Plotki ploteczki

 – A słyszeliście, co ostatnio mówi do mnie Wiesiu? – zza przedziałowej ścianki wychyliła się głowa M. głowa blond, z długimi, zbyt długimi rzęsami, z kolanami na wierzchu przyglądającymi się światu przez dziury w spodniach. Zastanawiałam się, co te kolana poczują zimą… no bo co? te wszystkie spodnie do wyrzucenia?

– Nie, opowiadaj! – odpowiada blond głowie Krzysiek, student psychologii, znający wiele pytań i wiele odpowiedzi, który mówi tak głośno, jakby miał jakieś znajomości w zaświatach i na serio WIEDZIAŁ.

– Gadam z chłopakiem przez telefon… i mówię, żebyśmy poszli do Sowy na lody. A potem mówię, że spoko, że kakao. Chodziło o to, że napiłabym się kakao. A Wiesiu siedzi obok i mówi: ty mu najpierw chcesz loda robić, a później jeszcze w kakao?!

Wszyscy zgodnie w śmiech.

– To jest jakiś zbok!

– Odwala mu… słyszeliście co mówił do Weroniki?

– Ta, że dzisiaj będzie spała na waleta.

– Ona się go pyta: czy pan coś pił?

– Wiesiu jest dobry.

– Pierdolnięty chyba.

Został zlinczowany pod swoją nieobecność. I przecież wiesz, że oni tak zawsze muszą. Gadać o  k i m ś, że jest  p i e r d o l n i ę t y. Gdyby im zabrać tę nęcącą możliwość STWIERDZANIA FAKTÓW to tak jakby im zabrać pracę, dom, żonę albo oczy. Wyjąć kartę burząc domek.

No, ale co w takiej sytuacji robię ja? Siadam oczywiście obok Wiesia. Bo siedzi sam.Już wszystkie dziewczyny się go boją.

– A ty skąd pochodzisz? – pyta mnie Wiesiu

– Ja stąd, z Gdańska

Wdajemy się w dołującą dla mnie dyskusję o tym gdzie leży Kościuszki i gdzie leży jakaś przychodnia, bliżej nieokreślona przez Wiesia.

– Ty widzę taka zamknięta w sobie jesteś, wycofana. – mówi nagle.

– Ee, może. Hehe, ciężko mi powiedzieć…

Suma sumarum stwierdzam, że Wiesiu nie jest wcale starym oblechem tylko lubi wyprowadzać ludzi ze stanu ich wiecznej pierdolonej równowago-powagi i palnąć coś co ich zaswędzi. I ci właśnie ludzie nie mogą później tego zdzierżyć, przetrawić, bo zbici z tropu nie znaleźli w swoich przecenionych głowach żadnej odpowiednio ciętej riposty dla Wiesia. To musi bardzo mierzić ich najedzone ego. I te głowy zawsze będą się wychylać zza przedziałowych ścianek, z nie do końca określonym pojęciem: PIERDOLNIĘTY!


W razie niemca

 Moja praca generalnie mi odpowiadała. Nudna, ale ja, jako człowiek myślący, postanowiłam tę nudę przerobić na uzupełnienie mojego kursu literatury różnej. Głownie więc czytałam książki wybierane bez żadnego specjalnego schematu. Tak trafiłam na S. Bellow’a, który zabierał mnie do zupełnie innego świata i nie było mnie już tam – w klimatyzowanej salce, oświetlonej jarzeniówkami, przed ekranem kompa. Szkopuł to jak zwykle ludzie. Nie wszyscy. Bardzo dobrze dogadywałam się z Anką, młodą sprzątaczką, która była na tyle energiczna, że wypełniała przestrzeń za nas dwie.

W każdym razie najbardziej wkurwiał mnie pewien student psychologii, który potrafił przychodzić (kiedy zajęta byłam czytaniem, w co oczywiście nikt nie mógł uwierzyć, bo kto teraz czyta książki?), wieszał się całym sobą nade mną i mówił:

– Ale nudy.

Lub

– Ale dzisiaj nudno.

Lub

– Co tam czytasz ciekawego?

Później mówił na dowolne tematy. Filmy, książki. Chociaż ledwo mu odpowiadałam, traktował mnie jak dobrego kompana do rozmowy. Naturalnie minął się z powołaniem lub nie uważał na zajęciach, bo nie rozumiał najsilniejszych sygnałów pt.: odpierdol się.

Pociłam się i wkurwiałam w duchu, bo nie umiem głośno mówić ludziom, żeby się odpierdolili. No dobra, trochę się też bałam, bo przecież będę skazana na ich prawie codzienny widok. Nie byłoby to dobrym posunięciem.

Poza czytaniem zajmowałam się tym, za co mi płacili, czyli identyfikowaniem różnego rodzaju niemców (bo jest to bardzo wedlowska mieszanka), aby mogli zarejestrować swoje karty sim. Robili to z kibla, z łóżka szpitalnego, może nawet przed ostatnim tchnieniem chcieli skorzystac z promocji 10 GB. Dzwonili rano, dzwonili o 21.59, w wigilię oraz pierwszy dzień świąt. Byli sympatycznie-przestraszeni lub agresywnie-zakompleksieni, wkurwieni, rozbawieni, nadgorliwi. Różni. Jak to ludzie. Ale raz…

Raz mówię typkowi: proszę o włączenie tylnej kamerki. On to zrobił i moim oczom ukazało się łóżko, a w łóżku seks-lalka. Nieco sztywna brunetka w mini. Typ się nie skumał, że podziwiam ten widok.

Na początku poczułam do niego wrogie obrzydzenie. Blee. Znienawidziłam go za jego obleśne uczynki. Ale potem… doszło do głosu moje: dlaczego go oceniasz? Czy masz do tego prawo? Co przekształciło się w refleksję na temat ludzkiej samotności i objęło mnie całą przerażeniem. Nagłym i stosownie ogromnym. Jeśli człowiek posuwa się do takich rzeczy… gdzie musiał po drodze zabłądzić?

W  przerwie chciałam zadzwonić do swojego chłopaka, z pytaniem, czy nadal nim jest i czy będzie i czy nie zostawi mnie samej, żebym nie oszalała, nie zwariowała, nie rozbiła się na tysiąc kawałków niezdolnych do ponownego zebrania się w kupę.

Ale nie mogłam się dodzwonić.


Brak

Asia dostała się do finałów w wspinaczce ściankowej. O 14 przyszła do pracy, lekko spóźniona, cała pachnąca mroźnym powietrzem.

– A ty co taka?

– Bo prosto z zawodów, a jeszcze są takie korki.

– Wygrała co ciekawego?

– No, dostałam się do finałów, ale przyszłam do pracy.

– A kiedy są finały?

– O 15.

– To idź!

– Będziemy cię kryć.

– Niee, bez przesady.

– No idź! Finały! Przecież wiemy, że ci zależy. Weź urlop na żądanie i leć.

– Nie, dajcie spokój już.

– Ale ty jesteś obowiązkowa… no, uparła się.

Asia odebrała pierwszy telefon. A ja odczułam ogromny brak. Brak sensu.


Rękawiczki

– Co to za rękawiczki?! Czemu są takie mokre?!

Pani Z., mama mojego chłopaka gapiła się na rękawiczki Grzesia, które równo ułożył na kaloryferze. Ja zupełnie spłoszona tymi nagłymi słowami stałam w łazience przed lustrem i znieruchomiałam. Jak zwierzę udawałam pewnie, że nie żyję.

– No mama od śniegu mokre.. Śnieżki robiłem, rzucałem.

– Gdzie?! Sam rzucałeś w siebie śnieżkami?

– No weź mama… daj spokój…

Moje policzki zrobiły się czerwone, a ja żeby pozbyć się guli w gardle prawie bezgłośnie powiedziałam do lustra:

– Czy nie uważa pani, że rękawiczki po to właśnie są? Po to, żeby były mokre? Nie sądzi pani, że to jest właśnie ich przeznaczenie, że po to zostały stworzone?

Z przygotowaną, ale nieprzemyślaną kwestią ruszyłam do kuchni, ale Pani Z. już tam nie było. Mój chłopak mieszał sos. Spojrzeliśmy po sobie. Byliśmy o dziwo jednakowo przerażeni naszą niezdatnością do życia. Bo co właściwie było naszym przeznaczeniem? Skoro nie potrafimy nawet chodzić do pracy, jeść obiadu o 14 i odkurzać w sobotę? Skoro nie potrafimy nawet tego?


2018

W oddziale nazywającym się modnie HR, a niemodnie kadrami, przedłużona została przeze mnie umowa o pracę. Na kartce papieru wyraźnie widniało do 17 października 2020 roku. Ten rok wydał mi się nieprawdopodobny. Zawsze miałam problem z wyobrażaniem sobie przyszłości w taki prosty sposób; w grudniu pojedziemy na narty, w przyszłym roku na wiosnę remont łazienki, za dwa lata wybierzemy się do Indii. Ciężko mi było wyobrazić sobie siebie w przyszłym tygodniu. Codziennie przecież spoglądałam na most przy galerii bałtyckiej i galerii metropolii w ten dziwny sposób, jakbyśmy tylko ja i ten most o czymś wiedzieli, jakbyśmy mieli wspólną tajemnicę i po prostu czekali.

Wracając z działu kadr natknęłam się na H. Był jednym z tych dobrych, dawnych przyjaciół i nadal mieliśmy swobodę w powitaniu się i rozmowie, udawało nam się unikać niezręczności. Szczerze ucieszyliśmy się na swój widok. Ten luksus dotyczy dwóch osób, które wiedzą, że nie muszą nikogo zgrywać.

Trochę się pośmialiśmy, on z mojej chustki Deutsche Post na szyi, ja z jego planów zostania księgowym. Oczywiście nie był to cyniczny śmiech, a zdrowy śmiech zrozumienia typu: zobacz gdzie to wszystko nas zaprowadziło.

I przez ten śmiech docieraliśmy do tego łączącego nas sedna; wiedzieliśmy, że nie uciekniemy od świata dorosłych.

Przyjaźniliśmy się od gimnazjum, odkąd mieliśmy 14 lat. Wiadomo, robiliśmy te wszystkie pierwsze głupie rzeczy razem; picie wódki w czasie lekcji, pierwsze skręty i wiadra, wycieczki weekendowe na domek, wakacje na Helu. Nie była to jednak żadna powierzchowna przyjaźń. Zawsze była między nami ta powaga, jeśli sprawy były poważne. Natychmiastowe zrozumienie. Całkowita swoboda wypowiadanych słów, napady histerii (to raczej z mojej strony) i ta najważniejsza cecha (jego): zdolność do utwierdzenia mnie w przekonaniu, że robię dobrze i mam prawo robić, co tylko zechcę. Ten człowiek był dla mnie jak uchwyt w tramwaju; mogłam się podtrzymać w momencie bezwładności. A momenty te następowały jeden za drugim przez te całe jedenaście lat.

Poza tym, jak większość, byliśmy zbuntowani. Z ogromnym smutkiem patrzeliśmy w przyszłość, ale smutkiem tylko dla nas widocznym. Sztukę tuszowania sytuacji śmiechem mieliśmy w małym palcu. Nikt nie potrafił tak rozbawić towarzystwa będąc jednocześnie zdrętwiałym wewnętrznie.

Może i było trochę sztuczności w naszym spotkaniu w niewielkim biurowcu. Sześć lat temu popalaliśmy hasz na Fuercieventurze i chcieliśmy zamieszkać w jednym z opuszczonych domów, których było tam pełno. I cóż, nie wyszło nam.

Pożegnaliśmy się jednym z tych uśmiechów; nie wyszło nam, ale kto wie, może jeszcze wyjdzie, rzucając, że trzeba będzie się zgadać na piwo, wiedząc, że nigdy do tego nie dojdzie.

Przez drogę powrotną do działu, w którym pracowałam, myślałam, że dorosłość to najgorsze, co może się człowiekowi przytrafić. I przed czym wszystkimi siłami spróbuję uciec.


W sobotę

W sobotę o osiemnastej stoję na przejściu dla pieszych w okolicy placu Komorowskiego. Po drugiej stronie najebany koleś wymachuje przed sobą rękami prawie hacząc o auta nadjeżdżające z jego lewej. Jego nieco mniej albo nieco inaczej pijany kumpel rozmawia przez telefon.

Więc to tak ludzie giną potrącani przez kierowców, pomyślałam. Oczywiście winę, może nie w świetle prawa, ale w świetle oczu sąsiadek, poniesie kierowca.

Zapaliło się zielone światło i ruszyłam przed siebie. Koleś z naprzeciwka szedł prosto na mnie. Zagrodził mi drogę. Czułam na twarzy jego oddech.

-Jesteś za bardzo najebany żeby przechodzić przez ulicę. Zaraz wejdziesz komuś pod koła! powiedziałam w jego stronę starając się zachować spokój.

W tym momencie poczułam jego rękę gdzieś w okolicy mojego biodra.

– No coś ty… kożuszku.

Miałam na sobie beżowy korzuch. Złapałam go za szyję i odepchnęłam. Poleciał na drzewo. Wydał mi się strasznie lekki. Podeszłam do niego.

– Jeszcze raz spróbuj mnie dotknąć, a własnoręcznie wepchnę cię pod samochód. Może nie dzisiaj, ale innym razem.

Z wkurwienia przez chwilę nie wiedziałam gdzie jestem, gdzie w ogóle szłam. W trakcie tej kilkusekundowej sceny minął mnie młody chłopak, który notorycznie przyśpieszał.

Nawet na nas nie spojrzał.

Ruszyłam w stronę Wajdeloty i po kilku mroźnych oddechach przypomniałam sobie, że muszę iść do banku.


Czas i miejsce

Przez ostatnie kilka dni kłóciliśmy się co wieczór. Chociaż, czy to były kłótnie? Wpadałam w bezradną złość a potem po prostu długo płakałam aż do czasu kiedy zasypiałam na siedząco około siódmej rano. J. czekał w samochodzie pod moim oknem, bo bał się, że spróbuję wyskoczyć.

Szóstego dnia pracy na poczcie doznałam uczucia bezwładności i dziwnej głupkowatej radości na myśl o jutrzejszym wolnym dniu. Wiedziałam, że nie ma się z czego cieszyć, bo skoro po sześciu dniach pracy mam jeden dzień wolnego, w którym tak naprawdę żyję, to moje życie nie jest zbyt wiele warte.

Z drugiej strony chciałam pozbyć się tej wiecznej rozpaczy, tego wiecznego bycia nie na swoim miejscu, tych dziwnych ambicji, tej nadziei, że mogę robić coś o wiele bardziej wartościowego. Skąd się ona brała? Przyglądałam się wszystkim i miałam wrażenie, że są szczęśliwi lub udają że są. Ale ja nie mogłam ani jednego ani drugiego, a przecież nie zdarzyło się nic takiego. Po prostu nie chciałam żyć tak jak oni.

Szóstego dnia nawet się uśmiechałam i żartowaliśmy z J. Spaliłam z niechęcią pół skręta, żeby cokolwiek zjeść.

Zrobiliśmy spaghettii i zjadłam trochę. Potem od razu zasnęłam.

Obudziłam się rano i prawdziwą ulgę przyniosło mi ciało J. Poczułam nagle, że mogłabym tak po prostu leżeć i nigdy nie wstawać i mojego życie wypełniłoby się powierzchownym poczuciem spełniania. Mimo powierzchowności czułam je przecież, to maleńkie szczęście. Byłam dzieckiem wtulonym w jego chude ramię. I bardzo czułam się tam dobrze.

Potem się kochaliśmy. Potem zeszliśmy na dół wypić kawę i cała czarna rozpacz znowu na mnie spłynęła.

Czy to już wszystko? Czy tak wygląda życie? Wyobrażałam sobie pewnie, że miłość polega na pozbyciu się odrętwiałego uczucia samotności. A patrząc jak J. robi kawę czułam jedynie jak bardzo zawsze będę samotna, z każdą swoją myślą. I wracając do zapamiętanych wspomnień odnalazłam to samo uczucie w każdej jednej minucie.

Nie czułam spełnienia. Czułam bardzo silnie i niewytłumaczalnie, że nie należę do tego miejsca. Problem polegał na tym, że wiedziałam, doskonale wiedziałam, że nie ma takiego miejsca, że do żadnego miejsca nie należę. I to mnie pocieszyło. Wtuliłam się w plecy J. i pomyślałam, że doskonale jest czuć inne ciało pod palcami.

Alicja Rosińska – Siedem krótkich utworów prozą
QR kod: Alicja Rosińska – Siedem krótkich utworów prozą