Dziękować Bogu i polskiemu rządowi – pomyślał Marian o tym, czego w Polsce nie ma, a co ponoć – jeśli wierzyć telewizji – czekałoby ich na trasie, gdyby jechali do Bułgarii samochodem. Kamienie, murzyni na drogach, uchodźcy.  Wszystko to, czego w Polsce na szczęście nie ma, bo Polska jest „zieloną wyspą” i rajem białego człowieka. I bo Polska wstaje z kolan. I wstanie! Choćby miała PĘC Bruksela, weganie i wszelka inna swołocz. A tak walizeczka pyk, do samolotu pyk. Autokar, plaża, hotel. Fullbajeraolekskjuzmi! No i podróże kształcą. Bo weźmy taki Jurek. Gdzież on by takiego Jurka poznał, jakby do takiego hotelu nie przyjechał?! W robocie same głąby, a sąsiedzi to cholera wie, kto jaki i za kim w marszach maszeruje. A Jurek? Inżynier. Na statkach pływa. W Brazylii coś tam buduje, ale to nie wiem co, bo to nie na mój rozum takie rzeczy… No i ten Jurek, co w Brazylii inżynierem i takie chujwieco tam buduje on tak mówi przy kolacji, że on każdemu Ukraińcowi co do Polski przyjeżdża wytłumaczy, że on – ten Ukrainiec – to Polakiem jest. No i zaraz się Jurkowi jakiś lewak wetnie, że tak samo można Polakowi by tłumaczyć, że Niemcem jest, albo Francuzem – że też się ta hołota musi nawet na wakacje za człowiekiem ciągnąć. A Jurek? A Jurek nie, że się nabzdyczył. Nie, że mu jebnie, jakby Marian albo marianowi koledzy sprawę załatwił. Nie. Jurek kuuurwa… Jurek się tam do tego lewaka odwraca, kieliszek w dłoni kurwa, z winem, i do niego tak mówi: „jeśli tak Pan uważa, to jedzmy kolację”. I tak kieliszkiem, że toast, pokazuje. Klasą lewaka zaorał. Klasa kurwa. A tamten nic, tylko wypić musiał i się potem zamknąć ­– mówił sobie Marian w myślach, bo wyobrażał sobie, jak potem będzie kolegom o Jurku opowiadał. I on do tego Jurka wtedy mówi: „Panie Jerzy, ale pan to…” – a tamten jemu przerwał i nic tylko: „Jurek jestem”. „Marian”. Jurek – Marian, kuuuurwa.

Taki Jurek – pomyślał potem Marian – to wie pewno jak córkę wychować, i kiedy po dupie wlać trzeba. I jak trzeba to wleje, a nie… żeby mu jakaś baba głupia, dupa, Gośka jakaś mówiła, że nie wolno. Jurkowi na pewno by nie mówiła. I on jej tłumaczy, tej Gośce, że jego ojciec prał i dobrze, bo na ludzi wyszedł, a ona jemu wtedy, że ją też prał i że dla niej to niedobrze. I taka z nią rozmowa. Byłby ją może ojciec mocniej prał, to by mądrzejsza była, a tak wymyśliła karnego misia. W TVN’ie go podpatrzyła, co to go w kółko ogląda ten TVN głupi, te programy kretyńskie i seriale, mimo że mówię jej, że to żydowska stacja jest i anty-polska. A ona mu na to, że on też ogląda. Tylko, że ja oglądam filmy tylko, te najlepsze, amerykańskie, bo oni jak pieniędzy mają dużo żydowskich, to i filmy najlepsze kupują, ale wcześniej nie patrzę, żeby mnie jeszcze propagandą lewacką paśli. A ona patrzy się w to i pasie się tym, aż w końcu wzięła tego karnego misia wypatrzyła, co to gówniara na nim siedzi i nic sobie z tego nie robi, i znowu w kółko, że na dwór, że na plac zabaw, że do koleżanki. A raz jakby w dupę dostała, to by i w domu siedziała, i spokój by był.

Uniósł na chwilę głowę, żeby upewnić się, czy jego córka nie biega po plaży, nie włazi za daleko do wody, albo za bardzo się nie drze. A że wszędzie jak plaża szeroka dzieciaki darły się, biegały i właziły do wody to nie jego sprawa. Niech sobie inni wychowują swoje dzieci jak chcą, na zboczeńców, pedałówjakichśwegetarian co do kościoła nie chodzą. U niego w rodzinie ma być porządek i on będzie tego porządku pilnować. W końcu jednak opuścił głowę z powrotem – nie wiadomo, czy w poczuciu satysfakcji na widok dziewczynki, która grzecznie bawiła się w piasku tuż przy granicy matczynego ręcznika, czy zmęczony ciągłym czuwaniem i przekonany, że przecież on też ma prawo odpocząć. Przynajmniej pieńcet złoty do domu przynosi – dodał metaforycznie na obronę córki, bo przecież dosłownie to po świadczenia chodzi Gośka.

Marian leżał plackiem na wodzie, a kicz bułgarskiej riwiery radośnie mrugał ku niemu promieniami słońca odbijanymi od szyb. Jednak Marian doceniał estetyczną wartość ośrodka, którego architektoniczne rozpasanie gościnnie sugerowało zanik wszelkich ograniczeń z wyjątkiem tych, które sam sobie i swojej rodzinie postawi. Jako że Marian jest bardzo antysystemowy, estetyczna płytkość prowokowała go też do przekornie głębokiej refleksji: o Polsce, Polakach, Europie i w ogóle. A bo ja wiem czy ta Unia taka dobra? – Prąd ledwie wyczuwalnego odpływu znosił Mariana ku nieznanemu. Ale pieniądze dają. – Zatrzęsła jego ciałem fala lekkiego wzburzenia, która znów zbliżyła go nieco do brzegu. Dawać niech dają, ale spokój też by dać mogli. – Włączył się w dyskusję prąd chłodnego status quo, a w ślad za nim przez ciało Mariana przeskoczyły dreszcze: Uchodźcy! Pedały! Zboczeńcy! Natomiast fala argumentów o groźbie i konsekwencjach zamknięcia granic opłynęła go niczym kamień, albo raczej morskiego żółwia, zasklepionego w skorupie swoich przyzwyczajeń: bo on i tak nigdzie nie jeździ – a że raz w roku, latem, na wakacje jakieś, to może i na granicy paszport pokazać. Tak więc, co się chwali, Marian wykorzystał komfort kurortu i ciepłego morza na rozmyślanie o rzeczach naprawdę ważnych. Jedynym, co w jego oczach psuło obraz miejsca były ruskie pluszowe miśki – białe niedźwiadki w czapkach czerwonoarmisty, jakie sprzedawano tam czasem na stoiskach z souvenirami – i choć pamiątka z tego w sumie żadna, to dzieci i tak przyciągało. Widocznie dla nich ci Ruscy nie byli tacy źli – uznawał Marian, próbując zrozumieć i wykazać się tolerancją, ale krew go zalewała na widok, jak jego córka, córka polskiej ziemi, oczkami strzelała w kierunku tych niedźwiadków. Czy oni ich historii nie uczą w tej szkole? – bulwersował się Marian. Nie no druga klasa dopiero – przyjął do wiadomości, lecz zaraz podjął wakacyjne postanowienie, by póki co samemu skutecznie przeciwstawić się rusyfikacji. Ale matkę już pewnie nagabuje żeby jej kupiła. Gówniara jedna…

Ktoś mógłby mieć pretensje do Mariana, że roztrząsane przez niego problemy Polski, Europy i Świata tak w rzeczywistości wcale go nie zajmowały; że w wakacyjnym harmonogramie stanowiły tylko przypis dla leżenia na wodzie, leżenia plackiem i nieodzownych drinków z palemką, a zmienne światopoglądowe prądy, które na pozór tak Marianem targały, okazały się przykładami powszechnych w Morzu Czarnym słabych prądów dryfowych, które – dosłownie i w przenośni – ledwie przepływały Marianowi koło tyłka. Jednak sowa Minerwy wylatuje o zmierzchu i nawet filozof nie jest w stanie zrozumieć zdarzeń zanim one nastąpią – a co dopiero taki Marian. Tak się akurat składało, że słońce, choć jeszcze świeciło wysoko, to już nieuchronnie chyliło się ku zachodowi, a sowa Minerwy przyjęła postać tureckiego S-70B2 Seahawk, który w towarzystwie kilku fregat pędem powietrza spod swoich wirników zapowiadał plażowiczom potencjalne konsekwencje, jaki na ich urlop (a potem resztę życia) mogą mieć najnowsze wieści z obszaru globalnej polityki.

Otóż, po drugiej stronie globu, pewien wyrośnięty bobas, który przed laty uwierzył, że jedna z jego zabawkowych rakiet wbiła na słońcu flagę jego placu zabaw (w końcu informację tę podała jego własna, zabawkowa telewizja) doszedł do wniosku, jaki – choć sam w sobie absurdalny – w kontekście owego założenia wydaje się jak najbardziej zasadny: że skoro tak, to on powinien móc bawić się wszędzie tam, gdzie dociera jego (zabawkowe już) słońce – czyli ogólnie wszędzie. Najsilniej zagrożony poczuł się tym pewien stary, źle uczesany blondyn, którego włosy odbijały światło najmocniej, i który nie bez podstaw obawiał się, że od tej pory lśnić będą blaskiem mniej lśniącym i mniej powabnym dla pięknych, młodych dam – od niego młodszych średnio o pół wieku. Blondyn ani nie za bardzo chciał, ani nie za bardzo umiał znaleźć „złoty środek” między opcją nie robienia nic, a perspektywą masowej anihilacji, toteż na tę ostatnią właśnie się zdecydował – w nadziei, że jego marines szybko nakryją copkami zabawki Bobasa, a on sam zdąży jeszcze wejść przed snem na tweetera. Tak się jednak złożyło, że koło Bobasa kręcił się pewien tajemniczy jegomość, o którym nikt nie wiedział dokładnie czego chce, lecz tajemnicą poliszynela było, że tak naprawdę to on jest ojcem Bobasa – i dlatego tak uważnie go dogląda, i tak wyrozumiale reaguje na jego harce. Jegomość ów, z racji tego, że jakiś czas temu zaczął gwałtownie tyć (i nic nie wskazywało na to, żeby w najbliższym czasie miał przestać) został przez postronnych i globalne media nazwany Smokiem. On to potajemnie dostarczał Bobasowi zabawki, aż w końcu jego samego przekształcił w swoją lalkę, a z Blondynem nawiązał grę o nazwie „Wietnam 2.0” – z zastrzeżeniem, że rozgrywać się miała tylko na terenie obojga Korei, która (żeby zrobiło się jeszcze ciekawiej) zagra krajobraz księżycowy. Gra momentalnie stała się międzynarodowym hitem, a największe wytwórnie filmowe i multimedialne na śmierć i życie walczyły o prawa do jej przeniesienia na ekrany kin, oraz platformy PC, MAC, XBOX i PS (zaś zawsze czujni, lewicowi aktywiści niezwłocznie rozpoczęli prace nad nakładką na Linuxa). Globalne zainteresowanie dalekowschodnim polem gier i zabaw wykorzystał natomiast pewien stary niedźwiedź, który tak sobie przypadkiem przesunął trochę sadła nieco bardziej niż zwykle na zachód i przedwcześnie począł przygotowywać się do zimowego snu – świadom, że gdy zaśnie, nie ruszy go już żadna siła.

Zwiastowanie tureckiego śmigłowca to oczywiście za mało, aby Marian mógł uzyskać dokładną wiedzę na temat wydarzeń zaistniałych w czasie, gdy unosił się do góry wentylem u brzegu bułgarskiej riwiery, a jego wypiętrzony pępek zakrawał na otwór, którym walenie wypuszczały powietrze po długim pobycie w głębinach. I kto wie? Może, gdyby Marian wypuszczał powietrze tą właściwą dla wielorybów stroną, jakaś nieodległa stacja badawcza doniosłaby o zaobserwowaniu nietypowego dla Morza Czarnego ssaka. Jednak jedyne, co przyniósł Marianowi skrajnie asemantyczny przekaz śmigłowca przypływ morskiej wody do nosa i utrata równowagi tak gwałtowna, jakby również na Marianie usiadł ów złowrogi niedźwiedź, którego futro bynajmniej nie kojarzy się w Polsce z ciepłem, lecz ze srogością syberyjskich mrozów. Nagle pośladki Mariana uderzyły w dno, a udziałem ich właściciela stała się ta ambiwalencja, w jaką poczucie, że oto dryfuje się po środku pustego morza przeradza się zawsze wtedy, gdy po otwarciu oczu bądź podniesieniu głowy okazuje się, że przez większość czasu dryfowało się na głębokości łydek.

Niczym daleki przypis do historii ewolucji Marian na czworakach skierował się ku plaży, gdzie powoli na nowo przyzwyczajał się do pozycji wyprostowanej. Z plaży prawie wszystkie spojrzenia kierowały się w stronę śmigłowca i oddalonej grupy tureckich fregat, które patrolowały bułgarską linię brzegową w sposób o wiele bardziej nachalny, niż wymagała tego (tu znów informacja z offu) deklaracja o przyjaznej pomocy w ramach NATO. Po reakcjach, jakie temu widokowi towarzyszyły dało się przyporządkować poszczególne twarze do poszczególnych krajów, lub przynajmniej regionów Europy. Najłatwiej rozpoznawalni wydawali się Niemcy, Francuzi i inni „ludzie Zachodu” – dla nich cała sytuacja jawiła się kolejnym (bo jednym z wielu pozostawianych tu w domyśle) urozmaiceniem pobytu, zaistniałym tylko po to, aby mieli co nagrać, cyknąć bądź opisać na blogach. Z kolei stosunkowo nieliczni Bułgarzy i turyści z pobliskiej Rumunii, choć też mieli cyfrowe aparaty i też pisali blogi, zachowywali się tak, jak podczas wizyty u okulisty, kiedy usilnie próbuje się odczytać najmniejszy rząd literek. Aktualne wydarzenia przybierały dla nich postać tekstu, spod deklarowanych znaczeń którego, niby w palimpseście, małym, niewyraźnym druczkiem spozierała warstwa złowrogich znaczeń ukrytych. Podobnie tekstowo-czytelnicze podejście – jakby na przekór niskiemu poziomowi czytelnictwa w ich kraju – zaprezentowali Polacy. Choć wyposażeni w ten sam sprzęt (lustrzanki) i te same atrybuty (blogi, zdolność ich pisania) co wszyscy pozostali, oni również podeszli do sprawy jak do lektury, lecz w ich przypadku była to lektura pod klucz – podporządkowana nadrzędnemu pytaniu o to, w jakim stopniu ich to wszystko dotyczy, oraz czy mogą rzecz po prostu olać. Ciekawy kontrast dla pozostałych grup turystów i turystek stanowili Rosjanie (o najdroższych aparatach i najbardziej kwiecistych blogach). Ci jako jedyni przywitali widok tureckiej armady z wyrazem podniosłości na twarzach, jakby wraz z każdym przejawem (niechby i cudzego) imperializmu  w ich uszach rozbrzmiewała patetyczna muzyka.

Pośród plażowiczów jedną z niewielu osób, które nie przyglądały się tureckiej armadzie była córka Mariana. Ona przyglądała się jemu – jak zbliża się niczym obcy z morskich głębin, o nieokreślonych, dobrych lub złych zamiarach. Nie nosiła okularów przeciwsłonecznych, więc mrużyła oczy od słońca, a wraz z nimi całą twarz. Nigdy nie była tak podobna do Gośki – pomyślał.

– Co one takie czorne te twoje ludziki. – Zagadał do córki na widok czarnych plastikowych ludków pod wałem z piasku, zawsze czujny, czy córka nie przynosi do domu złych wpływów z przedszkola albo skądś. Pozwoli jej się czarnymi lalkami bawić to zaraz zacznie murzynów do domu zapraszać.

– Bo są z nocnej straży.

Przemyślał odpowiedź i skinął z aprobatą. Oglądał Grę o tron i tam chyba nie było murzynów. A przynajmniej niewielu. Walnął się na leżak. Gośka grzebała coś w telefonie.

– Ponoć wojna jest. – Żona wydała się Marianowi bardzo odległa, zza ciemnych okularów i warstwy kremu z filtrem.

– U nas?

– Yhym.

 Fala upału, niby przypływ odparowanego morza, przykryła Gośkę i jej kasandryczne wieści. Z oddali wyłoniła się bułgarska fregata w towarzystwie dwóch rakietowych kutrów, wysłana z portu w Warnie na spotkanie Turków. Głównie po to, żeby się pokazać, bo gdyby przyszło co do czego, to i fregata i oba kutry mają na pokładzie niewiele więcej, niż legendę torpedowca „Dryzki”, który w 1912 r. zatopił turecki krążownik (ale z drugiej strony: każdej ślepej kurze trafia się kiedyś ziarno). Nagle Marian zatęsknił za Bałtykiem. Za parawanami, którymi każdy mógł się otoczyć, żeby osłonić się od wiatru, a które w tym momencie zdawały mu się wychwytywać także wiatr historii. Myśl o plażowych parawanach dawała Marianowi podświadome poczucie zakorzenienia w wielkiej historii narodu; w tradycji „obrotowego przedmurza” przestawianego z jednej strony na drugą – dla ochrony Zachodu przed Wschodem, lub Wschodu przed Zachodem. Z tkliwością pomyślał o córce. W jej piaskowym murze upatrywał tej samej tęsknoty za bałtyckim parawanem, a jego id doszukiwało się tu tego samego zakorzenienia w Wielkiej Tradycji (czym wchodziło poniekąd w kompetencje super-ego). Mimo wszystko powinien ją był jednak trochę opieprzyć, żeby czuła gówniara respekt. Jak on był dzieciak, to prawdziwe zamki z piasku budował, a nie takie tam wałki jakieś.

– Na ile mamy pobyt jeszcze?

– Cztery dni.

Cztery dni. Pozostały im czas wypoczynku przybierał postać półwyspu z czerwonej gliny, który metr po metrze wyrastał pod stopami Mariana w miarę jak nieubłagana teleologia czasu coraz bardziej spychała go w stronę morza. W letnim słońcu, na leżaku, pokryty wysychającą warstwą morskiej soli Marian miał za plecami Specnaz, czerwonoarmistów w futrzanych czapkach i oficerów NKWD z pistoletami zdradziecko wymierzonymi mu w potylicę – cały zestaw skojarzeń ze słowem wojna, jaki w wyobraźni przeciętnego Polaka wytworzyć mogła mieszanka treści medialnych i mediatyzowanych przekazów historycznych na temat poprzedniej wojny. Zaś przed sobą miał Marian półwysep z cudownie pozostawionego mu jeszcze czasu; mógł się więc jawić podobnym św. Mikołajowi, patronowi morza, któremu podczas ucieczki przed tureckim oddziałem zbawiennie wyrastał pod stopami niejaki przylądek Kaliakra. Do czasu. Przy czym w tureckiej wersji legendy przylądek nie wiąże się z postacią św. Mikołaja, a Sarniego Saltuka – pogromcy siedmiogłowego smoka i wyzwoliciela dwóch sułtańskich córek; w tym przypadku połać czerwonej gliny wrosła w morze po to, żeby udzielić schronienia jemu i jego podopiecznym. Jaka jest jednak pewność, czy ów świątobliwy mąż, zapamiętawszy się w wirującym tańcu derwisza, również (na skutek potknięcia bądź boskiej woli) nie skończył w odmętach Morza Czarnego? Niezależnie od swoich kulturowych wariacji historia w obu przypadkach opiera się więc na jednym schemacie, którego kluczowe elementy wyznaczają: poczucie twardości pod stopami i nagłe, niespodziewane „chlup”. Którą z wersji historii miał zrealizować Marian? Uciekiniera, czy obrońcy? Czy którąkolwiek z nich? I czy jest jakakolwiek różnica? Kurwa… pomyślał Marian pod naporem myśli niezwerbalizowanych wewnętrznie, lecz i tak przeczuwanych w swoich znaczeniach.

– Kurwa. – Powtórzył na głos.

Chlup. Kostki lodu wpadły do szklanki, którą chwilę wcześniej Jerzy napełnił whisky. Barmani z reguły najpierw wsypują kostki, a potem wlewają alkohol – tak, że nie można być pewnym ile dostaje się lodu, a ile whisky. Jerzy nie ufa barmanom, dlatego kupił przy barze butelkę i nalewa sam. Jerzy jest cwany i nie da się wykiwać nikomu – ani barmanom, ani biznesmenom, ani historii. Ty Marian niegłupi chłopak jesteś, powiedział po wspólnej kolacji, kiedy w polskich turystach utrzymywało się jeszcze napięcie po oświadczeniu pewnego młodego inkwizytora, co to zapatrzony w obraz małego generała, którego wielka europejska armia jako pierwsza dała się pokonać rosyjskim ciemnościom i siarczystym mrozom, płomiennie przepowiadał karę za polityczne grzechy krajowi spod niedźwiedziego sadła. Po nim przemawiała jeszcze pewna córka pastora, której chrześcijańska determinacja kazała zmienić swój kraj w rodzaj arki, gdzie pomieści się po jednej parze każdego spośród typów ludzkich – również tych, co podobni do pcheł uskoczą z niedźwiedziego futra. Wielu przeżuwało te wiadomości opornie – niby żylastego schabowego. Jedni upatrywali w nich obietnicy zbawienia, gdyż twarde, trzeszczące włókna trudnego do zgryzienia kotleta miały szansę znaleźć ujście w sterylnej czystości nowoczesnych niemieckich toalet. Dla innych wszystko stanowiło zapowiedź długotrwałej kolki i niechybnego rozstroju. Rozpościerająca się przed nimi wizja przyszłości okazywała się bowiem diametralnie odmienna od wizji polskiego rządu, który nie czekając na rozwój wydarzeń natychmiast wprowadził w życie sprawdzony scenariusz z poprzedniej wojny i uciekł do najbliższego przychylnego mu kraju (tym razem okazały się to Węgry). Szlak podróży z Warszawy do Budapesztu znaczył przy tym wsteczny ogień odezw narodowo-patriotycznych, jakimi pozostawioną w kraju ludność wzywano do niepodległościowego zrywu (pomimo faktu, że wciąż istniała przecież tak intensywnie modernizowana ostatnimi czasy armia, a i niepodległości formalnie nikt jeszcze Polsce nie odebrał). Ów ideologiczny ostrzał, choć wycelowany w Polskę, rykoszetem odbijał się w mediach i portalach społecznościowych, gdzie ogniem ciągłym szatkował również wnętrzności emigracji i przebywających za granicą polskich turystów – a wielu spośród tych ostatnich dodatkowo utrudniał spożycie obiadokolacji. Atmosfera w jej trakcie była więc, delikatnie mówiąc, napięta – a to zwiększało ryzyko zachowań nierozsądnych. Pogadajmy, zaproponował zatem Jerzy, a Marian odprawił żonę z córką do pokoju, bo rozmowa miała być męska….

Małgorzata również potrzebowała rozmowy. Ona też, wraz z córką, biegła z Marianem po wyrastającym z wybrzeża półwyspie – lecz w historii świętego, patrona morza, brakowało miejsca dla kobiet. Te pojawiały się w tureckiej wersji legendy – o derwiszu, smoku i sułtańskich córkach – gdzie bohaterki córka zmuszone były jednak przyjąć wiarę proroka, a swoje ciała szczelnie okryć przed promieniami bezwstydnego słońca. Dziecku – ośmioletniej Wiktorii – sprawa była obojętna i właściwie nieznana. Ją oplatały dźwięki i obrazy telewizora, z którego obcojęzycznych treści bezskutecznie starała się wyłapać jak najwięcej z tego, czego rodzice jej nie mówią. Małgorzata weszła jednak w rolę z pokorą – w ubraniu, w całodniowej nieświeżości (na szczęście przynajmniej bez butów) i niby w burkę owinęła się w jedno z prześcieradeł, których w cieplejszych niż Polska krajach używa się zamiast kołder.

Nie wiadomo, czy to zemsta Boga – urażonego, że w przypływie świeżo nabytej dewocji nawet przed nim wstydziła się ukazać swoją nagość, skoro zrezygnowała z wieczornej kąpieli – czy zwykły kaprys narracji. W każdym razie prześcieradło, niby latający dywan, uniosło Małgorzatę do popowstańczej Warszawy, gdzie przyległość proteuszowej tkaniny oplotła ją goryczą, a przecież także przekonaniem o słuszności ówczesnego postępowania matki, która z początkiem sierpnia schowała synowi broń z założeniem, że bez broni przecież nie pójdzie. Gotowa na każdą z ról Małgorzata przywdziała więc woal niezłomności i fatum, gdy spomiędzy jego włókien (a może i otworami wyżartymi przez mole) ówczesna wściekłość młodego mężczyzny jęła mącić publiczno-prywatny mikroklimat matkipolkigotowejnaswójlos. W pierwszej chwili chciał odebrać jej broń siłą – ale uderzyć matkę?! Dziarsko schował wściekłość pod kaszkiet i w dźwiękach syren ruszył w kierunku śródmieścia, ufny w siłę mięśni i sprężystość nóg. Dźwięk syren to jednak przebitka z późniejszego planu; to posag, który do snu wniosła Małgorzata, a przy tym punkt wyjścia dla skojarzeń z planu wcześniejszego: karuzeli i lodów na tle dymu z getta, kiedy dobra strona muru dawała przywilej odczuwania współczucia… W każdym razie Małgorzata wyrwała się ze snu z poczuciem wściekłości; wściekłości na męża, która paradoksalnie stanowiła wyraz wiary i nadziei, że on cokolwiek może i cokolwiek od niego zależy w ich nowym położeniu prawie-bezpaństwowców. Zrzuciła burkę prześcieradła i rozebrała do snu Wiktorię, która w międzyczasie wzięła przykład z matki i zasnęła w ubraniu. Telewizor nadawał jakiś absurdalny program poza ramówką. Wyłączyła go, wzięła uspokajający prysznic i wróciła spać – tym razem obok męża, od którego śmierdziało whisky.

Po powrocie z męskiej rozmowy Marian rzucił w kąt torbę sportową, którą wręczył mu Jerzy. Nie przejął się żoną w czadorze prześcieradła, ani dzieckiem w ubraniu. Wrócił zapatrzony w cel. W zdaniach Jerzego świat norm i ograniczeń zdawał się zrobiony z kauczuku, a spomiędzy słów niczym palmy wystrzeliwały w górę obietnice brazylijskich luksusów. Marian momentalnie chwycił się ich czubków i mimo, że początkowo uginały się pod ciężarem jego wątpliwości, to w końcu zwyciężyła wzniosłość i siłą swojej sprężystości słowa-drzewa Jerzego rozpostarły przed Marianem wizję świetlanej przyszłości. Powiedz mi Marian, czy ty jesteś ciapaty? – zaczął mądrze Jerzy, nauczony w Brazylii tym, że widok z czubków drzew najpiękniejszy jest wtedy, gdy wcześniej ugrzęźnie się w błocie puszczy. Albo twoja córka czy jest ciapata? A może żona? Marian przecząco kiwał się na gałęzi, lecz srogi wyraz twarzy dawał przy tym do zrozumienia, że choć Jerzego szanuje, to nie pozwoli się obrażać. Wszystko w twoich rękach Marian. Musisz tylko coś dla mnie zrobić…

Musisz – dźwięczało Marianowi w głowie wraz z telewizorem, co to go gówniara nie wyłączyła. – Musisz…– powtarzał w myślach tonem zastrzeżonym dla liczenia baranów, nieświadom, że już samo polecenie Jerzego, by z torbą o nieznanej zawartości pojechać w głąb tego kraju, który na mapie wygląda jak Rosja w wersji tamagotchi wciąga go w dialektyczną grę z faktem ponownego wkroczenia Rosji do Polski. Trzeba by ją zaraz nauczyć, powziął postanowienie, lecz zaraz jakby ugrzązł w tym zamyśle…

Marian docisnął. Corsa z silnikiem 1.0 to nie jest auto, jakie sam by dla siebie wybrał. Golf, albo Passat – i koniecznie diesel. Na benzynie to kosiarka może jeździć a nie auto – i choć takiego wyboru dokonał dla niego Jerzy, to pewnie dla niepoznaki, bo według Mariana Corsa z pewnością nie była też autem dla Jerzego. Jakiś amerykański krążownik, albo Hummer. W ostateczności Land Rover albo Audica Q7, ale takimi to każdy głupi teraz jeździ, co na Wyspach trochę robił… Marian wciąż dociskał. Kosiarka rozbujała się wreszcie na tyle, żeby wyprzedzić ciężarówkę. Na chwilę, zanim historia nie liznęła go krowim językiem. Jeszcze 19 km i adios uchodźcos! Nie będzie mu się żona z córką w jakieś ciapate jakieś…

Pisk opon… awaryjne.

Uderzenie. Barierka. Krew. Na lewym pasie.

Marian drżącą ręką włączył wycieraczki. Krew na przedniej szybie rozmazała się jeszcze bardziej. Spomiędzy jej smug spoglądały ku niemu oczy krowy o tyle „szczęśliwszej”, że trafiła na niego. Spokój czy szok? Długie krowie rzęsy trzepotały w hipnotyzującym rytmie wycieraczek, jak gdyby wraz z nimi miały zetrzeć z szyby krew. Ale trup drugiej krowy przyciągał jego spojrzenie, zasysał kolejno w siedem roztrzaskanych żołądków, gdzie jak martwe embriony kłębiły się zakrwawione ludzkie zwłoki. Trupie pąki rozwijały się na asfalcie w ruchu, który sugerował budzenie się życia, lecz one nie stawały się przez to ani trochę mniej martwe. Czy w brzuchu drugiej krowy też kryją się ludzie? Bez wzglądu na auto i szybę długie rzęsy łagodnie musnęły mężczyznę w czubek głowy, a głęboka czerń oczu uwydatniała tęczówkę – arabeskę ludzkich zwłok. Brązowych jak krowia skóra. Bo też krowy nie były swojskiepolskiełaciate, jakby wraz ze zmniejszaniem się szerokości geograficznej zmiana pigmentu u zwierząt postępowała proporcjonalnie względem tej u ludzi.

Marian obudził się zlany potem. Telewizor zgasł. Gośka i Wiktoria spały przytulone, tym razem w piżamach. Nie sposób jeszcze stwierdzić, czy oniryczne liźnięcie językiem historii wywoła w Marianie światopoglądową zmianę, czy pozwoli mu lepiej odnaleźć się w pozycji bezpaństwowca, a może wywoła paniczny lęk przed wołowiną. Na razie Marian poczuł, że musi sprawdzić zawartość torby od Jerzego. Po cichu zebrał się z łóżka i delikatnie odsunął suwak. Z torby jak z worka na trupy spoglądał na niego pluszowy polarny miś w czapce uszatce. Jest taki jeden Turek, co poluje na takie niedźwiadki – mówił Jerzy, ale Marian wziął to wtedy za przenośnię. Miś miał ewidentnie rozszerzone źrenice i choć u pluszaków to normalne, w obecnym kontekście kazało domyślać się jakiegoś mrocznego wnętrza – rodem z południowoamerykańskich plantacji koki. Miś pozostawał jednak misiem – miękkim i miłym w dotyku. Marian ostrożnie wsunął go córce w ramiona. Moje ty pięćset złoty… wyszeptał z alkoholowym wyziewem i pocałował ją w główkę. Następnie poszedł do łazienki zmyć z siebie zapach whisky, niepomny na fakt, że wobec nieistnienia państwa świadczenie nie przysługuje.

Paweł K. Rutkiewicz – Karny miś
QR kod: Paweł K. Rutkiewicz – Karny miś