Dyrektor był analfabetą; nie potrafił pisać, ani czytać, a nade wszystko w ogóle nie rozumiał co się do niego mówi, czego się od niego oczekuje, jakie są związane z nim nadzieje, pragnienia, tęsknoty. Iluż wielbicieli swojej mocy odtrącił Dyrektor przez to, że ogłuchł był na dźwięki piszczałek zalotników, że oślepł na wdzięki zalotnic – bajader o karminowych ustach, tancerek prężących się w upojnym tańcu przed obeliskiem mięsożernego bożka, i błyszczących złotem w kształcie kół zawieszonych na hebanowych płatkach uszu, kobiet spowitych w sari i dym z hinduskich kadzidełek. Odtrąceni i odtrącone łączyli się ze sobą, a ich zmieszana krew stawała się inkaustem, za pomocą którego pisali do Dyrektora niekończące się supliki o pomoc w sprawach beznadziejnych.

Człowiek przed którym kucali bogowie, nie odpowiadał na błagania czcicieli swej potęgi, albowiem był żonaty. Jego żoną była prostytutka świątynna, wykonująca czynności sakralne w specjalnie przystosowanych do sprawowania kultu pokojach miejskiego lupanaru wzniesionego ku czci jej Męża. Wszędobylska wagina wystawiana na pokaz w lustrzanych salach zamtuza odbijała się dostojną mantrą od zwierciadlanych płaszczyzn przecieranych raz po raz przez obłąkanych, szerokoustych magów w krótkich spodniach.

 Na ścianach świątyni mieszczącej się w wydzierżawionym, za psie pieniądze, interieur pyszniły się malowane przez najgenialniejsze pędzle epoki obrazy przedstawiające Dyrektora w pozach rozkosznych lub władczych. Najwięksi artyści przybywali z najdalszych zakątków ziemi, a nawet z odległych zaświatów, bywało po to tylko, aby dostąpić zaszczytu namalowania jakiegoś niewiele znaczącego, w ogólnym wizerunku Tytana, szczegółu; jeden z geniuszy farby wskrzeszony został, żeby namalować ozdobny pompon na parze kapci, w których ten Mocarz, przedmiot uwielbienia tak wielu lubił przechadzać się do sklepu po bułki i mleko.

Prestidigitatorzy dłuta prześcigali się w tworzeniu  monumentalnych obelisków, słupów, żerdzi, dylów, posągów, pali przedstawiających różne części powłoki cielesnej Tego, Który Grzmi i Łyska.

 Oczekiwano od Dyrektora kancon, kantylen, kantat którymi wyjaśni w końcu skąd się wziął na świecie, jakie są jego intencje, jakie pożądania. Jak mu się kłaniać, jak służyć, jak czcić. Gdzie zasiewać ogrody, w których zażywać będzie ze wszech miar zasłużonego wypoczynku, gdzie zasadzać gaje oliwne i cedrowe – miejsca jego przechadzek i rozmyślań o wszystkim i o niczym. Tego nie wiedział nikt, a przecież od rozstrzygnięcia tych dylematów zależało wiele, wszystko zależało.

Było tak dużo wersji Początku; a tylko on wiedział, która jest jedynie prawdziwa, która jest najświetniej względna, najdoskonalej relatywna, demitologizująca, deideologizująca, dekonstruująca. Najpełniej cząstkowa. Ale przecież on miał związane ręce tą swoją wzruszającą, kokieteryjną ułomnością, z którą było mu tak do twarzy, ale przecież on miał zasznurowane usta – zmysłowy, mięsisty obiekt westchnień siks, megier, heter, matron, ale i dojrzałych mężczyzn. Skąd więc brać tą podstawową wiedzę, jak czerpać ze źródła poznania, skoro ten, który wiedział wszystko co najważniejsze nie mógł informować, bo jego ręce nie pisały, bo jego wargi nie były skłonne śpiewać o tym co zaszło?

Rozpoczął się festyn błagalny. Na środku festiwalowego placu ustawiono cielca o skinieniach pompatycznych. Tylko nieliczni wiedzieli, że miały one nieudolnie naśladować gestykulację Imperatora.

  Niewielu było świadomych faktu, że wśród takich znaków kwiecistych pojawiał się rano w sklepie, w kapciach i podomce, aby tam dokonać zakupów na śniadanie; sera, ale nie byle jakiego tylko lepszego, masła, ale nie pierwszego z brzegu, tylko świeżego, smacznego, z napisem wiejskie na błyszczącym opakowaniu, oraz pieczywa – śnieżnobiałej gomółki pszennego chleba i pyzatych bułek o słonecznej skórce pękającej pod zębami jak tafla cienkiej kry, zakrzepłej w czarną, zimną noc na kałużach, rozgniatanej rześkim rankiem nogą dziecka zwyczajnie ciekawego, co z tego może wyniknąć.

Feta ku czci Bałwana odbywała się soczystą jesienią; czas, w którym brzemienna przyroda przygotowywała się do rozwiązania sprzyjał libacjom obfitym. Często przewodził im Dyrektor. W kapeluszu z piórkiem nasadzonym na czubek głowy, z dwururką na barczystym ramieniu, z chlebakiem wypełnionym razowcem, kiełbasą myśliwską i blaszaną butelką  wódki, stał w rozkroku przewodząc. Wokół niego ludzie; prawdziwy tłum, składający się ze zwolenników, wyznawców, popleczników i zauszników, których krzepił miarką okowity.

 Wokół pełno było przydupasów,  których wiarę w swoje boskie pochodzenie znikąd wzmacniał ciepłym słowem, obietnicą poprawy ich zasranego losu, przyrzeczeniem zdeptania  wrogów. Relaksował ich żartem wybornym, facecją przewrotną, wyjętą z miąższu życia anegdotą. Trzęsącym się fagasom obiecywał raj tu i teraz; zaraz, za pół godziny, góra za godzinę. Zapewniał ich, że za jego sprawą posiądą godność tyranów. Słabym obiecywał siłę, silnym, że ich podkuje i zrobi z nich woły robocze, pracujące na jego zagonie. Kobiety rozkoszne wiedziały już, że dzięki swoim, hojnie udzielanym, wdziękom nie umrą, tylko spoczną na łonie tego, który bywał też Dionizosem, i który będzie pił mleko z ich piersi.

Upojna fiesta jeszcze na dobre się nie zaczęła, a już drgające w rytm uderzeń długopalcych bębnistów, uderzających w naciągniętą skórę instrumentów, wyrzeźbione w  wyuzdanych snach ciała młodych tancerek, śmiałych i uroczych, uczyniły z zimnej, jesiennej nocy parującą pożądaniem i duszną od gwałtownego niezaspokojenia noc sierpniową. Młode i bezczelne hurysy poruszając leniwie biodrami zapanowały lekko i swobodnie nad trwającym od tysięcy lat światem; każąc mu tarzać się w męce niezaspokojenia u swych długich nóg w czarnych butach na bardzo wysokich obcasach.

Śmiałe dziewuszki, trzymając w swych długich, różowych palcach ciemnobrunatne, skórzane szpicruty ćwiczyły nimi tęgich czterdziestolatków bijąc ich na odlew w pośladki, wypięte podczas oddawania przed odaliskami błagalnych pokłonów. Po każdym takim uderzeniu pękała skóra barwiąc materiał spodni na rdzawo. Mężczyźni nie zwracali jednak na to uwagi oczekując od młodych kobiet, którym lizali długie obcasy, że spełnią ich chore marzenia tak nagle, tak niespodziewanie obudzone.

Pokaleczeni bezkompromisowością niedostępnych bogiń, dzierlatek właściwie, czując jeszcze na plecach i tyłkach tęgie uderzenia batów zbolali czterdziestoletni utworzyli krąg wychłostanych przez życie, który donośnie i monotonnie zawodził ni to błaganie ni to skargę – daj mi, daj mi, daj mi, daj mi. Skamlący to stawali na palcach, to znów opadali z nich by z kolei stanąć na piętach; krąg raz rósł, raz obniżał się, by po chwili znów trochę urosnąć. Wszyscy w kręgu mieli założone do tyłu ręce.

Wokół, jak białe i czarne lisy polujące na stado bezbronnych pingwinów, krążyły jasno i ciemnowłose z pejczami nie rezygnując z zadawania bólu, nie rezygnując z chłosty; tym razem biły po udach, łydkach i pęcinach jakby chciały przymusić te żałosne wałachy, te spasione konie do stępu, lekkiego biegu. Jednak mimo, że uderzały z wprawą, krótko a dosadnie, nie zdołały sprawić by ruszyli z kopyta jak mustangi, spowodowały jedynie, że zaczęli kicać jak króliki.

I kiedy już wydawało się, że świat wrzucił całe swoje jestestwo w majtki zuchwałych i pięknych dziewcząt wyskoczył, nie wiadomo skąd, Dyrektor. Wyskoczył by przeciwstawić gibkość swojego ciała gibkości ciał tych, które pośladkami i biustami chciały przekreślić dorobek długiego łańcucha pokoleń, które jednym uderzeniem szpicruty zamieniały gromadę mężów dojrzałych w cuchnącą kałużę błota rozlaną u ich stóp. Wyskoczył, żeby tańczyć. I tańczył a capella. I przebił srebrną włócznią swojego wibrującego w tańcu ciała czarną noc pożądania wyzwolonego w najporządniejszych z porządnych przez wyuzdane dziewice, przez ich śmiech głośny, śmiech władczy, śmiech bezczelny, śmiech intrygujący. Za sprawą którego gmach świata zatrząsł się w posadach i zaczął osuwać się w nicość cielesną.

Dyrektor przeciwstawił się im wszystkim – on jeden mógł to zrobić. Stanął na środku, wydeptanej przez wąskie stopy bosonogich amazonek, areny zbrukanej krwią męczenników własnych nieokiełznanych rojeń o całkowitym zaspokojeniu w ramionach pąsowych dziewczyn. Stanął w rozkroku, przechylił się do tyłu tak mocno, że tył głowy znalazł się równolegle do linii pleców; długie włosy zaczęły zamiatać piasek pokrywający podłogę areny. Ciało tancerza z empireum, który przebył długą, nużącą drogę by ratować bitych i poniżanych przez własne skłonności zadygotało w konwulsyjnych ruchach; głowa, która teraz zdawała się dotykać pięt nagle jakby wyrzucona jakąś potężną siłą zaczęła, przeleciawszy nad optimum karku, zbliżać się do palców stóp. Ten, który daje z siebie wszystko aby tylko dogodzić innym uderzył parę razy czerepem o miękki piach, by w końcu podskoczywszy na wysokość wielu metrów obrócić się w powietrzu wokół własnej osi. Tam wysoko, wysoko w górze wirując jak wielki, piękny, kolorowy owad dokonał samoprzemienienia; zatracił w tym monstrualnym akcie swoje pierwszorzędne cechy płciowe, stał się, dla wygody i korzyści tych, których z taką werwą i swadą taką ratował, obojnakiem, piękną hermafrodytą.

Dyrektor – wielki, fruwający kwiat zrodzony w samym sercu egzotycznej wyspy zagubionej w kosmosie Wód Mórz Południowych. Zagubionej w kosmosie roziskrzonych gwiazd, które gęsto obsiadły ciężko i groźnie wiszący nad wystraszoną ziemią firmament Południowego Nieba. I był Dyrektor wielkim owocem mango o wonnym, soczystym miąższu pożądanym przez wszystkie zęby. I stał się Dyrektor homo-  dla wszystkich ludzi homoseksualnych, i stał się Dyrektor hetero-  dla wszystkich innych.

Gdy nagie pogromczynie świata zobaczyły z kim mogą mieć do czynienia, że oto zbliża się do nich ten, któremu nogi myje różanopalca Jutrznia, i który jednym celnym ciosem rozgrzanego walką dzirytu może wypruć z nich cały sexapil, zamieniając budzicielki najdzikszej żądzy w zasuszone, bezzębne staruszki o białych jak odwłok robaka twarzach pomazanych grubą warstwą krwi i szminki, utrzymujących się z wysysania znalezionych na śmietniku kości, wtedy padły przed nim na swe płaskie brzuchy, heblowane wysiłkiem fitnessu, i jędrne cycki i w takich to bezwstydnych pozach zastygły bez ruchu z czci i przerażenia.

Człowiek orkiestra – bo nie tylko tańczyć, ale też śpiewać i grać umiał bóg-filut – stąpał między rozdygotanymi ciałami, poruszając lubieżnie swoją wąską talią. Ten atletycznie zbudowany Nieśmiertelny przed sześćdziesiątką, ubrany jedynie w skromne slipy, uzbrojony jedynie w swą męską dojrzałość wyzwolił świat spod dyktatu cudownych biustów przymocowanych nieistotnym tułowiem, z wyjątkiem krzaczastego spodu, do niebagatelnie długich nóg. Dzięki nieopisanej mocy swojego erotyzmu ten kat tyranów, pies na kobiety, wielbiciel wszystkiego co na drzewo nie ucieka utrzymuje świat w równowadze płciowej; rozbudzając w każdym z nas popęd ku sobie, trawiące ogniem libido, nie dopuszcza by nad ziemskim globem zawisła groźba dominacji młodych wagin rączych. Byśmy pożądając je srali po nogach.

Zbierałem w tym czasie grzyby w gęstym chruśniaku, gdy niespodziewanie zaskoczył mnie zmrok, który szybko przekształcił się w gęstniejącą z minuty na minutę ciemność nocy. I doprawdy nie wiem co stałoby się ze mną w tym leśnym odstępie, jakie wilki by mnie zjadły, jacy zbójcy napadli, jakie wiedźmy nastraszyły, gdybym nie zauważył z oddali blasku ognisk i nie usłyszał dziarskiego dudnienia bębnów i radosnych śmiechów tych, które chłostały opasłe pośladki czterdziestoletnich.

Gdy dotarłem do polany Dyrektor już tryumfował nad ciemiężycielkami, ucisk miał się ku końcowi, a te, które jeszcze do niedawna ujarzmiały siłę woli byków płodnych leżały teraz w pyle i krwi – którą wcześniej tak obficie wytoczyły z bestii rogatych –  i pozdrawiały Cezara czekając na śmierć z jego ręki. Imperator dotknięciem najmniejszego, z posiadanych, palca, zamieniał te piękne choć niegrzeczne dziewczęta w pokryte brodawkami karlice, które mogły teraz pójść dokąd chciały; były wolne. One jednak zostały przy pasku; stając się z czasem przydupnicami a później płynem fizjologicznym, śliną, którą ich pogromca pluł w dusze wybranym wrogom i tym, którzy mu nie pasowali.

Ponieważ zrobiło się chłodno Dyrektor ubrał skarpetki, ale ja i tak go poznałem. Już w skarpetach wydawał się oficjalny i dystyngowany; a co by było, gdyby ubrał jeszcze buty? – pomyślałem przez moment, ale nie dłużej. Sytuacja była skrajnie niesprzyjająca rozmyślaniom; trzeba było przede wszystkim działać. Do działania, w tym tak dostojnym momencie, ośmielił mnie fakt, iż widziałem tego, który ciska błyskawice nawet w najbardziej pogodny dzień, w sytuacjach tak bardzo powszednich. Jakże odległych od aktu apoteozy, której teraz doświadczał.

Widziałem go jak w upalny dzień ścinał trawę spalinową kosiarką, która przymuszona do pracy jego mocarną dłonią mruczała ulegle tnąc chwasty i chaszcze, zamieniając porośnięte zdziczałymi zaroślami klepisko w pięknie wyplewiony ogród, zagajnik, wiśniowy sad, wśród kwiatów którego uwijały się brzemienne słodkim miodem owady oraz zakochane pary szukały swych roznamiętnionych spojrzeń. W ten rozżarzony do białości czas schylone nad rzężącym potworem, niczym nie chronione przed promieniami słońca, spalone na heban plecy plewiciela pokrywały się wysmukłymi stróżkami potu. Wtedy też, ten dumny opiekun ogrodów, nosił dla większej ochłody kąpielówki a dla wygody i ochrony przed ukąszeniami gadów i innych pełzających stworzeń na nogi wdziewał gumofilce.

 I radował się Ogrodnik swym dziełem, a zakochani przybywali gremialnie by prosić go na druha, oraz by zechciał skorzystać przy okazji z prawa pierwszej nocy: albowiem widząc go przy takiej pracy; płodnej, twórczej, przemieniającej, każda chciała być jego córki lub syna matką, każdy chciał być jego syna lub córki ojcem.

Widziałem też tego naszego przewodnika duchowego, tego seniora, tego czcigodnego nieledwie starca, tego, który jednym wszechwładnym gestem tworzył zwyczaj i normę, w innej jeszcze roli; nie grał w niej pysznej postaci gospodarza osiedla lecz równie dumną figurę ojca i domu włodarza; chłodnym, jesiennym rankiem dźwigał do piwnicy przywiezione nyską z pola wory z ziemniakami. Toczył w dół po omszałych ze starości schodach dorodne beczki z kapustą kiszoną i takimiż ogórkami. W siatkach i plastikowych reklamówkach znosił słoje sałatek, tartych buraczków, wszelkiego typu marynat. Na piwnicznych półkach zagościły płody jesieni zamknięte, niczym dżin, w szkle o różnych, często fantazyjnych, kształtach. Wokół błyszczały wąskie szyjki wykwintnych win domowej roboty. Całość wypełniał zapach sytości, bezpieczeństwa, snu. Widać było, że wszystko trzymane jest krótko twardą ręką tego, który wie lepiej.

Na podłodze piętrzyły się skrzynki wyściełane sianem, w którym wylegiwały się kolorowe głowy zaspanych jabłek. Cebule przykryte własnymi łupinami też korzystały z gościnności drewnianych sypialni. A główki czosnku zebrane w białe warkocze spływały zasobnym strumieniem po framudze drzwi. Po kątach stały wory z mąką i solą; ingrediencją tak potrzebną do wypieku chleba, którym Gospodarz witał dostojnych gości i którym sam był witany, gdy wracał z dniówki lub nocki.

Widziałem również tego, o którym mowa jak w różowym szlafroku obszytym falbanami, pożyczonym zapewne od żony, w papilotach na głowie i z papierosem w ustach stał na środku pokoju sąsiada i podparłszy się pod bok jedną ręką drugą wymachiwał szeroko w gestach tłumaczących coś czy perswadujących coś sąsiadowi. Po bliższym przyjrzeniu się scenie można było zauważyć, że to nie jeden człowiek, ale całe gremium składające się ze starców lubieżnych, stanowiło audytorium przed którym rozsypane zostały perły krasomówstwa nie z tej ziemi.

Starcy słuchali wpatrzeni matowym, gasnącym wzrokiem w twarz tego, który gdy chciał potrafił nie mieć twarzy. Przeżarci przez sklerozę, ten oczywisty owoc tłustych, boczkowych posiłków, słuchali starzy ludzie  z lekko otwartymi ustami, w których nie było już zębów, tego co mówił ich Idol. Słuchali przeżuwając skórki czarnego chleba z sutą omastą czerwonymi, twardymi jak u żółwia bądź wieloryba, dziąsłami. Nie wiem czy słuchając rozumieli coś z tych gromów, które przemawiający ciskał na ich życie pozbawione cienia szlachetności, cienia dystynkcji.

Jednak po pewnym czasie któreś ze słów wypowiedzianych z wyżyn Dyrektorskiego majestatu musiało wstrząsnąć starcami, gdyż jeden po drugim zaczęli padać na posadzkę i tarzać się w brudzie nie odkurzanej od miesięcy, a może i od lat, pokrywającej podłogę wykładziny. Starcy ślinili się, klekotali bezzębnymi dziąsłami, wyrzucali z siebie jakieś dziwne głosy; ni to szczęknięcia ni pochrząkiwania. To zwierzenia – dotarło do mnie po chwili wsłuchiwania się we wszechpanujący w mieszkaniu bełkot.

– Robiłem dobrze przełożonym, z tego żyłem. – Wyrzygał z siebie niesympatyczny staruch: mały, drobny, zasuszony, zły. – Łamałem kości podwładnym, dławiłem, ścinałem, wieszałem, paliłem żywcem. Podwładne zmuszałem do nierządu, oporne gwałciłem i wyrzucałem na ulicę bez prawa do pracy i dachu nad głową. Widziałem je później, wegetujące na dworcach, w kanałach, na wysypiskach. Śmiałem się z ich losu, pokazywałem im język i wała – takiego wała. Drwiłem z nich rzucając w złachmanioną kobiecą tłuszczę drobne i papierosy. Patrzyłem, zanosząc śmiechem, jak te niegdysiejsze baronowe i księżne tłuką się między sobą o kawałek wołowiny z kością. Byłem z siebie dumny, gdy pomyślałem, że te niedostępne niegdyś kobiety gotowe są mi oddać się  za niedopałek, za kipa, za odgacha. A za całego gotowe są służyć mi do końca.

Jeszcze  zasuszony potwór nie skończył wypluwać z siebie straszliwej piany, gdy zaskowyczał drugi; wysoki, masywny o postawie ciężarowca.

- Ja nie byłem lepszy; psułem powietrze w miejscach publicznych, najchętniej w małych, zatłoczonych, pozbawionych wentylacji pomieszczeniach; w tramwajach stojących zimową porą na rondach, w dalekobieżnych autobusach, w pociągach, na kameralnych, sylwestrowych prywatkach. – Masywny, w teatralnym geście wyrażającym wstyd, zasłonił oczy ramieniem. – Ach, jakżeż się tego wstydzę! Ale przecież to nie wszystko co mam do powiedzenia na temat swego dawnego prowadzenia się; odbijało mi się. Wcale nie hamowałem tego odruchu, który pojawiał się zawsze ilekroć objadłem się bogatymi w warzywa południa posiłkami. Prowokowałem nawet jego powstawanie: raz tak intensywnie, że aż zwymiotowałem, a obsługujące mnie smukłe i ciche jak gejsze kelnerki zwymyślałem od ostatnich. Również kelnerów obsobaczyłem a stojących najbliżej obiłem kułakiem.
- Awansowałem dlatego, że wysługiwałem się takiemu jednemu lujowi z dużymi możliwościami, dojściami i cyckami; bo był on rodzaju żeńskiego. W zamian za to luj ten rżnął mnie kiedy chciał, aż szło echo! – Skowytał krępy.
- Piłem, paliłem, pieprzyłem bez sensu! – Zakrzyknął kolejny penitent. – Pisałem teksty przemówień, sam przemawiałem. Nudziłem, zanudzałem. Nosiłem kapcie za takim jednym. Donosiłem, kopałem w zadki uczciwych, zwłaszcza tych już leżących. Dawałem kopa w górę kanaliom, usłużnym miernotom. Naigrywałem się ze słabych, przegranych, płaszczyłem się przed silnymi, tymi którzy w górze. Wchodziłem im bez mydła, po palcu. Bez zahamowań ryłem pod kolegami i tymi, którzy uważali mnie za przyjaciela.
- Ja też sprzedawałem przyjaciół – wtrącił się łysiejący siwul z pianą w kącikach ust – matkę oddałem do haremu satrapy za obietnicę awansu na starszego odlewnika w hucie szkła.
- Ja natomiast wybijałem zęby tym, którzy chcieli podgryzać mnie i system. – Sapnął jakiś poczciwie wyglądający jegomość; miał małe czarne oczka i miłą twarz przypominającą pyszczek pluszowego misia. – Wyrywałem paznokcie drapieżnikom groźnym dla władzy i dzieci, które się teraz tak dobrze sprawują na stanowiskach. – W małych oczkach pojawiły się dwie krople łez. – Robiłem to wszystko dla idei, dla tych, którzy wybrali przyszłość, nie mniej jednak żałuję.
- A ja cenzurowałem, recenzowałem; prawdę poddawałem przesłuchaniu i torturom robiąc z niej baśń miłą dla ucha. Nie miałem dla niej współczucia, gdy w wyniku wdrażania nowych standardów prawdziwości zaczęła krwawić z ust i uszu, miała też kłopoty ze wzrokiem. Nie zważałem na jej krzyk, gdy w ramach obowiązków służbowych ucierałem jej rogów, zaokrąglałem kanty pilnikiem instrukcji przesyłanych mi z miejsca, w którym wykuwano rzeczywistość. Nie sądziłem by mogła mieć do mnie pretensje o to, że na jej nie zawsze ładną twarz naklejałem zdjęcia znanych piękności z czasów Wielkiego Października.

Z gardeł pozostałych, dotychczas milczących, starców zaczęły wyrywać się zapiekłe, powstrzymywane przez lata, wyznania;

- Kopulowałem z owcą!
- Chodziłem na pochody pierwszomajowe!
- Podglądałem nieletnią w toalecie!
- Byłem w partii!

Dyrektor patrzył na to skowyczące stado z wyrozumiałym uśmiechem tego, który zna zamysły serc. Ten niekwestionowany przez nikogo Autorytet Moralny kiwał uspokajająco głową i mówił cicho, jakby do siebie:

– Wszyscy kopulowaliśmy, podglądaliśmy, byliśmy. Wszyscy jesteśmy umoczeni. Takie były czasy.

Nagle, chcąc najwyraźniej przerwać to skomlenie skundlonych starców klasnął głośno w dłonie i powiedział:

– No już dobrze, dobrze. O to mi chodziło, o to chodziło. Ale teraz wystarczy, koniec. Przerwa.

Umilkły siwe lub wyłysiałe głowy. Zapanowała cisza. Słychać było tykanie staroświeckiego zegara z kukułką wiszącego na ścianie. Nagle zachrobotało coś w zegarze; otworzyły się małe drzwiczki i wyskoczyła z nich kukułka.

- Ty też się zamknij! – Warknął ten, który chodził zawsze w wypastowanych butach i rzucił w drewnianego ptaka kapciem ściągniętym z nogi jednego ze starców. Nie trafił wprawdzie ten, który nigdy nie chybia, ale kukułka nie ośmieliła się już wychylać dzioba ze swojej kanciapy. Tylko od czasu do czasu, burcząc pod nosem, oznajmiała przez zamknięte drzwi, że czas ucieka. Nikt jej jednak nie słuchał, bo był tu ważniejszy i od upływającego czasu, i od niej, i od wszystkich innych - którego słuchano.
- Cisza powiedziałem, cisza. Zamknijcie pyski, jadaczki swoje zatrzaśnijcie! – Zaryczał tymczasem ten, który konie dusi jedną ręką. – Wielu wśród was mułów, osłów, koni roboczych, debili salonowych, fagasów, chłopków-roztropków, dziewek sprzedajnych, mrów, miernot, zasrańców. Jesteście owocem samorództwa; zrodził was smród, głód i ubóstwo. Byliście wierni bogom w walonkach. Nadal jesteście im wierni. To dobrze, to bardzo dobrze. Czcijcie ich, łapcie ich za nogi, a robić wam będą dobrze - w samą duszę. Choć czasami z was podrwię, dla niepoznaki.

Starcy znów słuchali z lekko otwartymi ustami, w kącikach których znów pojawiła się szybko zasychająca ślina.

– Wy nie jesteście źli. – Powiedział mówca patrząc audytorom w oczy. – Wy nie jesteście źli. – Powtórzył i dla zwiększenia efektu oracji zawiesił głos. – Wy dobrzy. – Padło, z ust tego, który miał je pąsowe, po chwili milczenia. – To czasy były takie złe. Takie to były złe czasy.

Ku mojemu zaskoczeniu słowa Dyrektora nie zadziałały jak balsam, nie wyciszyły do końca wyjącego stada – wprost przeciwnie. Pozornie uspokojeni, znów zaczęli, jeden po drugim, wyrzucać z siebie smrody przeszłości;

- Onanizowałem się bez zahamowań, publicznie, często przy damach z purpurowego towarzystwa – krzyknął łysy dziad o odstających uszach. Po tym wyznaniu, aż sapnął.
- Takie były czasy! – Odkrzyknął Dyrektor.
- Podsłuchiwałem, podglądałem, notowałem! – Wyznał na głos inny.
- Takie były czasy!
- Zabierałem chleb dzieciom: najpierw wrogów, a później proletariatu!
- Takie były czasy!
- Będąc młodym byczkiem tratowałem starych ludzi w walce o miejsce siedzące w tramwaju. W walce o takież miejsce w pociągu dalekobieżnym wyrzucałem ich z wagonu, bywało wprost pod koła!
- Takie były czasy!
- Tańczyłem na grobach swoich wrogów!
- Takie były czasy!
- Wchodziłem bez mydła swoim i z krajów zaprzyjaźnionych!
- Takie były czasy!
- Rzygałem na wszystko!
- W tamtych czasach to norma!

Teraz Dyrektor przybrał naturalną dla siebie, wrodzoną sobie pozę mówcy, starożytnego oratora: Grakchusa przemawiającego w imieniu tłumów, w interesie tłumów; wstrząsającego morzami, rzucającego na kolana góry, nawadniającego swoimi słowami jałowe pustynie, stepy wypłukane z żyznej gleby.

Mąż ten niezwykły, potrafiący jednym słowem zatrzymać w biegu tramwaj, a jednym głośniejszym krzykiem wykoleić parowóz urodził się w pozie szlachetnego mówcy, gotowego dla sprawy poświęcić pensję; i choć jeszcze nie umiał mówić to już potrafił przemawiać. Robił to głosem o mocy rzeźbiącej granit, przekształcającej przysadzistą bryłę ponurego głazu w strzelisty cokół radośnie oczekujący na tego, który na nim stanie i stoczy zwycięska polemikę z piorunowładnymi  chmurami burzowymi.

Dyrektor przybrał pozę i przemówił; a mówił jakby szył z łuku, z kuszy jakby strzelał, jakby rzucał dzidą, miotał oszczepem, nożem haratał: jakby trafiał prosto w serce grotem spiżowym, który nie zabija, ale przeszywa na wylot i wprowadza rozhisteryzowane siłą wymowy tłumy w stan ekstazy, absolutnego spełnienia.

– Byliście mierzwą, kupą śmieci, stertą brudnych łachmanów służących do czyszczenia sapag dumnych zdobywców o płaskich twarzach. Ale było i nie ma. Teraz jest inaczej. Teraz ja zrobię z was pisarzy i poetów, uczonych i myślicieli. I pięknoduchów z was zrobię, wykwintnych koneserów sztuki. I smakoszy i degustatorów, zapraszanych chętnie do wszystkich stołów uginających się pod ciężarem łokci wielkich tego świata. I biznesmenów z was uczynię, znawców giełdy i spekulacji wszelakich. I obrońców myśli wolnej i wolnej wypowiedzi; będziecie za moją to sprawą walczyć o prawo do rozmyślań dla osłów, rozważań dla świń. Kura i kurwa będą wam siostrami. Pies bratem. Wam, którzy wspominacie jeszcze z rozrzewnieniem czasy polowania z nagonką. I uczniom waszym, protegowanym waszym, bratem będę.

Dyrektorowi wypadła z ręki gazeta –  dziennik za pomocą którego poznawał świat, i za jej pomocą światem tym kierował. Podniósł ją, zwinął w rulon i uderzył, jak szpicrutą, w szew spodni:

- Ja z was kanalie, łachudry, bandyci na dobrze zasłużonych emeryturach zrobię ludzi honoru. Ja za was zaręczę.
- Wybijaliście zęby, ale wstawialiście sztuczne szczęki, łamaliście kręgosłupy, ale dawaliście nowe, lepsze nie łamiące się, giętkie. Ucinaliście kończyny, ale dawaliście piękne protezy. Nikogo nie zostawiliście samego sobie; kto wpadł wam w ręce ten mógł być pewny waszej dozgonnej przyjaźni. Stworzyliście nowego człowieka, człowieka współczesnego.

Starcy jeden po drugim wyciągali z tylnych kieszeni spodni lusterka. Zaczęli przyglądać się lustrzanemu odbiciu z takim zainteresowaniem jakby robili to po raz pierwszy w życiu. Jeden czy drugi usiłował wycisnąć krostę na nosie. Jeden czy drugi zaczął robić miny. Jednak większość zachowywała się poważnie, a nawet dostojnie; niektórzy zaczęli lewitować, pozostałym wyrosły między łopatkami skrzydła. Zaczęli więc ściągać swetry i pulowery oraz podkoszulki; pokazywali sobie nawzajem białe puszyste pióropusze, które niespodziewanie wyrosły im na plecach. Śmiali się, klaskali, gratulowali sobie sukcesu jaki zdarzył się im u schyłku pracowitego życia.

Do niedawna siwe głowy zaczęły porastać lokami złotych, aksamitnych, włosów. Zapadnięte, bądź obwisłe, policzki zaokrągliły się, wypełniły, stały się częścią rumianej twarzy amorka, cherubinka, małego smyka. Mętne, coraz bardziej martwe oczy rozbłysły do życia od nowa. Jeszcze tylko łuk i strzały i trąby złociste i harfy czułostrune i pokój sąsiada Dyrektora zamienił się w miejsce odpraw dla posłańców miłości. Ubrani w białe, półprzezroczyste, pachnące proszkiem i szarym mydłem togi, obuci w sandały z koźlej skóry, przesiąknięci hizopem rozpoczęli, nowonarodzeni młodzieńcy, czynić krąg coraz bardziej okrągły, coraz bardziej wirujący, coraz bardziej w wir się zmieniający: a w jego środku nikt nie wie wynurzając się czy zanurzając tkwił ten, który potrafił wchodząc schodzić; staczając się wznosić na wyżyny niewyobrażalne.

Otoczony dźwiękami trąb, fletów, harf i fletni, okadzany kadzidłami kadzących był w końcu u siebie w domu ten, któremu gdy nie kadzą to tracą. Uniósłszy się lekko nad pokrytą gustowną wykładziną podłogą uśmiechał się zachęcając w ten sposób wszystkich  zgromadzonych do zwierzeń. Młodzi chłopcy nie mieli na to ochoty. Więc wszystko, ku radości tego, który się wznosił, skończyło się na kilku okrzykach; lekkich, szczerych, pozbawionych niepotrzebnego balastu winy;

- Taniej kupował drożej sprzedawał, wyzyskiwacz jeden, więc dostał w łeb!
- Nie ma sprawy, tak trzeba było. – Stwierdził Dyrektor.
- Nosił buty z cholewami, oficerki, więc dostał w łeb. – Krzyknął kolejny amorek.
- To zrozumiałe, to zrozumiałe.
- Był ładniejszy ode mnie, zdzieliłem go między uszy!
- To się wie, to się wie.
- Był zdolniejszy, bardziej pracowity, więc ja go ciach i w piach!
- Wow!
- Miał długie nagi, a jak krótkie, więc mu je połamałem.
- Brawo, brawo młodzieńcze!

Nagle Dyrektor opadł z wielką gracja na wykładzinę i ruchem ręki dał do zrozumienia, że posłuchanie zakończone, że już można odejść na zasłużoną emeryturę.

A ja przecież wyobrażałem sobie Dyrektora inaczej; jako łowcę gwiazd ubranego w krótkie spodnie i marynarska bluzę. Z czapką z daszkiem przekrzywioną na bakier. Sądziłem –  ach, nie sądziłem, byłem pewien! – że wychodzi na łowy z siatką na motyle, że łapie błyszczące srebrem opiłki gwiazd z Drogi Mlecznej i zamyka je w słojach wiecznej pamięci o tym co gdy żyło iskrzyło się. Wyobrażałem go sobie jako chłopca o dużej, okrągłej buzi pokrytej piegami, liżącego lizaka, którego otrzymał od matki ziemi. Wyobrażałem sobie, że oto on ośmio-, czy  dziewięcioletni gania od gwiazdy do gwiazdy, od planety do planety i słysząc jak mu szumi we włosach słoneczny wiatr śmieje się na myśl, że jest bardzo młodym, bardzo obiecującym bogiem, na którego czeka jego ulubiony kąt, z pudłem zabawek, znajdującym się między tapczanem a ścianą.

Ten człowiek miał do mnie o coś straszną pretensję; zaciśnięte usta, oczy matowe, patrzące tępo przed siebie lecz gdy spoczywały na mnie truchlało moje serce, chłód wiejący od postaci, sztywnej jakby wyciosanej z kamiennej bryły. Nacierająca na mnie, narastająca bez ustanku, niechęć; uczucie, którym karmił się, którym żył, dzięki któremu rozwijał się, kwitł, stawał się tym kim był – dominującym nade mną byciem. Mężczyzna miał na sobie kalesony brudnego koloru, takiego samego koloru podkoszulkę. Na to narzucony szpitalny szlafrok. Może ta zapiekła niechęć zawiodła go do szpitalnej sali? Z czubka głowy spływał mu na ramiona długi warkocz płowych włosów. Pod nogami pętał mu się niewysoki mężczyzna, karzeł właściwie.

- Wiesz, kto to jest? – Zwrócił się do mnie karzeł; czerwony nos, przekrwione mętne oczy, twarz zmęczona nocnym czuwaniem w towarzystwie smukłego pojemnika świadczyły aż nadto wymownie o skłonnościach niskiego.
- Nie znam tego pana. – Odpowiedziałem głosem niepewnym, lekko drżącym.
- Mówisz, że nie znasz człowieka, którego zniszczyłeś, któremu złamałeś karierę i serce. – Karzeł popatrzył na mnie z lekkim rozbawieniem. – Ty bestio, ty kanalio, ty bydlaku. – Rzucał głosem spokojnym.

Zacząłem usilnie przypominać sobie czy i gdzie mogłem spotkać tego mężczyznę; mężczyznę, którego smukłą, nieledwie łabędzią szyję, oplatał sznur korali, który na gołe nogi wdział czerwone botki na obcasie. I mimo, że wytężałem pamięć nie mogłem sobie przypomnieć – ja, po prostu, nigdy nie miałem okazji poznać tego mężczyzny o pięknym, płowym warkoczu, w który wpleciono błękitną wstążkę. Chyba, że tu nie o warkocz chodzi, nie o wstążkę i nie o botki czy korale. Ale o szlafrok i o to dumne, przeszywające jak dziryt spojrzenie. Bo jeżeli tak, bo jeżeli rzeczywiście o to chodzi, a nie o tamto to ja oczywiście znam tego mężczyznę. Tylko, że to jest jeszcze gorsze. Dla mnie gorsze, beznadziejne.

Straciłem przytomność, obudziłem się leżąc na ziemi, gdzieś na polu czy w stepie. Nade mną stał karzeł, obok niego jakaś kobieta w chuście na głowie zasłaniającej twarz.

– To jego matka – powiedział wskazując na zakutaną – nie widziała go od stu, może dwustu lat. Przez ten cały czas czeka i płacze. Wypłakała już oczy!

Przez moment wydawało mi się, że widzę w głębi czarnej chusty puste, białe oczodoły.

- A więc to nie przeze mnie syn odszedł od matki, bo ja nie mam jeszcze nawet pięćdziesięciu. – Szepnąłem z ulgą. Chciałem jeszcze coś powiedzieć, ale przerwał mi ryk karła;
- Milcz, stul ryj! – Po jego spokoju i rozbawieniu nie zostało śladu. – Matka płacze, rozpacza od pokoleń nad losem syna, a ty wrzodzie bawisz się w wyliczanki, żonglujesz cyframi. Doigrałeś się!

Karzeł stanął w rozkroku, jedną rękę wzniósł w górę, drugą wskazał na mnie;

– Zabić go, zabić, zabić bezwzględnie!

Stojąca obok niziołka postać kiwała lekko, jakby aprobująco, głową. Zza horyzontu zaczęły wynurzać się postacie; niskie, wysokie, grube, chude. Najniżsi mieli po pół metra. Najwyżsi trzy, niektórzy, cztery metry; jedni mierzyli tyle, bo przyszli tu na szczudłach inni bo, po prostu, byli tacy wysocy. A ci mali byli niewielcy, bo od urodzenia tacy byli.

Przybysze zaczęli mnie otaczać, tworzyć wokół mnie krąg, pierścień coraz mniejszy, coraz groźniejszy. Już widziałem wyraźnie drewniane nogi szczudeł i te wielkie wielkoludów. Widziałem też śmiesznie zdeformowane pyszczki karłów, liliputów jeszcze mniejszych niż stojący za ich plecami, za zacieśniającym się kręgiem, herszt, który cały czas ryczał;

- To za syna, to za syna!
- Ja nie chcę ginąć! – Krzyknąłem przerażony tym, że wielkie nogi zmiażdżą moje kości.
- To zrób coś dla syna! – Krzyknął karzeł-herszt.
- Co?
- Zabij jego matkę!

Spojrzałem na miejsce, gdzie stała kobieta ale postaci w chuście już nie było. Zresztą karła też nie było. Również tworzące krąg postacie gdzieś sobie poszły. Zostałem sam w pustym polu z przerażającą świadomością, że oto aby żyć muszę wykonać zadanie które mnie przerasta – muszę wykończyć matkę Dyrektora. Zadanie na miarę zbrodni, której się dopuściłem, obrażając go – człowieka, a właściwie Minotaura, będącego, w dodatku, zakochanym we mnie lowelasem.

Tylko kiedy to zrobiłem, jak? Nie mogłem sobie przypomnieć chwili, w której spotkałem Dyrektora; czy ja go kiedykolwiek spotkałem? Musiałem go spotkać i wtedy też zapewne rozkochałem w sobie i wtedy też zapewne obraziłem go, dotknąłem do żywego, poniżyłem. Zachwiałem wielkością Giganta, trwało to wszystko krócej niż mgnienie oka, nikt tego nie zauważył, ale on to widział, bo jest Cyklopem wielookim.

Może zraniłem go wtedy, gdy dzieckiem jeszcze będąc polowałem z procą na wróble? Ale przecież żadnego nie trafiłem; kamień przelatywał, jeżeli w ogóle dolatywał, daleko od celu. A w dodatku on nie był wróblem, on był sokołem szumoskrzydłym. A może wtedy go zabolało, gdy w krystalicznie czystej wodzie wielkiej rzeki złowiłem rybę, która była inna niż inne ryby; miała przenikliwe spojrzenie, sumiasty wąs, który podkręcała po każdym wymówionym do mnie zdaniu, a za wypuszczenie do wody oferowała mi czapkę gruszek?

Ale przecież ja wypuściłem rybę do wody a pestki owoców zasadziłem nad brzegiem rzeki, gdzie wyrósł później gruszkowy sad tak chętnie odwiedzany przez żyjące w rzece stwory; raki, kraby, hipopotamy, wodniki, topielice, rusałki, które trzymając się pod ręce przechadzały się niespiesznie rozmawiając o sprawach tego świata. A w dodatku on nie był rzecznym stworem, nie był rybą słodkowodną. On był lwem morskim, ryczących w stronę lądów, których nie ma już na mapie. On był Lewiatanem zakochanym w poezji nimf słonowodnych.

Należało działać, ale ja nie byłem w stanie nic zrobić; sparaliżowany myślą, że moja aktywność może pogorszyć i tak beznadziejną dla mnie sytuację postanowiłem jednak nic nie robić. Może moja bierność, kobieca niemalże uległość, zadowoli ofiarę moich niegodnych zachowań. Może skłoni tego poniżanego przeze mnie bez ustanku Światowida o Pięciu Twarzach do zajęcia względem mnie postawy pobłażliwej. Tylko jak mu wytłumaczyć, że ja jeżeli go poniżałem to robiłem to zupełnie nieświadomie; że ja po prostu nie wiem jak, gdzie i kiedy ośmieliłem się być względem niego pyszny, zuchwały, bezczelny.

Tyle pytań, tyle znaków zapytania, tyle niepewności i to w sprawach zupełnie podstawowych dla życia, dla przetrwania. Jak żyć niosąc ze sobą taki bagaż zwątpień, które jak wataha wilków, wyjców nocnych, otaczają zewsząd i szarpią. Jak siać, jak orać, jak plewić chwasty w ogrodach, gdy ręka taka niepewna, gdy na widok byle muchy, pająka, biedronki drży ciało a oczy zalewa pot strachu. Jak przez taki woal dostrzec co dobre a co złe, co ważne a co nie ważne. Jak taką ręką trafić w dziesiątkę, jak takim ciałem odlanym z żelatyny osłaniać. Jak budować, co budować.

Jedno jest pewne jestem winien poniżenia wielkości Dyrektora. To wina straszna, stąd to zadanie, które na mnie spadło. Zadanie, któremu nie podołał by Człowiek Śniegu, Człowiek Guma, Człowiek Roku. Tym bardziej więc nie podołam ja, choć wykonanie tej pracy to jedyna moja szansa na wyjście z twarzą pokrytą teraz pudrem i szminką pozorów.

Pamiętam matkę Dyrektora z czasów, gdy nie miała na głowie chusty tylko nasadzoną zawadiacko furażerkę, a pod pachą nie nosiła małej czarnej torebki tylko broń ostro strzelającą. Przyszła ze wschodem słońca po to by zaprowadzić słoneczny porządek w mglistej i mrocznej krainie. Śmiała się swoim złotym uśmiechem do piszących hymny ku czci Słońca Ludzkości, nie żałowała zmarszczonego czoła tym, co nie pojęli, którą ręką wypada się teraz żegnać. Była ulubienicą wszystkich, którzy tego chcieli i nie chcieli. Nie bała się pracy; ciężkiej, niewdzięcznej harówy podczas której trzeba było wyjaśniać co to jest słońce tym co nie wiedzieli, bo wsteczni byli i  tym co wiedzieć nie chcieli bo byli ciemni i zagorzali w nienawiści do dni jasnych.

Rozgniatała obcasami oficerek robactwo gnieżdżące się w piwnicach; a dużo wówczas go było, zwożonego ze wszystkich stron zacofanej, reakcyjnej guberni. Była wówczas naszą radością, naszą nadzieją na lepsze dni, na to, że w końcu będzie dobrze. Chętnie chodziliśmy pod jej okno z naręczami papierowych kwiatów i z płonącymi sztandarami. Śpiewaliśmy wówczas śmiałe pieśni o tym, że niedługo słońce wschodzić będzie również na zachodzie. Ona wychodziła do nas młodych, roześmianych na balkon i tam w otoczeniu generałów, doradców, ludzi tajnych odczytywała z kartki to co odczytać wypadało. Przerywaliśmy jej huraganem braw, brzmiących jak salwy niezwyciężonej armii postępu. Ona odwdzięczała się nam mówiąc znów o tym samym tylko głośniej, żywiej, dźwięczniej.

Czasami swoje teatrum słów wzbogacała choreograficznie; wówczas za jej plecami nie stali dumni generałowie i pułkownicy o piersiach nabijanych cekinami medali tylko trzymający się za ręce młodzi chłopcy i dziewczęta z zespołu pieśni i tańca. Na ich tle ognista karmaniola w wykonaniu matki Dyrektora wypadała szczególnie wymownie – to idzie młodość podrygując sobie do rytmu. Wykonując kolejne pas rewolucyjnych pląsów, ta dzielna kobieta nie wahała się dla podwojenia, a nawet potrojenia czy poczworzenia efektu stawać na głowie i w takiej pozycji odśpiewać z kartki to co miała do odśpiewania. Była w tym świetna! Wielka niedźwiedzica, przylgnęło do niej z racji gabarytów i stron, w których się wszczęła, aby wniknąć do nas.

Ale nie wszystkim to się podobało. Nie każdy z tych co stał za jej plecami potrafił docenić jej zaangażowanie, jej sposób wysławiania nowego, nieznanego choć bliskiego przecież. Ona była nowatorką, oni nie lubili zmian, ona ceniła niezależność w oddawaniu czci i uwielbienia oni chcieli by czcić i wielbić zgodnie z oczekiwaniami. W rytm kurantów z dalekiego, choć tak bliskiego przecież, kraju. Ona cała zaangażowana w dynamikę zmian oni zamknięci w aparat. Ona sypiąca jak z rękawa przysłowiami ludów krótkonogich, oni notujący coś skrzętnie w zeszytach. Ona ideowa oni nie. Ona tu oni tam.

Zarzucili niebodze kraj sukni na głowę! A, gdy już nic nie widziała zbili ją  a potem, co gorsza, wyrzucili z siodła. Tułała się biedna czas jakiś po tym niesprawiedliwym wyroku to tu to tam, aż w końcu wpadła w dół więzienny, który sama z takim zaangażowaniem kopała dla innych, tych złych, tych wstecznych. Siedziała w tym dole wielbiąc na swój sposób słońce. Ale już nie tańczyła, już nie pląsała, albowiem miała żylaki. A i regulamin więzienny nie pozwalał na zbyt wiele. Mróz skuł miejsce jej pobytu.

I choć jesienna odwilż wyzwoliła ją z oków to jednak do dawnych godności już nie powróciła. Trzymała się jeszcze czas jakiś blisko dworu w nadziei na służbę, ale nie chciano jej. Wypadła z gry; byli młodsi od niej, lepsi, bardziej oryginalni. Zresztą karmanioli już nie tańczono, królowały inne tańce do których wymagano przygotowania, matury. Zaczęły rządzić profesjonalizm, kompetencja i zasługi. A ona miała tylko zasługi, a w dodatku stara już była, a oni znów stawiali na młodych. I choć podlizywała się, odpędzili ją;

– Paszła won! – Tak jej powiedzieli na pożegnanie.

Dali jej jednak, by nie umarła z zimna w tej północnej krainie, pałac w zaułku miasta. Miała tam ciszę i spokój. I czas do rozmyślań o tym, że panta rei. Tak panta rei, że aż strach. To jednak uczyniło ją płodną, zaczęła rodzić. Stała się matką dla zbuntowanych- wyskakiwali z niej jeden po drugim. Co jeden to ładniejszy, co jeden to mądrzejszy, co jeden to bardziej rzutki. Obiecujący. Było ich coraz więcej, a że nie dali się ukryć pod korcem zaczęło o nich mówić radio prawdomówne. I choć syczeli na to jej dawni kompani, przez ten ich syk udawało nam się wyłapywać nazwiska nowych herosów – śliniliśmy się na dźwięk ich imion.  Coraz częściej wśród tych imion pojawiało się to najważniejsze – Dyrektora. Już na długo zanim padło na falach wiedzieliśmy, że się pojawi, albowiem spiker ściszał głos, po czym milkł. Słyszeliśmy wówczas tylko werble grające głośno coraz głośniej, ale i one w końcu milkły. Robiła się cisza i w tej ciszy wyskakiwały, jak kukułka z zegara, bądź Filip z konopi, słowa: Dyrektor, Dyrektor, Dyrektor! I tak wiele razy; tyle ile minęło godzin dnia.

Dyrektor działał, ale nie sam. Inni też działali. Lecz on działał więcej niż inni. On w ogóle był inny niż inni. On był w tej inności całkowicie odmienny, niepodobny do nikogo. Był jak nieboskie stworzenie, jak zwierz jaki egzotyczny z głębi dżungli wyciągniony i w wielkim zadziwieniu oglądany; jedni mówili, że ma ogon, inni, że nie ma, jedni sądzili, że pokryty jest pierzem, a inni, że futrem, jedni mówili, że żywi się czym popadnie, drudzy, że zjada własny ogon. Jedni mówili, że jest ptakiem, a drudzy, że pszczołą, a jeszcze inni mówili, że widzieli go jak nurzał się w morskiej kipieli, więc musiał być rybą. Byli i tacy co przysięgali, że w gruncie rzeczy zawsze był przy korycie, a więc świnia. Nie było zgody co do tego czym to zwierze jest. I  trwa to do dziś. 

Jego żona też była kontrowersyjna, choć poprawna. Jest kapłanką, ale i artystką. Jej specjalnością są popiersia oraz tańce rytualne wokół statui Dyrektora. Mało o niej wiemy, bo żyje w cieniu swojego męża, który jest wielki. Jest trochę zrewoltowana, czyta horoskopy, ale ma do nich dystans. Wierzy w medycynę niekonwencjonalną i walczy w obronie fok.  Nie lubi obłudy i fałszu za to lubi się śmiać i biegać boso po trawie. Walczy ze stereotypami i wszelkimi objawami ciemnoty i bigoterii, albowiem jest kobietą wyzwoloną. Nie boi się rzeczy nowych, śmiało przeciwstawia się zabobonom i uprzedzeniom – zwalcza je. Gardzi konwenansami; na pogrzebie przyjaciółki pojawiła się topless. O wszystkim co ważne dowiaduje się z gazety. Uwielbia jazdę konno oraz grę w tenisa. Z potraw preferuje białe mięso i dobre białe wino. Nie gotuje. Jest damą.

Raz jeden spotkałem tę kobietę na swojej drodze. Nigdy tego nie zapomnę. Było to zimową porą; wieczór, styczniowy mróz, wokół krzaki zaniedbanej części miejskiego parku. Samotna latarnia rzucała niewiele światła; wszystko spowijał mrok lub półmrok czyniąc to miejsce tajemniczym i groźnym. W ciemnościach z najwyższym trudem dostrzec było można na wpół zasypaną sczerniałymi liśćmi ścieżkę. Było cicho, słyszałem tylko swój oddech i skrzypienie nowych butów zrobionych z prawdziwej skóry. Gdzieś z daleka, z bardzo daleka dochodził pisk  tramwajowych kół, ale może tylko tak mi się wydawało.

Nagle w gęstwinie tuż obok coś się zatrzęsło; wyglądało to tak jakby ktoś siedzący w krzakach trząsł gałęziami jak drzewkiem ulęgałek. Trwało to chwilę, ale zdążyło mnie porządnie wystraszyć – wydawało mi się, że zaraz wyskoczy z tych zarośli pies bez właściciela albo, co gorsza, z właścicielem. Nic  takiego się jednak nie stało. Z krzaków wytoczyła się kobieta z butelką wina owocowego – była to narzeczona Dyrektora. Stanęła, na szeroko rozstawionych nogach, naprzeciwko mnie i zaczęła mi się przyglądać mrużąc raz jedno, raz drugie oko. Cały czas łagodnym ruchem ciała szukała środka ciężkości. Po chwili ciszy wyciągnęła prawą rękę z winem;

- Na, pij! – Zachęciła. – Na, pij drynka!
- Ależ jak ja bym mógł pić z narzeczoną Dyrektora. – Wyszeptałem zbielałymi z wrażenia wargami. – I to z jednej flaszki.

Narzeczona Dyrektora wsparła się lewą ręką pod bok i przechylając się gwałtownie do tyłu pociągnęła z butelki, aż zadudniło. Sapnęła, zrobiła z ust dziobek i nachylając się do mnie powiedziała;

- Buzi!
- Ależ jak ja bym mógł całować narzeczoną Dyrektora i to w usta! – Krzyknąłem przerażony. I nic więcej już nie powiedziałem, gdyż bojaźń związała mi struny głosowe. Serce zaczęło bić jak oszalałe. Zacząłem się dusić ze strachu i zdenerwowania. Moje ciało zaczęło drżeć jak w wysokiej gorączce.

Kobieta popatrzyła na mnie jeszcze przez moment, machnęła lekceważąco ręką i zatoczywszy się udała w kierunku krzaków rosnących  naprzeciwko tych, z których przed chwilą wyszła;

– Pies z tobą tańcował! – Rzuciła na odchodnym i znikła w chaszczach. – O, shit! – Doszło jeszcze do mnie jej wściekłe syknięcie z głębi gęstwiny.

Z takiej to zdziry uczynił Dyrektor prawdziwą damę; heterę do towarzystwa. Ale przecież nie tylko za to stawiono mu pomniki.

Nikt nie znał początków Dyrektora, jego genezy. Podejrzewano, że zjawił się wraz z Wielkim Wybuchem, ale były to tylko podejrzenia. Nic nie mogło skłonić Dyrektora do zwierzeń na swój temat, na temat Początku; ani lanie ambrozji na płonącą ogniem żądzę poznania, ani lanie wody na majchry. Nie tracono jednak nadziei, a i on zdawał się robić nadzieję swoim wielbicielom, zanim zaczął im robić koło pióra, czyli wszystkim: namawiał ich, aby tworzyli, jak kto może, eposy na temat Prapoczątku, a on wskaże, umoczonym w niejedną sprawę, palcem, która z pieśni najbardziej zbliża się do sfery akceptacji. Które z dzieł najgorliwiej oddaje hołd jego wielkości, które najlojalniej mu służy. Które najdobitniej pokornieje przed nieznanym i niepoznawalnym.

- A gdyby tobie przyszło napisać księgę w całości poświeconą Dyrektorowi, to od czego byś zaczął? – Doszedł mnie głos wyraźny, donośny, choć łagodny. Odwróciłem się. Przede mną stał karzeł w dresie i w czapce z daszkiem na wygolonej do skóry głowie.
- Ja ? – Zapytałem niepewnie.
- Tak ty, do ciebie mówię. – Usta karła skrzywiły się w nieskrywanym zniecierpliwieniu. Nie wiem co go tak rozeźliło, czy to, że nie trafiło do mnie od razu czy też to, że będzie musiał drugi raz powtarzać.
- Ale ja nie zamierzam pisać książki o Dyrektorze.
- Dlaczego! – Warknął karzeł.
- Bo ja winien jestem Dyrektorowi przeprosiny. Bo ja kiedyś, sam nie wiem kiedy, obraziłem go strasznie, poniżyłem. I teraz chcę, żeby wymierzył mi karę. Chcę, żeby mnie zabił. – Ostatnie słowa wypowiedziałem o wiele mocniej niż wcześniejsze. I było to jak głośne syknięcie powietrza uciekające z przebitej opony; poczułem w sobie pustkę ale i ulgę. Tak dużą ulgę.
- To dobrze się składa. Gdy napiszesz o nim powieść, epos, podanie, baśń, legendę, gdy ułożysz o nim sagę to wówczas w dedykacji zaznaczysz, że jest to tytułem przeprosin. I wtedy, któż to wie, może on przypomni sobie o twojej sprawie i spełni to o czym marzysz. Głowa do góry, Dyrektor to dobry pan! – Karzeł aż zatrząsł się ze śmiechu.
- Ale ja nie wiem jak zacząć. – O mało co nie krzyknąłem z przerażenia. – Gdzie ja? Gdzie mnie pisać o tym herosie? Gdzie mnie ważyć się na taką zuchwałość, żeby jego czyny nieopisane opisywać?

Moje wątpliwości najwyraźniej nie zrobiły wrażenia na karle. Ziewnął, ściągnął czapkę, podrapał się w wygoloną głowę. Już go nie irytowałem,  nudziłem go tylko.

– No dobrze, dobrze. Widzę, że nie masz najmniejszej ochoty piać ku czci tego, który robi dobrze. Znikaj stąd, ale to już. W podskokach!

Już miałem zamiar spełnić to żądanie, gdy człowiek, który je postawił sam znikł: zrobił to tak szybko, że nie zauważyłem chwili jego odejścia; po prostu cały czas był i raptem go nie było. Zostałem sam w pustym polu. Już po raz drugi. I po raz drugi zdałem sobie sprawę, że jestem zbyt bierny, że powinienem coś robić, działać, aby pozyskać przychylność losu, a może nawet przychylność Tego, który gdy chce to może. Przecież nie wolno mi tak stać i biernie oczekiwać kary, powinienem coś zrobić, aby zasłużyć na karę. Powinienem sprowokować Dyrektora!

Ta myśl była straszna. Jak drażnić tego, który gdy się rozeźli jest jak ranny dinozaur, smok, półczłowiek-półryba? Przecież to szaleństwo, a ja nie chciałem być szalony. Ja chciałem tylko, żeby Dyrektor ukarał mnie za moje względem niego winy, za to, że poniżyłem go kiedyś. Ale jak zwrócić na siebie uwagę tego, który nie zwraca uwagi na nikogo poniżej faraona? Jak zaciekawić kogoś kto nie jest ciekawy nawet widoku kobiety z brodą? Jak skłonić do posłuchania tego, z którego uszu biją pioruny? Może rzeczywiście tylko księgą; obrazem dziejów i czynów od czasów najdawniejszych aż po dzień dzisiejszy?

Tylko od czego zacząć, co uczynić prapoczątkiem opowieści? Który moment życia bohatera nadaje się na początek eposu, na prolog księgi, która otwierać będzie wszelkie spisy lektur obowiązkowych, która, jako jedyna ze wszystkich ksiąg, stanowić będzie niepodważalną część składową każdego kanonu? Widziałem te księgi, bez których nie mógłby się obejść żaden zestaw fundamentalnych osiągnięć ludzkości; były oprawne w ciemnobrązowe skóry i wypłowiałe, szare płótna. Stały na półkach pokryte ciemną watą kurzu. Strzegły ich wielkości druty kolczaste pod wysokim napięciem i gniazda karabinów maszynowych, strzelających bez ostrzeżenia do tych, którzy ośmieliliby się wziąć je poufale do ręki uzbrojonej w  recenzenckie pióro. Teraz przyszedł na te święte pisma kres. Oto pojawi się dzieło, które zdmuchnie ich wielkość. I znikną nie wiadomo dokąd, jak kurz który je pokrył.

Stąd tak ważnym był wstęp do księgi. Prapoczątek. Tylko czy godzi się zaczynać od początku? Czy jest sens wypominać Dyrektorowi, że był bezkręgowcem? Że był robakiem płaskim, że był robakiem obłym? A jeszcze wcześniej, że był skrzypem, że był widłakiem? Że należał kiedyś do bogów mniejszych, którzy nie uczestniczyli w ucztach demiurgów. Którzy żywili się resztkami z ich stołów. Którzy stwarzali rzeczywistość poprzez samogwałt albo wypuszczanie wiatrów.

Czemu miałoby służyć ujawnienie tego, iż w czasach prehistorycznych, w których na ulicach miast częściej można było spotkać smoka niż człowieka Dyrektor napadał w ciemnych zaułkach na przechodniów pozbawiając ich portfeli i zegarków? Kto zyskałby na tym, gdyby okazało się niezbitą prawdą, że heros ten ma na swoim sumieniu niejedną erotyczną propozycję złożoną pannie lub mężatce? Po co odtajnić, iż w epoce węgla był alkoholikiem, w epoce stali donosicielem, a w epoce kredy stręczył? Kogo zbuduje – a epos przecież ma budować – wiedza o tym, że był chujem jakich na tej ziemi mało? Że był skurwysynem, że był świnią w ludzkiej skórze? Że kopał leżących, że tańczył na grobach swych wrogów, że rył?

A może nie sięgać aż tak daleko w przeszłość, może zadowolić się opisem tego co robił w epoce jaskiń? Może pokazać jak zaczął uczyć jaskiniowców życia w wysoko rozwiniętym społeczeństwie? On – neandertalczyk z przyszłością.

Tylko kogo może obchodzić to, że nosił wówczas stringi, że był kanibalem? Że jego żona – z którą nie miał jeszcze żadnego ślubu –  opalała się topless, że często przebywali na plażach, na których byli ludzie pozbawieni wszystkiego tego co okrywa? Na co komu wiedzieć, że zimą chodził w skórach swych nieprzyjaciół? Że obżerał się ich sercami? On – niestrudzony obrońca praw zwierząt. On – wegetarianin. Po co wspominać o tym, że chodził po drzewach, że wisiał na gałęziach, bujał się na lianach, jadł banany? A na boku kręcił z małpą-kochanką?

Czy to rzeczywiście takie ciekawe jak żył w czasach, w których nawet smutni szefowie rządów,  brodaci ministrowie spraw zagranicznych z fajką w zębach, kościści skarbnicy o mętnych oczach za wielkimi szybami, drapali się przy wszystkich bezceremonialnie w krocze, gdy ich zaswędziało? Czy opisywać jak gnieździł się w jamach, jaskiniach, ziemiankach? Co komu po takim opisie? Nie raz, żeby przeżyć do pierwszego, Dyrektor, w tych jaskiniowych czasach, musiał polować na wiewiórki, płazy, ptaki po to by rozrywając ich drobne ciała wypić ciepłą, odżywczą posokę. Czy ktoś zmądrzeje od takiej wiedzy?

A te jego liczne przyjaciółki, które brał sobie spośród saren, klęp, kóz czy nawet zwykłych kobiet – po co o tym mówić? Przecież to były, powtórzmy raz jeszcze, czasy w których mydło było rzadkością, szampon iluzją, dezodorant mitem, w których nie było różnic między sierścią a skórą, w których wszyscy byli wilkami. Czy to takie dziwne, że i on miał całą paszczę kłów, że miał sierść skołtunioną, że był basiorem łasym na suki? Kto nie żył w tych czasach może nie zrozumieć, albo zrozumie nie tak jakby on sobie życzył, zrozumie opacznie. A później bajdurzyć będzie o potrzebie rozliczeń. Po co to? Na co to? Komu to służy? Kto miałby na tym zyskać?

Ci, którzy znali Dyrektora z tych czasów mówili, że chętnie udzielał się społecznie, że walczył ze złem, z niesprawiedliwością. Między stadami mamutów i tygrysów szablozębnych szerzył oświatę i ogładę; uczył jak posługiwać się ekierką i kątomierzem, jak grać w szachy, w brydża. Mówił od czego jest nóż i widelec. Jak czytać wiersze, jak czytać między wierszami. Jak korzystać z pisuaru do czego służy bidet. To wszystko stało się trwałą zdobyczą kobiet i mężczyzn o długich trąbach i kłach podwiniętych do góry. Kultura okazała się nałogiem, który wyniszczał i sprawiał, że tracili bezproduktywnie czas w kolejce po mydło i ręcznik –  zamiast udać się na łowy. To był jego błąd; wiedział o tym.

Chodził po zapadłych wioskach, w których gospodarzyły niedźwiedzie i dzikie świnie i uczył jak chodzić w butach z cholewami, jak chodzić w szpilkach. Tłumaczył dlaczego warto zrezygnować z onuc na rzecz bawełnianych skarpet. Prosił aby używano bielizny. W czasie wieczornych pogadanek dla dorosłych uświadamiał, że są środki, które chronią przed zaraźliwymi chorobami przenoszonymi jedną drogą. Niedźwiedzie i dzikie świnie słuchały prelekcji, kiwały głowami, niektóre próbowały notować, robić szkice butów, skarpet, środków. Okolicznym kotom szył buty, psy uczył śpiewać, wilkom pomagał poznawać gwiazdy.

Przyniósł też ze sobą żarówkę do tych chat, nie chat; jaskiń właściwie. I wkręcił ją. I zabłysła. I zapłonęły te chaty-niechaty, jaskinie właściwie światłem, oświeceniem. I spłynęło na te ciemne, skołtunione głowy wilków, niedźwiedzi, klęp wyuzdanych, prostytutek leśnych i ich starych alfonsów, mułów pasiastych poznanie tego o czym nigdy by się nie dowiedzieli, gdyby nie on – Dyrektor, który wcielił się dla nich w męża kulturalno-oświatowego. Teraz już przy blasku wiszącego na drucie postępu, w kształcie rozjarzonej na żółto próżniowej bani, a nie jak do tej pory wbitego ukośnie w ścianę wstecznego łuczywa, plującego wokół drzewną smołą, mogli do woli delektować się subtelnym, wytrawnym smakiem starego wina poznania sączącego się, królewskim majestatem, z broszur i krótkich kursów niczym z wnętrza otwartych, omszałych gąsiorów.  

A i radio przytargał ze sobą, Ten, który nie targa, a co najwyżej wnosi. I włączył je swą mocarną dłonią. Tak jak dłonią tą zgarną wszystkich mieszkańców w jedno miejsce i usadził, tam gdzie ustawił pierwszy w ich życiu odbiornik. Radioodbiornik. Radiopierdolnik. Usiedli kołem i zasłuchali się w mowę z dalekiego świata, a zarazem jakże bliskiego przecież i dzięki lekturze świętych tekstów w broszurowym wydaniu znanego. Nie wszystko o czym tam mówiono jasno i wyraźnie, było zrozumiałe dla tych zwierząt dopiero co udomowionych przez Hodowcę. Stąd potrzeba tłumaczeń i wyjaśnień co bardziej zawiłych strof z pieśni stepowych.

Dyrektor robił to chętnie i cierpliwie. Nie żałował czasu i energii: godzinami, a bywało dniami i nocami perswadował opornym, nie dbając o swój i ich wypoczynek. I najczęściej robił to z sukcesem: po latach, wychodząc z piwnicznych nor swych uprzedzeń, teraz już pokonanych, włączali się, pozbawieni zębów, paznokci i wątpliwości, w rwący nurt przemian. Byli jednak, nieliczni, i tacy, którym nic w zrozumieniu skąd im teraz będą wyrastać nogi nie mogło pomóc; tych, po krótkiej, bo jakżeby inaczej, rozprawie przebijał, jako niepoprawnych wampirów łasych krew chłeptać, kołkiem osinowym, słusznego z góry podjętego wyroku. Wywożono później przebodzone truchła w nieznanym kierunku i ślad, ku chwale tworzonego na nowo świata, ginął po upiorach przeszłości.

Jego zaangażowanie i zapalczywość w kreowaniu nowego nie uszła nagrody: dostrzeżono go tu i ówdzie, a później, w końcu, również i tam. I zaświeciła nad nim purpurowa gwiazda i zaczął awansować; ale nie tak zwyczajnie, szczebel po szczeblu, tylko niezwykle, tytanicznie wręcz, bajecznie: sapoga wdzięcznych zdobywców o dźwięcznym głosie dała mu takiego kopa w górę, że poszybował aż do nieba zbudowanego przez nowych władców z dykty i desek nieheblowanych. Tam był jednym z bogów mniejszych, odpowiedzialnym za puszczanie wiatrów. Już, już a miał się stać bogiem większym – i tam potrafiono docenić starania Dyrektora – gdy niebiosa ze sklejki i tarcic zaczęły się rozpadać po odejściu takiego jednego, który Dyrektorowi do pięt nie dorastał. I przez jedną chwilę, Ten który choć jeszcze nie zaistniał a już działał stał się bezdomnym. I wtedy, jak chce prastare podanie, starsze nawet od tego, od którego nic nie jest starsze, dał się urodzić swej matce.

Robert Kościelny – O czymkolwiek, choć głównie o Dyrektorze, jego matce oraz żonie
QR kod: Robert Kościelny – O czymkolwiek, choć głównie o Dyrektorze, jego matce oraz żonie