sims. życie przedśmiertne
czas dopadł mnie w opóźnionym autobusie komunikacji
miejskiej: Falenty Nowe – Targówek i żywcem otumanił.
wypełniona aż po sam błyszczyk hormonalna wataha
– jakieś Zuzanny, jakieś Andżeliki. gładkoskóre,
smukłonogie i długowzroczne. cel – ja, pal – strzał
z rzęs: „heja! widzicie tego Czesława? ale z niego
Stefan, co nie?” to jest ten moment, gdy kula rżnięta
pogardą trafia sto na sto. natychmiast siwieją mi skronie.
większość fryzury spod czapki wieje na spadochronach
byle dalej. nędzne farbowane szczury! w powątrobowych
plamach wybucha chory wzór starca pod mętniejącymi
oczami. zdrada potrząsa dłonią, charcze w płucach.
i mógłbym być Robertem, Krzysztofem, Arkadiuszem
albo Patrykiem, to już nie będę sobą, lecz jakimś
geriatrycznym transformersem po wszystkich przejściach.
nie zrzucam skóry. zanika sama, jakby się brzydziła,
tego który teraz wyłazi z pomarszczonego wora. stało się
to czego nie da się zawrócić żadnym ludzkim odklęciem.
już zeschłem i czerstwieję w nocnej szybie. nie jestem
do żadnego spożycia. to tutaj – w opóźnionym autobusie
miejskiego przeznaczenia, dopadł mnie nagły czas
królowa jest naga
mówiła, że bez okularów czuje się jak bez majtek,
więc przed każdym pocałunkiem podkręcałem śrubę
w atmosferze szepcząc: strip tiz strip pliz strip to me
chłopcy, żebyście wy widzieli ten płynny taniec
palców po paraboli nieuchronnie ku małżowinie
by ująć cień oprawki niczym szlachetną bieliznę
z atłasu. ta chwila genialnego zawahania zanim
twarz stanie się nienagannie rozebrana bez endu
i lśnić będzie zaproszeniem: co ze mną zrobisz
głuptasie, teraz, póki jestem naga? dziewczyny,
każda z was powinna popsuć sobie wzrok, dostać
zeza albo jaskry, byle zatańczyć wstydliwe fandango
przy uchu. była mi Ritą Hayworth zsuwającą intymność
z przedramienia prosto z zapomnianego celuloidu.
magia idealnego gestu i oto świadomie jesteśmy
upętleni w alternatywnym filmie, gdzie damy zrobić
sobie jeszcze wiele dubli, mimo że bliżej każdemu
z zagapionych nas do Bustera Keatona, niż Clarka
Gable’a. The queen is naked. pozostaje skowyczeć:
nie waż się nigdy zdejmować okularów przed obcym
mężczyzną, bo po seansie zupa może być za słona.
Solidarność międzypoetycka
jeżeli przyjąć
kryterium
prosto z koncertów
Europe, Guns’n’Roses, Bon Jovi
nawet Robbie Williamsa czy INXS
i przenieść jeden do jednego
w świat stricte poetycki
to sądząc po ilości
mięciutkich różowych misiów z pluszu
staników i niewinnych majtek
lądujących na scenie
podczas autorskich wieczorów
jesteśmy kiepskimi poetami
przyjaciele
żeby nie rzec – żadnymi
stary! mów za siebie
pada nieoczekiwana
lecz wielokrotna
riposta
więc za siebie milczę
listonosz puka zawsze kiedy może
z przypadkowej ankiety mogłem doznać
uświadomienia, że wśród uprawiających czynną miłość
w godzinach służbowych najwięcej jest pracowników poczty.
stąd pewnie nieprzerwany napływ rwących się
do pracy młodych kadr
od dziś z większą wyrozumiałością potraktuję
pośpiesznie nakreśloną karteczkę, że pani z okienka
zaraz wróci. wróci z zaplecza gdy dojdzie,
więc z całą mocą modlitwy dla cierpliwych,
życzę jej szczęśliwej podróży z finałowym rozbłyskiem
i oto nadchodzi. jeszcze z poleconym pulsem.
jeszcze z ekspresową linią papilarną
intensywnej gry wstępnej na gorejącym udzie.
jeszcze w pamięci ma majtki poniżej kolan,
gdy język już obficie kocha się ze znaczkiem.
widzę utkwione pod Curie-Skłodowską za złoty sześćdziesiąt
miliony cudzych plemników gotowych do podróży na gapę.
prawie wszystkie wyginą, zanim ten list z ostrożnymi
przeprosinami, pan Józef poda ci prosto do rąk.
po sprośnych aluzjach o pieczątkach na jędrnym pośladku,
będzie czekał na byle słuszny napiwek.
poczciwy ten nasz małomiasteczkowy listonosz.
czasem dostarczy błyszczące wieści z miasta grzechu,
czasem rozniesie jakąś weneryczną chorobę.
na pewno nie zaśnie, gdy zaraz po obowiązkach służbowych
znacząco zapuka dwukrotnie w futrynę
a ty się zarumienisz w drodze do post scriptum.
gdyby Jarosław Kaczyński miał piętnaście centymetrów więcej
zbankrutowaliby producenci minidrabinek
miesięcznicowych; Joachim B. miałby mniej
w bicepsie a prezes telewizji nie musiałby klękać
by przyjąć oficjalny spis cudzołożnic na miesiąc
czerwiec; połowa posłów – ci z partii rządzącej –
nie garbiłaby się wprost zawodowo, lecz kurczyłaby się
prywatniej; za to druga połowa posłów – ta spod buta –
miałaby mniej powodów do śmiechu z pana towarzysza
naszego prezesa jedynego. dokładnie o 15 cm mniej
powodów. o tyleż, o ileż byłoby więcej Polski w Polsce.
i nie przyszłoby mi do głowy, by o tym wiersz.
zwłaszcza krótki.