany, wsadzając papierosa do ust.

            – A weź się odpierdol – rzuciłem. Maciek łypnął na mnie z wyrzutem, lecz czułem w tym spojrzeniu dozę współczucia. – Zresztą jestem później tak zmęczony, że śpię jak dziecko.

            – Dziecko pół nocy nie śpi – wziął macha – i sra w gacie. Tak bym spał właśnie, jakbym odpieprzał coś po nocy. Zresztą ja teraz też śpię twardo, ale dlatego, że zapieprzam cały dzień. Ty się szlajasz po nocy i chuj wie, co robisz… Ale nie chce nic wiedzieć, nie mów mi – zgasił papierosa w popielniczce. – Polej nam lepiej. I idź po kolejną, bo tu już jest końcówka.

            – Mogę iść, ty tu sobie siedź i odpoczywaj, ciężko zapierdalałeś cały dzień.

            – A dziękuję bardzo, dokładnie taki miałem zamiar – powiedział i rozłożył się na fotelu.

             Ubrałem buty i wyszedłem na klatkę schodową. Śmierdziało na niej kocim moczem. Koło moich nóg przeszedł osowiały czarny kocur i lekko otarł się o spodnie, mrucząc przyjaźnie. Do smrodu byłem już przyzwyczajony – drzwi od strony podwórza ktoś wyważył kilka lat temu i niezmiennie stały one otwarte na oścież. Bezpańskie koty chętnie przychodziły do nas na klatkę, żeby się schronić, albo nawet okocić i wychowywać tu swoje potomstwo. Dokarmiałem je czasem, jeśli o tym nie zapomniałem. Zostawiałem miskę z wodą i mokrą karmę albo jakieś resztki. Maćkowi się to nie podobało i mówił, że tylko je zachęcam i przez to będzie ich więcej. Sąsiedzi raczej nie skarżyli się zanadto, a pani z dołu czasem wystawiała nawet przed drzwiami małą miseczkę z mlekiem. Minąłem brudnego rudego kota, który mruknął na mój widok, cmoknąłem na niego z uśmiechem i poszedłem dalej. W monopolowym kupiłem połówkę czystej i wróciłem na górę. Maciek w tym czasie trochę ogarnął w pokoju – pozbierał puste butelki, pozamiatał pety i zaniósł brudne ubrania do kosza na pranie. Usiadłem na mechatej, pomarańczowej kanapie i położyłem nogi na podłużnym stoliku kawowym z Ikei. Spojrzałem przez okno na wieżę pobliskiego kościoła majaczącą na tle chmur i zmierzchającego nieba, później przeniosłem wzrok na biały, wysoki sufit.

            Maciek wrócił do pokoju i usiadł na fotelu. Polałem niewielką ilość wódki po dnach szklanek. Wypiliśmy. Sięgnąłem po plecak, wyciągnąłem z niego mały ziplock z fetą i usypałem drobną kreskę na blacie stolika.

            – Możesz tego nie robić przy mnie? – zapytał Maciek.

            – Czemu?

            Popatrzył na mnie przez chwilę.

            – A rób, co chcesz – rzucił i nalał nam jeszcze wódki do szklanek. Do swojej dolał sok pomarańczowy i pociągnął mały łyczek. Ja tymczasem wciągnąłem krótką kreskę przez pustą rurkę po długopisie i rozłożyłem się na kanapie. Posiedzieliśmy chwilę w ciszy.

            – Muszę jeszcze dzisiaj napisać pracę… – rzuciłem.

            Maciek zapalił papierosa i pociągnął łyk ze szklanki.

            – Mówiłem ci o Rybie? – zagaił.

            – Jakiej rybie?

            – O Janku. Kojarzysz go, był tu kiedyś. Mój ziomek z wcześniejszych studiów.

            – No, może. – Nie pamiętałem gościa, ale nie było to ważne.

            – Spotkałem go jakoś tydzień temu i spytałem co tam u niego. Wyleciał ze studiów oczywiście, nie zdziwiło mnie to zbytnio. Spytałem co robi teraz. A on, że nic.

            – Jak to nic? – zapytałem.

            – No właśnie, dokładnie tak samo spytałem: jak to nic? A on, że no nic. Więc pytam, skąd ma pieniądze. I on mówi, że ma taki swój sposób na zdobycie pieniędzy. Mówi: no ja chodzę po mieszkaniach i pukam do drzwi. Jak nikt nie otworzy, to się włamuję. Chodzi w środku dnia, kiedy wszyscy są w pracy i wypatruje starych drzwi, które nie mają dużo zamków. Chodzi z takim wytrychem i majstruje.

            – Ryzykowne. To pewnie trochę trwa, takie gmeranie przy zamku – powiedziałem.

            – Go zapytaj, nie wiem jak to wygląda.

            – I co, po prostu kradnie?

            – Chyba tak, przynajmniej tak to zrozumiałem. Tyle że najpierw obserwuje mieszkania z zewnątrz. Przychodzi wieczorem na chodnik po drugiej stronie ulicy i patrzy na światła, zasłony, kwiatki, sufity, półki, przechadzających się ludzi i tak dalej. Wiesz, wszystko, co można zobaczyć przez okno. Ogląda poświatę telewizora, pomarańczowe żarówki i tak dalej. I tyle, i patrzy. Stoi w ciemności i patrzy w jasne okna.

            – Po chuj?

            – Nie wiem. Dopiero później wchodzi do mieszkania i się po nim przechadza i patrzy na znajome przedmioty, które widział wcześniej.

            Wyciągnąłem papierosa z paczki i zapaliłem go zapałką. Maciek przeniósł wzrok ze szklanki na mnie.

            – I powiedz mi czy to nie jest smutne jak chuj?

            – Nie wiem – odpowiedziałem – Nijakie to jest. Nie rozumiem nawet za bardzo, o co chodzi. Nie kradnie nic?

            – Nie no, zgaduję, że tak. Ale nie mówił nic więcej, a ja wolałem nie pytać. Ale na pewno, bo pytałem go o hajs, a on mi opowiedział taką historię. Nawet nie wiesz, jakie to jest uczucie wchodzić w czyjeś życie, tak powiedział.

            Maciek polał nam znowu do szklanek.

            – I co o tym myślisz? – zapytał.

            – No co mogę myśleć? Nie pochwalam czegoś takiego.

            – A myślałem, że powiesz coś innego. Przecież wcześniej mówiłeś, że to nic złego.

            – Ale ja nigdy czegoś takiego nie powiedziałem. Zresztą nie wiem, czy to takie proste. Wiesz… dobro i zło to są tylko pojęcia, wiadomo, że dla tamtych ludzi to nie jest nic przyjemnego, ale nie można patrzeć przez taki pryzmat. Nie ma, że jest jakieś dobro i jakieś zło. To są tylko słowa, którymi nazywamy różne zjawiska. Dobro i zło same z siebie nie istnieją. Są tylko różne czyny, które można rozpatrywać pod względem ich pożytku i szkody, wpływu na społeczeństwo i tak dalej.

            – Powiedział pan student. No dobrze. No to jak byś rozpatrzył ten czyn?

            – Jako szkodliwy.

            – Czyli jako zły.

            – No w pewnym sensie tak, ale to za mocne słowo. Dla twojego kolegi to było przecież coś dobrego.

            – No dobra, ale on jest w błędzie – powiedział stanowczo, po czym pociągnął łyk ze szklanki. – To tak nie działa po prostu.

            – Bo ty tak mówisz?

            – Bo każdy tak mówi. Chciałbyś, żeby to ciebie okradli? Po to jest prawo właśnie, żebyśmy nie żyli jak w dżungli i nie bili się o każdą rzecz.

            – Może – odpowiedziałem – Ale to w takim razie kwestia prawa. Jakichś tam reguł.

            – No prawo stoi ci na przeszkodzie, na pewno. Na szczęście.

            – Zgadza się, no właśnie. Ja, jako Kacper, odpowiadam za swój czyn. Chyba że nie będę Kacprem, to wtedy jestem wyjęty spod prawa.

            – Czyli nigdy. Kiedy nie jesteś Kacprem?

            – Kiedy będę chciał.

            – Ach, nie wkurwiaj mnie już. Weź mi dolej trochę. Albo daj mi to.

            Wziął szklankę, dolał sobie do niej wódki i soku, po czym poszedł do swojego pokoju. Zostałem na kanapie i patrzyłem na wielki, srebrny krzyż, który Maciek powiesił na ścianie, gdy się wprowadzaliśmy. Agonalny Jezus epatował bólem i smutkiem. Miałem już go dość. Wstałem z kanapy, ściągnąłem krzyż z gwoździa i wsadziłem do szafki w przedpokoju.

            Poszedłem do swojego pokoju i lekko podpity usiadłem przed laptopem. Nie chciałem dostać kolejnej naciąganej trói na koniec, więc musiałem wziąć się do roboty i napisać w końcu jakąś porządną pracę.

Kilka godzin później poczułem klepanie po ramieniu. Odwróciłem się i zobaczyłem Maćka. Ściągnąłem słuchawki.

            – Wychodzę – powiedział – Idę z Kaśką do kina. Chcesz też?

            – Nie, dzięki.

            – Okej.

            Wyszedł. Spojrzałem na zegarek. Była już prawie dwudziesta pierwsza. Poszedłem do wspólnego pokoju, nalałem sobie trochę wódki do szklanki i zacząłem ją powoli sączyć. Została jeszcze prawie cała butelka, więc nie musiałem się oszczędzać. Zresztą przed nocnym wyjściem wolałem się upić.

*  *  *

Siedziałem w cieniu, we wgłębieniu budynku, na schodkach nieczynnej trafiki i piekła mnie skóra. Patrzyłem na swoje dłonie, spierzchnięte, popękane, czerwone. Ocierałem je z całych sił o chłodną maskę. Biel dalej przeżerała mi oczy i znowu spływała w głąb, kłując, drążąc, drażniąc, gniotąc. Znów puchłem wewnątrz. Tak mi się kręciło w głowie, że uchyliłem dół maski i w konwulsjach zwymiotowałem piekącą żółcią. Wytarłem usta wierzchem dłoni i zapaliłem papierosa. Sączyłem go zachłannie aż do filtra, po czym wrzuciłem w kałużę wymiocin. Naciągnąłem maskę z powrotem, a ranne dłonie schowałem pod pachy.

            Znowu czekałem na kroki, ale biel krzyczała tylko sykiem latarnianych świetlówek i dalekim turkotem tramwajów. Oparłem się o drzwi trafiki i siedziałem spocony od żaru. Nie wiem, ile czasu minęło, kiedy w końcu usłyszałem z oddali strzępki rozmowy, które z każdą sekundą stawały się coraz głośniejsze.

            Podniosłem się powoli i przysunąłem do ściany, ze strony której dobiegał głos dwójki mężczyzn. Słyszałem, że kroki są coraz bliżej. Nigdy nie wziąłem na cel dwóch osób z powodu ryzyka, ale teraz nie mogłem dłużej czekać na kolejną okazję. Nie wiedziałem, ile jeszcze wytrzymam.

            Z plecaka wyciągnąłem krótką metalową pałkę i poczekałem aż dwójka facetów minie moją kryjówkę. Blask bieli był tak jasny, że prawie nic nie widziałem, ale usłyszałem, że już przeszli koło mnie, więc szybkim, lecz chybotliwym krokiem wyszedłem z cienia. Podszedłem do faceta bliżej mnie i uderzyłem go pałką z całej siły od boku w kolano. Znajomy rytuał, facet pada na ziemię z wrzaskiem, a ja wskakuję na niego i zakrywam mu usta ręką. Teraz był jeszcze jeden krzyk, płynący gdzieś sponad naszej wijącej się po chodniku dwójki. Musiałem się pośpieszyć.

            – Dawaj mi hajs i spierdala… – nie dokończyłem, bo na moją pochyloną nad ofiarą twarz padł ciężki kopniak. Czułem, jak głowa podskakuje i potylicą uderza o rozgrzany asfalt. Przez szum w uszach przezierały tylko niewyraźne pomruki gdzieś z góry. Jeden z facetów musiał ściągnąć moją maskę, bo nagle poczułem na twarzy potężne gorąco – palący skwar bieli wgryzł się głęboko w skórę. Wrzasnąłem z bólu, a w uszach dudnił mi stukot oddalających się szybko obcasów.

            Czułem, jak moja twarz płonie. Skóra zaczęła lekko bulgotać na powierzchni i spływać pojedynczymi, cienkimi strużkami na rozgrzany asfalt. Po chwili mięso, ścięgna, kości, chrząstki zaczęły gotować się jak woda w garnku i zlewać w jednolitą masę. Leżałem bez ruchu w tej agonii przez kolejnych kilka godzin, z czasem coraz bardziej nieczuły na blask i żar bieli, aż w końcu nastał świt. Masa zastygła jak wosk, a ja powoli wstałem z gładką taflą zamiast twarzy. Po omacku zebrałem swoje rzeczy i poszedłem do domu.

Miron Kądziela – Biel
QR kod: Miron Kądziela – Biel