święty artur

mam kolegę, który nie myje włosów.
jego włosy przypominają nie tylko strąki.
przypominają brud, w którym mogłyby mieszkać robaki.
artur czasem przynosi do mnie zupę.
co mam mu powiedzieć? że nie wiem, jak żyć?
cały stół w kuchni poznaczony jest kółkami
od brudnego denka słoika po zupie.
a my siedzimy i poklepujemy się po brzuchach.
chuj wie, co się tam wylęga? tasiemce? brud?
czasem myślę, że włosy artura!
w końcu z zawodu jest fryzjerem.

raz przyszłam do niego, chciałam oszczędzić swój stół.
artur kończył zupę, był zmęczony, brudny, pachniał spaniem.
zauważyłam jednak, że się ogolił.
porozmawiałbym z nim o czymś wielkim,
pomyślałam, ale czułam, że nie chcę czuć.
nie chcę doświadczać jego świętości,
sama jestem strzępkiem człowieka.

zrozumiałam, że przyda mi się trochę śmierci
i opowiedziałam mu o czymś najważniejszym,
czego jeszcze nie umiem nazwać.


coś mi wyskoczyło na dłoni

kwiat pachnący nadzieją? smaruję go
kremem, nie podlewam, jak podlewa się
rośliny w doniczkach. on wyrzuca
korzenie ponad siebie. jest nadzieją.

gdy kwiat zwiędnie, zaniosę go zwierzątku
koleżanki. zwierzątko mojej koleżanki wolałoby
zjeść moje usta czy policzki, ale dostanie tylko zwiędłą
dłoń. nie oddam mu siebie, w czym bym się przechadzała
po ulicy, chodziła do pracy? w ciele zwierzątka?
w futerku po nim? w futerku zakończonym pazurkami?
żebym mogła grzebać w ziemi?
wygrzebywać stamtąd korzonki?
nikt by mnie nie chciał zatrudnić.
wszyscy by się śmiali z mojego cv.

byłby gotowy dramat. może nawet
wygrałabym konkurs na sztukę teatralną?

póki co wącham mój kwiat,
cieszę się, że wiosna o mnie pamięta.


te palce to ja

gdy nie czuję nic, a zdarzają się takie chwile,
marzę, że czuję wszystkimi ludźmi jednocześnie.
jestem całą ludzkością i w małym placu mam syna,
któremu kartel narkotykowy odjął dłonie, by dostarczyć
mi je w pudełku. w małym palcu mam dziewczynkę
przypalaną papierosami, której bliscy traktują jej ciało
jak konstelację gwiazd. wreszcie w małym placu mam
dwa palce, które się ostały z dziecka biorącego udział
w zamachu terrorystycznym. wtedy te palce wzruszają
mnie. te palce to ja. nie ma śladu po pustce, jest świat
pełen bólu. mojemu synowi nie odrosną żadne dłonie,
przypalana dziewczynka będzie wielką niedźwiedzicą,
a ciało małego terrorysty do końca pozostanie sekretem.


kiedy byłam mała

rozbiłam słoik ze ślimakami o stopę.
słoik spadł, a ślimaki się rozpierzchały.
tamowałam chustką krew, tyle jej było.
jakbym była zepsuta, a przynajmniej chorowała
na zło, które należało ze mnie upuścić.
podobno niektórzy ludzie rodzą się źli.
podrastają i rozbijają słoiki ze ślimakami.

a wszystko przez złą babcię.
to ona kazała nam je zbierać,
by nie zjadły ogrodu. sałaty, rzodkiewki,
fasoli, marchwi i kalarepy. babcia potrzebowała tego,
w czym rozsmakowały się ślimaki, do wykarmienia nas.
do podgryzania, przyozdobienia kanapek i gotowania
jarzynowych zup, które uwielbialiśmy latem.

kiedyś babcia zrobiła nam wolne.
zachowywałam się wtedy jak dobry człowiek.


anastazja

anastazja rodzi się w autobusie do pracy.
przysyła mi esemesa, że już jedzie.
to był dobry weekend, poznałam ją.


baśka

miałam dziesięć lat, gdy się pojawiła.
brzydka baśka. nie pryszcz czy wulkan,
ale koleżanka ohydna jak zapalenie twarzy.
mama nas razem zobaczyła, krzyknęła:
ty gorejesz! pomyślałam: jak zwykle nie
pamięta, ile mam lat.

moja wyobraźnia szalała. skąd wiesz?
zapytałam ją, bo poczułam, że coś mi przeskoczyło
w głowie, rozpadło się i leje się gardłem
do brzucha. ropa z krwią! ale mama milczała,
znów lustrowała baśkę. wtedy pomyślałam,
że umrę. i że koleżanki trzeba się bać bardziej
niż duchów. sama wiedziałam, że baśka jest dziwna,
co może ocierać się o szaleństwo, a może nie znaczyć nic.
mama jednak otworzyła w moim umyśle furtkę.
i wtedy doszłam do wniosku, że od tego się nie umiera!
poprowadziłam więc baśkę na spacer.

nasze historie zawsze kojarzyły mi się z przygodami
życia, po których trudno wracać gdziekolwiek.


usta

spotkała mnie przykrość, ktoś ukradł moje usta.
dorysowałam je sobie w aplikacji, a tu bach,
zostałam bez niczego. nie wiem jeszcze, co zrobię.
jutro walentynki, przecież nie dodam sobie znowu
ust. a zdjęcia bez ust nigdzie nie wrzucę. ani na fejsa,
ani na insta. może pójdę i wytatuuję sobie wargi?
przecież ludzie będą się śmiali przez łzy,
gdy taka niewytatuowana dodam się
jednak. a może skorzystam z botoksu?
będę udawała, że mam nowy błyszczyk?

powiem: jestem kaśka,
mam dwadzieścia jeden lat,
ocalałam.

Ewa Jarocka – Siedem wierszy
QR kod: Ewa Jarocka – Siedem wierszy