Miałem dziewiętnaście lat, pracowałem w biłgorajskiej fabryce drzwi i okien, jako malarz powierzchni drzewnych. Po przepracowanej nocnej zmianie, w sobotni ranek musiałem jechać autobusem do Zamościa – rozpoczynałem zaoczne studia na wydziale ekonomii jednej z prywatnych zamojskich uczelni. Urlopu nie wziąłem, płatny mi chyba nie przysługiwał (przynajmniej tak twierdził majster), bo zatrudniony byłem na trzymiesięczną umowę próbną, a bezpłatny mnie nie interesował (bardzo potrzebowałem forsy). Zmiana kończyła się o szóstej rano, autobus przyjeżdżał na przystanek, znajdujący się naprzeciwko zakładu, o szóstej piętnaście, nie było czasu, żeby wziąć prysznic, umyłem więc tylko głowę, ręce i tors nad zlewem i przeczesał włosy, po czym przebrałem się w cywilne ubranie. Autobus według rozkładu jechał godzinę i dziesięć minut, w Zamościu byłem około wpół do ósmej. Zanim odnalazłem właściwy budynek uczelni, który na szczęście nie był zbytnio oddalony od głównego dworca autobusowego, a później salę wykładową swojej grupy, było piętnaście po ósmej, o ten właśnie akademicki kwadrans spóźnił się też wykładowca. Zajęcia trwały do dwudziestej. W trakcie ostatniego wykładu o mało nie przewróciłem się razem z krzesłem, bo na kilka sekund zasnąłem z otwartymi oczyma i przechylił się z krzesłem do tyłu, przeważając środek ciężkości, na szczęście siedziałem w ostatniej ławce, a kolega z ławki przytrzymał mnie w ostatniej chwili.

Autobus powrotny odjeżdżał o dziesiątej wieczorem, wpół do dwunastej byłem w Panasówce, malutkiej wiosce, która była właściwie skrzyżowaniem, zabudowanym przez kilkanaście domów i jeden PGR-owski blok. Znajdował się tam jednak również klub, który pierwotnie miał być restauracją, później stał się miejscem dyskotek, a ostatecznie organizowano w nim przyjęcia weselne. W tym punkcie w czasoprzestrzeni, o którym mówię, organizowano w nim dyskoteki, na które zjeżdżała młodzież z okolicznych, i nie tylko, wiosek. Z Panasówki do domu musiałem wracać pieszo, bo o tak późnej porze autobusy kursowały tylko w tygodniu. Zamiast od razu iść osiem kilometrów do domu, postanowiłem zajrzeć na dyskotekę, wypić dwa, trzy piwa, za tańcem nigdy specjalnie nie przepadałem, a i serwowana tam muzyka zbytnio nie przypadała mi do gustu. Przed barem spotkałem kilku kolegów, wypiłem z nimi z sześć piw i było już wpół do trzeciej, a impreza chyliła się ku końcowi. Pamiętam, że umówiłem się z kimś, że odwiezie mnie do domu, wcześniej jednak poszedłem do sąsiadującego z budynkiem dyskoteki lasu, żeby się odlać.

Szedłem wydeptaną ścieżką, i już kilka drzew za granicą lasu zobaczyłem jakiegoś gościa, który wydał mi się znajomy, nie potrafiłem go jednak w owej chwili dokładniej skojarzyć, stał on oparty o sosnę z głową odchyloną nieco do tyłu. Miał opuszczone do kolan spodnie, przed nim klęczała dziewczyna, obejmująca ustami jego członka i miarowo poruszająca głową do przodu i tyłu, prawą ręką obejmowała kule jąder, a lewą trzymała we własnych rozpiętych jeansach. Nie chcąc być nieuprzejmym wobec kogoś najprawdopodobniej znajomego, przywitałem się. Cześć. Cześć, odparł znajomy. Dziewczyna nic nie odpowiedziała, miała w końcu zajęta usta, a poza tym pewnie nie została mi jeszcze przedstawiona. Kiedy wracałem, znajomy zapinał pas spodni, a dziewczyna oblizywała kąciki ust.

Gdy wróciłem przed budynek tancbudy, okazało się, że po kolegach nie ma ani śladu. Zapaliłem papierosa i przemyślałem sytuację. Nie było sensu wracać do domu – byłem już dość wstawiony, po pijaku idzie się szlaczkiem, idąc szlaczkiem zrobię pewnie dwanaście kilometrów zamiast ośmiu, gdybym szedł po linii prostej. Postanowił przespać się na ławce wiaty autobusowej.

Obudziłem się w sam raz, by zdążyć na poranny autobus do uczelni. Kolejne dwanaście godzin zajęć, tym razem nie zasnąłem, ale w białkach oczu pojawiły się popękane naczynka. O wpół do dwunastej niedzielnej nocy byłem znowu na tym nieszczęsnym skrzyżowaniu. Godzinę później wchodziłem w progi rodzinnego domu, wchodziłem w progi łazienki, by wreszcie wziąć kąpiel, okazało się jednak, że tej nocy gminne wodociągi postanowiły wyłączyć wodę. Rozebrałem się i położyłem spać. O czwartej obudziła mnie matka, musiałem iść do roboty, obmyłem twarz w misce, do której nalałem wody z czajnika, przez to nie mogłem napić się herbaty, wodociągi wszak dalej trwały w awarii. Zjadłem sześć jajek na boczku i za dziesięć piąta ruszyła na przystanek autobusowy, by przez kolejne osiem godzin pracować.

Trzy lata później skończyłem uczelnię z tytułem licencjata ekonomii. Po kolejnych dwóch latach na innej uczelni uzyskałem tytuł magistra ekonomii. Mogłem wreszcie rozpocząć karierę literacką.

Mirosław Mrozek – Do potęgi klucz
QR kod: Mirosław Mrozek – Do potęgi klucz