Porzuciłem swój poradnik życiowy, postanawiając żyć w przestrzeniach zaskoczenia, znaczy snucia się pomiędzy sklepem, domem, parkiem i od czasu do czasu salonem fryzjerskim. Flanerując, obserwowałem, jak zachodnie dziedzictwo zdrapywane jest szpachelką, brakowało tylko kuli Koli, która mogłaby buzować między budynkami niczym we flipperze, robiąc dziury w cegle większe niż po uderzeniu moździerzem. Weseli tubylcy przywieźli ze sobą ze wschodu kilka zadziwiających zwyczajów, wylewali na przykład resztki rosołu przez okna, a o szóstej rano wypuszczali psy z mieszkań, jakby przed budynkami sterczał piaszczysty gościniec, a nie pokryty kocimi łbami trakt. Aby przebić się na tramwaj, brodziliśmy w psim gównie, resztkach makaronu i śmieciach, bo w kącie ulicy stało zaledwie kilka kontenerów, które zapełniały się w pół dnia. Śmietniki na zakazanych podwórkach stały za to puste, bo nikt się tam nie zapuszczał poza grupami ulicznych sępów. Firma oczyszczająca chciała coś z tym zrobić, więc wstawiała dodatkowe kontenery, odejmowała istniejące, zmieniała miejsce postoju hasioków, ale nie udawało im się wygrać z wieczną falangą obnoszącą się z plastikowymi niebieskimi worami. Jednym słowem otaczało nas tak niezmierzone piękno, że powinniśmy o nim tworzyć regularne bukoliki.
Wszystko co miałem to, jak się zdaje, Kola, która kroczyła niczym taran swoim torem pedanterii. Bywała oschła, gdy coś robiła, a plan miała ścisły. Kilka godzin po pracy zajmowała się pracą (dokształcanie się, analiza, lepienie koncepcji), a później według gryplanu czytała (na przykład, luty – literatura japońska, marzec – wywiady rzeki), oglądała, słuchała i uczyła się zachodnich narzeczy. Starałem się partycypować w jej konceptach, co wychodziło mi miernie, więc kryłem się w kącie i czytałem książki podróżnicze, aby odbić sobie swój bunkier. Kola co miesiąc urządzała babski weekend, jak to określała. Jechała z koleżankami do swojej ciotki, która miała dom w głuszy w Kotlinie Kłodzkiej. Nie miałem pojęcia, co mogły tam robić, ważne, że wracała na dopaminie. Mój męski weekend, gdybym chciał kontry, mógłby wyglądać tak, że poszedłbym piętro wyżej do Fabiana lub z kolegami od gruzu do baru i wąchałbym Piasty z kija wśród lepkich rozgwarów. Wolałem się na to nie decydować, toteż zostawały mi weekendy samotne. Mimo okresów posuchy mieliśmy dla siebie z Kolą sporo ciepła, co podtrzymywało mnie na duchu. Bałem się jednak, że przez tę naszą wspólnotę coś się przesunie, zajdzie za daleko, ciała połączą się proszkiem i energią, i potencjalne życie samotne stanie się niemożliwe. Dużo zna się historii, gdy starzy ludzie, którzy żyli razem, umierają wspólnie, zaledwie w kilkumiesięcznych odstępach czasu. Niewidzialne komórki zrastają im się jak u grzybów i pozostawiony osobnik zostaje pozbawiony podstawowych życiowych soków. Bałem się, że ciało mnie okpi, wykona zamach na indywidualność, łącząc się niepostrzeżenie z Koleczką.
Poszedłem w samo południe załatwić internet dzielnicowy, bo znudził nam się cyfrowy detoks i drobny internet z komórki. Na kablach w każdej chwili musiały pachnieć świeże seriale i taśmociąg for obrazkowych, a my nie mogliśmy ich poczuć. Kruki przejęły ulice, dziobiąc zaciekle kawałki celofanu wyrastające z dziur w przekapiszonowanym chodniku. Szarość puchła, ale na szczęście wskoczyłem do kamienicy, gdzie biuro uwił sobie miejscowy dostarczyciel internetu. Chciałem dodzwonić się do niego od trzech dni, ale witały mnie piskliwe impulsy i stary hit Ricky Martina. Pokonawszy dwa piętra odmalowanej klatki, natarłem na białe drzwi z nalepionymi wydrukami Clipartów. W środku chudy, wysoki człowiek z kozią bródką szukał czegoś na kolanach w okolicach szaf z kablami. Odwrócił się i spytał o co cho. Wytłumaczyłem i po piętnastu minutach mogłem wyjść, bo umowa internetowa została przypieczętowana podwójnym podpisem. Wyszedłem na korytarz i pokręciłem się trochę po kamienicznym przybytku. Na dolnych piętrach osadziły się usługi, wyżej mieszkali lokatorzy. Obok drzwi marszczyły się wykute maszkarony, zrobiłem w ich kierunku partię min. Zacząłem wchodzić po kolei do biur firmowych, aby przypomnieć sobie, jak rozmawia się z ludźmi. Trafiłem na usługi poligraficzne, gdzie przez dwadzieścia minut rozprawiałem na temat fikcyjnego wesela i potencjalnych zaproszeń nań w formacie A6. Gostek w czerwonej kamizelce fachowo odpowiadał na każde z moich zapytań. Ukłoniłem się, wyszedłem, wślizgnąłem się do kolejnej komnaty. Tam czekała na mnie zażywna kobieta w białym kitlu gotowa wymasować kocie karki. Przegadałem z nią kwadrans, wniosek końcowy: w krainie masażu się popsuło, winni: zachód, ignorancja, indolencja i impertynencja. Odwiedziłem jeszcze dwa miejsca, w których coś mi proponowali, ale nie skorzystałem. Kierowałem się ku wyjściu, gdy zauważyłem niewielkie drzwiczki z logo gazetki reklamowej, która zapychała lokalne skrzynki. W środku dwie panie z mocno wymalowanymi oczami piły herbę z cytryną. Zrobiły także mnie szklanice, usiadłem na wolnym krześle i zacząłem debatę na tematy współczesne. Panie miały swój wypracowany zbiór kodów, min, odruchów, więc na początku nie sposób było się wgryźć w ich przedstawienie. Po kilku minutach wyrównałem ton głosu oraz zacząłem podnosić ręce do góry jak one i parskać herbatą w najmniej oczekiwanych momentach. Jedna z nich przewodziła, mówiąc, druga ją małpowała słuchając i powtarzając nieświadomie jej mimikę. Przy szafce wisiały drewniane dzwonki, w które co raz jedna z nich uderzała. Głuche spróchniałe dźwięki walczyły z cicho włączonym radio stojącym w rogu. Wziąłem do ręki ich gazetkę i przejrzałem. Dziewięć stron reklam usług dzielnicowych, jedna strona humoru. „Niezbyt rozbudowany ten was świstek”, przerwałem monolog pierwszej. „Jeszcze jak”, zaśmiała się druga. „Powiedz nam pan coś, czego nie wiemy”, pierwsza się uaktywniła, kręcąc się w fotelu, „szefowi od zawsze mówiłyśmy, że to należałoby uprofesjonalnić, dodać treści kulturalne, a on na to – dobrze, dobrze i za miesiąc wrzucił na ostatnią stronę szpaltę z kawałami. Spójrz pan na to”, rzuciła w moją stronę sztukę gazety, zaczęła czytać, „co robi blondynka w prosektorium? No co to ma być, w ogóle?”. Przerwał jej ryk przejeżdżającego ulicą motoru. „Małgosiu, mogłabyś przymknąć to okno?”. Wstaliśmy razem z Małgosią i zderzyliśmy się przy parapecie. „No dobrze, dobrze, niech pan zamknie, skoro pan taki uprzejmy”. Zatrzasnąłem i usiadłem. Dzwonki się rozegrały, radio wybiło równą godzinę, spojrzałem na ścianę z pęknięciami i zdjęciami starego Breslau.
– Co z tą blondynką? – spytałem.
– Aż żal to kończyć panu.
– Drogie panie – zbliżyłem się do nich, przestawiając krzesło. – Niech panie powiedzą, czy ten-ten wasz szef nie potrzebuję kogoś do gazetki? Do pomocy?
– Zawsze mówi, że wszystko na jego głowie i nikt mu nie pomaga. Jak tutaj przylezie, to od razu krzyczy, wy nieroby, tylko herbatę z cytryną pijecie! A my to dużo robimy, kto telefony odbiera, kto reklamy zbiera, to wysyła potem to wszystko do pana składacza? A ten mors potrafi tylko warczeć.
Godzinę później przekonałem się, że rzeczywiście przypomina morsa. Siedział w kącie baru przy małym stoliku, mocząc wąsy w siódmej cytrynówce. Przywitaliśmy się, ścisnął mocno rękę; powiedziałem, że to ja dzwoniłem z biura, od pań. „Dobra, dobra, siadaj”
burknął.
– I w czym ty możesz mnie młodzieńcze pomóc – zaczął po lustracji zza okularu, gdy usiadłem. – Miałem trochę stażystów i co? Gdzie oni teraz są? Nie ma, to leniuchy były. Jeden mnie opalał z papierosów, tyle umiał. Drugi się przystawiał do pań. Trzeci ukradł mi z portfela dychę. O reszcie nie warto nawet wspominać, same rzepsy. I co ty chcesz mnie powiedzieć, że ty lepszy od nich?
– Mam wizję.
– Wizję? – zaśmiał się i wysmarkał w chustkę. – Lepiej po piwo sobie skocz – wskazał na bar. Wróciłem za moment z pełnym pokalem. – Co z tą wizją kolego?
– Tytuł trzeba by było zmienić, ten nie przyciąga, drętwy.
– Tytuł ty chcesz mnie zmieniać? Mojej gazetki? – palce zaczęły chodzić po blacie.
Reklamy plus ekstra, wyjąłem piśmidło z kieszeni, jak to brzmi, proszę pana? Jak nazwa dżemu.
– Od dziewięciu lat, kiedy prowadzę nasz periodyk reklamowy, brzmi to nam całkiem przyjemnie, a tutaj nagle przychodzi jakieś panisko, bimbo i mnie w twarz mówi, że nazwa niedobra?! Strząsnął chustką w kierunku baru, charknął, sarknął, wrzucił w przełyk cytrynówkę, zamówił następną, wbił we mnie wzrok.
– Może na wasze potrzeby odpowiednia, ale potrzebna jest nowość, pan nie widzi? Dzielnica się rozwija.
– O tych kurwach, sybarytach, deweloperach mówisz? Że się jak szczury w dziury wbijają i swoje plomby wstawiają? To jest rozwój dzielnicy? Widziałeś ty ich, kto tam się zjechał i zamieszkał? Tam jest największe chamstwo, rzygają przez balkony, psy wyprowadzają na ulicę, studenteria. Widziałeś ty rejestracje ich, kurwa? Z wiosek to się zjechało wszystko. A skąd ty niby jesteś, też słój? Potwierdziłem, że spoza Wro jestem i rozpętała się wichura chamstwa i wyzwisk. Dopiłem piwo, parsknąłem i zwróciłem się ku wyjściu, ale Mors wrzasnął, „wracaj mnie tu!”. Wyjął notes, rozsmarował językiem alkohol na ustach, spojrzał na swoje paznokcie obcięte na kwadratowo i zaczął stukać długopisem o kartki. „Za trzy dni, na tego mejla mają być posłane teksty i pomysły na twoje strony. Dostaniesz dwie końcowe, sobie to nazwiesz po swojemu, jak będziesz chciał. Za trzy dni ma być, mejlowo poślesz. Zobaczymy te twoje nowości, koleżko dziennikarzu”. Wziąłem od niego kartkę i wysupłałem się w szarzejące miasto. Dwóch biegaczy zza filaru, kamienie- zamki, pochód kobiet z wózkami. Dzieciaki prężyły się w uprzężach, auta hałasowały w oddali, ktoś otworzył okno i wysypał zawartość popielniczki na nagi czarny bez wtulony w kamienicę.
Wróciłem do mieszkania, gdzie Kola z kuzynką śpiewały do karaoke, turlając się po podłodze. Obwijały się papierem toaletowym i charkały gardłowo wśród wysypanych chipsów i flaszek wina. „Panna Kola, wzór wszelkich cnót, pijana w tygodniu? Niemożliwe”, usiadłem na fotelu. K. naostrzyła wzrok i syknęła, „spokój, bo kulą poszczuję”. Jej kulak leżał im pod nogami, dla żartu domalowały mu markerem oczy i uśmieszek. Darły się pod bit Madonny, zaśmiewając się, a ja próbowałem przebić się przez gwar i pochwalić się załatwionym internetem i współpracą z gazetką reklamową. Nikt mnie nie słuchał, więc wyszedłem z nory w poszukiwaniu materiału artykułowego. Byłem pewien, że wytrzasnę najlepsze teksty szybko i bezboleśnie, ale czas brutalnie zweryfikował moje presupozycje. Nikt nie chciał ze mną gadać poza wariatami, którzy nie odpowiadali na pytania, lecz biegli w chaszcze swoich imaginacji, a po rozmowie prosili o pięć złotych. Słuchałem o teoriach spiskowych, fikcyjnych morderstwach postbanderowców, którzy podobno żyli we wrocławskich kanałach i o wszelkiej maści bogach pragnących wrócić do ludu. Powalczyłem jeden dzień z oporem, czując się jak zygota rozbełtana widelcem i potruchtałem z bezsiły do Artiego, aby mnie wprowadził w dzielnicę. Arti sterczał w odrzwiach dumnie, z nowym beretem do sportowej bluzy, obrażony, że uciekłem tak prędko z załatwionych gruzów. „Widzę, że ty zawsze, kurwa, po prośbie. A żeby czegoś od siebie dać to niechętny”. Pokręcił nochalem przez kwadrans, a potem otworzył przede mną wszystkie zamknięte drzwi. Ziomble pytały, „co ty z policji jesteś czy książkę piszesz He-he?” i wpadały na główkę we wspomnienia. Po dziesiątej rozmowie zaczęła się klarować spójna wizja dzielnicy, co tak naprawdę niewiele mi dało. Pragnąłem połechtać tematy współczesne, a kwitła przede mną nostalgiczna ballada tkana językami mieszkańców. Podobno charakter został utracony po powodzi, dla dzielnicy nadszedł kolaps i pauper. Najwięksi rozbójnicy uciekli na zachód, zostali starcy z wytartymi tatuażami i Sternem w garści. „Kiedyś to były walki ulica na ulicę, podwórko na podwórko”, okładali się wszystkim od kluczy francuskich począwszy na łańcuchach kończąc. Tak trenowali między sobą na ubitej ziemi, aby się jednoczyć, gdy pojawiał się wspólny wróg z zewnątrz. „Kiedyś byś dostał wpierdol dwa dni po wprowadzce, a teraz patrz: możesz sobie łazić i wywiady trzepać”, machnął ręką grubawy czterdziestolatek, gdy siedzieliśmy w zakutej kuchni. Dymy z papierosów wciągał okap, zza firany w księżyce wpadało cienkie przedwiosenne słońce.
Wróciłem do domu, aby skomponować całość z rozsypanych drzazg. Na materacu Kola i jej kuzynka bałaganiły ostatkiem sił. Drobne światło lampki rozlewało się na ich twarzach, spuchniętych, chamskich, pełnych niebezpiecznej i mokrej pewności siebie. „Podaj nam wino z lodówki”, Kola zawodziła jak tokarka. Spojrzałem na nią i zauważyłem w niej coś nowego, jakąś fatalną, nalaną brzydotę. Z niesmakiem podałem im butlę i schowałem się przed kompem, aby wystrugać swoje kilka stron. Burczały, pierdziały, próbowały mnie obrażać, ale twardo tłukłem w klawisze. Uznałem, że szpikulec krytyki przesunę z kamieniczników na mieszkańców nowych osiedli, oskarżając ich o całe zło na ośce. Kamieniaki mogłyby dać mi wpierdol za nieprzychylną o nich relację, a ze strony grodzonych nic mi nie zagrażało, więc popuściłem pasa oskarżeń, porządnie doprawiając całość insynuacją. Stawiałem ostatnie znaki przystankowe, gdy zainteresował mnie prostokątny kształt na ścianie. Podszedłem, sprawdziłem, jaśniejszy kolor rzucał się w oczy. Z tyłu, z materaca biły we mnie zawodzenia dwóch godżilli. Połączyłem fakty, wrzasnąłem, „Kola, gdzie mój papież?!”. Zawodzenia ciąg dalszy, dołączyło opluwanie się. „Nie chce tego stałca na stenie”. „Ale to mój obrazek, mój papież. Co z nim zrobiłaś?”, podszedłem i klęknąłem obok legowiska. „Kuula się z nim rozprewiła”. Złapałem za poduszkę i zacząłem nią szarpać, także zawodząc. Szanowałem na tym świecie tylko papieża i ludzi, którzy własną pracą wyrwali się z biedy i stworzyli firmy-imperia. Gdzieś oczywiście kołatało mi się za uchem, aby podejść do tych swoich autorytetów a rebours, ale starałem się w to nie wgłębiać, aby nie skończyć na pustyni. Bez żadnych stałych punktów załamałbym się i usechł niczym narośl na słońcu. „Twoi rodzice mi go pobazgrali, ty go zniszczyłaś. Dzięki, wspaniała z was rodzinka”. Kola zamachnęła się i strzeliła mnie w ramię. „FREJER JESTEŚ, FREJER”,
Rano przebudziłem się na podłodze, Kola z kuzynką musiały zepchnąć mnie w nocy z materaca. Podpełznąłem do komputera, gdzie czekała na mnie odpowiedz od Morsa, delikatnie afirmująca. Napisał dużymi literami TEŻ SĄDZĘ, ŻE PROBLEM LEŻY PO STRONIE NOWEGO BUDOWNICTWA. BRAWO. PRZYJĘTY NA PRÓBĘ. Nie ucieszyło mnie to specjalnie, raczej wydało się smutne, gdy z obkręcanego fotela obserwowałem sytuację na materacu. Nie miałem pojęcia, kim była ta kuzynka, ale zdecydowanie wywierała zły na Kolę wtyk. Przejrzałem jej plecak, torbę i portfel. Nie znalazłem znaków, który świadczyłyby o tym, że chce zostać na dłużej. Odetchnąłem i zająłem się odgruzowywaniem mieszkania. Gdy wstały kilka godzin później, zachowywały się milutko. Okazało się, że kuzynkę rzucił chłopak, z którym była trzy miesiące. Tak musiała zareagować na to rozstanie, szkoda, że wciągając w to Kolę i anektując moją biedną przestrzeń. Po pożartym śniadaniu udało mi się jej pozbyć, stosując maseczkę sympatyczno-sarkastyczną. Kola spała na siedząco, twarz przypominała popiersie pośmiertne, na którym pierwsze szlify pozostawił sześcioletni chirurg. Przypomniałem jej o wczoraj, zadałem wiele pytań, ale odpowiadała westchnięciami. Gdy po kilku kwadransach otworzyła oczy, coś nią szarpnęło, aż spadła z fotela. „Zapomniałam, kurwa, dzisiaj mają nas odwiedzić moi rodzice”.

Kornel Maliszewski – Los Triangos (vol. 4)
QR kod: Kornel Maliszewski – Los Triangos (vol. 4)