Spacerowałem wzdłuż fosy na Podwalu. Symbioza przyrody z architekturą wielu miastom poprawia estetykę, ale we Wrocławiu uzyskała niespotykaną jakość. To co znałem z czasów socjalistycznej siermięgi, teraz jawiło się jak piękny sen.
Rozmigotane, kolorowe okna restauracji i lokali ze striptizem. Neony nad drzwiami do aptek, do barów, sklepów. Tłum eleganckich kobiet i umięśnionych mężczyzn na Świdnickiej. Trwa sezon kwitnienia, wypiętrzania się i wzrostu. W całym mieście widać rozmach ocierający się o brak skromności. Nawet germański gotyk, z natury smukły i powściągliwy, w towarzystwie nowych obiektów lub chociażby odrestaurowanych kamienic wydaje się jakiś rozpasany, jakby chciał konkurować z barokiem, który obfitością masywnych wybrzuszeń, ilością miękkich linii i roślinnych detali zdawał się wprawiać w ruch stateczne do tej pory kamienice i pałacyki. Kolory jak z katalogu Benettona. Co ma się świecić – świeci. Co ma zachwycać – zachwyca. Co miało być tylko odnowione – jest wypicowane, zmodernizowane, wybłyszczone.
Widziałem dużo miast, zdecydowanie sławniejszych, lecz nie pamiętam aby jakiekolwiek zrobiło ma mnie tak pozytywne wrażenie. Na banalną, dyktowaną doświadczeniem zawodowym, konstatację o wartości historycznej i elegancji miasta nakładał się dziecięcy podziw dla pozytywnych zmian, których stałem się mimowolnym świadkiem. Widocznie trzeba było na chwilę się oddalić i wrócić właśnie teraz, żeby doznać estetycznego poruszenia. Teraz, kiedy niemal wszystko, nawet wiecznie zapyziały Dworzec Główny, jest w stanie rozkwitu i lśnienia.
No i drugi warunek: trzeba pamiętać Wrocław z czasów, kiedy po szynach jeździły rozklekotane tramwaje z drewnianymi ławkami i konduktorem. Kiedy mimo obecności parków i neonów Wrocław był ponury i smutny. Takim go też znałem. Z nieodległej prowincji przyjeżdżałem do Wrocławia regularnie, najpierw z wycieczkami szkolnymi do ZOO, teatru lub do muzeum, potem jako nastolatek na koncerty rockowe w przeróżnych domach kultury albo w wielkiej hali, która wtedy nazywała się Ludowa. Raz, zupełnie przypadkowo, trafiłem na happening Pomarańczowej Alternatywy, do którego bez wahania się przyłączyłem. Wtedy poznałem jednego z organizatorów, Piotra. To w jego ciasnym mieszkaniu przy ulicy Ruskiej spotykali się młodzi chłopcy, których pierwszym życiowym celem była rozmaicie pojmowana „walka z komuną”. Krasnoludki rysowane na ścianach kamienic, to była między innymi ich robota. Przyznam, że początkowo nie pojmowałem znaczenia tych rysunków. Jak wielu innych aspektów ówczesnej rzeczywistości.
Trzydzieści lat to sporo czasu, wyjeżdżając z Polski nie przypuszczałem, że wrócę do Wrocławia tak odmienionego. Pamiętam ostatnią swoją wizytę we Wrocławiu. Wtedy też było słonecznie, w oknie Biura Wystaw Artystycznych stała naturalnej wielkości figura odziana w husarską zbroję. Przed budynkiem natomiast znajdował się pomarańczowy fiat 126p i kiedy patrzyło się pod odpowiednim kątem, husarz znajdował się dokładnie ponad dachem samochodu, tworzył z nim groteskową jedność. Jak jeździec z koniem, albo jak papież z papa-mobile. Wydało mi się przez wówczas, że ten pobłyskujący srebrną zbroją husarz lada chwila ruszy w trasę, przetnie kilka podwórek i wyjedzie na dwupasmową Kazimierza Wielkiego, gdzie już będą czekać wiwatujące tłumy z chorągiewkami. Optyczna iluzja, która z husarza i autka FSO 126p uczyniła ontologiczną jednię mocno wstrząsnęła moją wyobraźnią. Nie miałem wtedy aparatu fotograficznego, ale odkąd stałem się jego szczęśliwym posiadaczem i zacząłem fotografować architekturę, z zapamiętaniem i regularnością kieruję obiektyw na detale odbite w oknach, lustrach i witrynach sklepowych. Jakbym chciał sobie wynagrodzić tamtą niemożność utrwalenia tego niezwykłego widoku. Oczywiście teraz znowu poszedłem do BWA. Bez większej nadziei, że zastanę tam ten sam widok, co trzydzieści lat temu, bardziej poddany mocy sentymentu. Nie wybaczyłbym sobie, gdybym tego nie sprawdził. Husarza oczywiście nie było, za to wkoło trwał prawdziwy karnawał: kwitnące drzewa, śmigające samochody, rzędy domów i mosty odbite w wodach Odry zdawały się tańczyć w wiosennym słońcu i rytmicznie powtarzać refren „my jesteśmy piękne miasto, my jesteśmy miasta migotaniem i masą”. Między dojrzałe kamienice, których barokowe, klasycystyczne lub secesyjne frontony zdobione gzymsami, portalami, półkolumnami i boniami wdarły się gładkie fasady z aluminium i szkła. Bliskie sąsiedztwo, początkowo szokujące obu stronom wychodziło na dobre. Obecność lustrzanych płaszczyzn pomagała eksponować ponadczasową urodę starszych budynków. Masywny, pociemniały ze starości kościół św. Magdaleny, który tyle lat stał samotnie na nie ogrodzonym placu, zyskał na sąsiedztwie ze szklanym biurowcem. Gotyckie mury, przypory i witrażowe okna z lubością przeglądają się w przeciwległych fasadach udając pełne fałd i zawijasów dzieła Gaudiego. W słoneczne dni wdzięczą się do tych odbić, wyginają i prężą, jakby zrzucały z siebie odwieczny porządek narzucony przez średniowiecznych budowniczych, z takim mozołem pilnujących poziomów i pionów.
Odkrywanie na nowo miast, które się znało, jest przeżyciem nieporównywalnym z niczym. To jazda w głąb swoich wspomnień, przyglądanie się sobie dawnemu. Zatrzymałem się przy budce z lodami. Zamówiłem małą porcję w rożku, taką samą jak trzydzieści kilka lat wcześniej. Jakimś cudem zapamiętałem, że najlepsze wrocławskie lody sprzedają przy Szewskiej. Przez wiele lat wspomnienie ich smaku stanowiło wzorzec smaku lodów polskich w ogóle. Jasne, że porównanie nie będzie już możliwe, ale od zamiaru nie odstąpiłem, bo był to rodzaj zobowiązania wobec mnie dawnego, a może raczej wobec tego kogoś, którym dawniej byłem. Bez tego loda i bez dumnej obecności miasta, które kiedyś znałem, nie byłbym pewien ciągłości swojej tożsamości.
Miasto jest bez wątpienia to samo, ale ja jakbym nałożył inną parę oczu. Trzydzieści lat temu widziałem inaczej, nie ważne z jakiego powodu, nie tylko o buzujące hormony chodzi, bardziej chyba o niedostatek doświadczeń i brak edukacji. Zrozumiałem to już rano stojąc pod ścianą zegarową Ratusza. Znam jego sylwetkę od dzieciństwa, oglądałem go najpierw na okładkach zeszytów szkolnych i znaczkach pocztowych, potem już bezpośrednio, ale jak się okazuje, dość pobieżnie. Tym razem pod murami Ratusza, najwspanialszego przykładu gotyku germańskiego poczułem dreszcz estetycznej rozkoszy, taki sam który dopadał mnie nad kanałami Brugii, w rozgrzanych uliczkach Sieny, przez pałacami Florencji i na mostkach Wenecji. Ten dreszcz lepiej niż wszystkie rozprawy naukowe upewniał mnie, że mam do czynienia z arcydziełem. Z materialną emanacją ludzkiego geniuszu i wrażliwości.
Pod jednym z dachów, dokładnie po lewej stronie ściany zegarowej dostrzegłem dwa umieszczone jeden nad drugim rzygacze (wolę bliższą angielskiej wersji nazwę “gargulce”, która jest mniej obciążona wspomnieniami problemów gastrycznych). Ich zdublowane rozwarte paszcze objawiły się znienacka, kiedy wycelowałem w nie obiektyw aparatu. Gargulec umieszczony wyżej zbiera wodę ze stromego dachu, drugi, zamocowany poniżej obsługuje gzymsy. Ucieszyłem się z tego odkrycia, obiecałem sobie, że przestudiuję literaturę przedmiotu, żeby sprawdzi, na ile wrocławskie gargulce są unikalne. Nie pamiętam, żebym je często widywał. Poza tym poczułem się jakbym odzyskał wzrok. Tak, trzydzieści lat temu musiałem być ślepy. Na gargulce i inne detale.
Obfotografowałem smukłe kamienice tej części Rynku, która rano znajdowała się w cieniu i ruszyłem w stronę mostu prowadzącego do katedry. Niespiesznie dreptałem najpierw Kotlarską, potem skręciłem w Kuźniczą, żeby przeciąć Nożowniczą. W dzieciństwie szokowały mnie te nazwy, szczególnie buntowałem się przeciw Rzeźniczej, przy której znajdował się teatr. W umyśle 13-latka proceder zabijania i ćwiartowania zwierząt był nie do pogodzenia ze szlachetną działalnością artystyczną. Nie znałem jeszcze pojęć sacrum i profanum, ale czułem, że jedno do drugiego zdecydowanie nie pasuje. Przy Rzeźniczej jest raczej miejsce dla rzeźni, natomiast teatr powinien stać przy Placu Teatralnym – argumentowałem w dyskusji z nauczycielami. Od nich dowiedziałem się, że nazwy ulic biorą się od tego, czym zajmowali się tamtejsi mieszkańcy w wiekach średnich. I tak na jednej ulicy znajdowały się pracownie garncarzy, na drugiej kotlarzy, na trzeciej szewców i tak dalej. Prawda jest trochę inna, nazwy pojawiły się, gdy Wrocław przeżywał boom gospodarczy w XVII wieku. Jednak pierwsza interpretacja mocniej zapadła mi w pamięć i przez długie lata kojarzyłem ten fragment miasta ze zdjęciami przedmieść Kalkuty lub wiejskimi scenami uwiecznionymi na obrazach Breugela. Ludzki i zwierzęcy gwar, monotonny ruch prymitywnych wózków i nieodłączny smród wypełniający liche domostwa, ulice i zaułki. Wokoło walają się organiczne nieczystości, psy roznoszą zwierzęce kości, rynsztokami płynie gnojówka pomieszana z krwią. Łatwo o takie wyobrażenia. Czy nazwy Nożownicza, Kiełbaśnicza, Rzeźnicza nie brzmią morderczo? Nadal tak brzmią, chociaż dziś uliczki okalające Rynek pełne są hoteli, restauracji i kafejek. Wzdłuż pasażu o wymownej nazwie Tanie Jatki stoją pawilony z rękodziełem i pamiątkami. Zniknęło to śmierdzące, czym handlowano pierwotnie, a jedyne zwierzęta – gęsi, koza, świnia i królik – odlane są w brązie i ustawione tam na pamiątkę procederu, który przeniósł się poza miasto.
Podczas jednego z ostatnich pobytów we Wrocławiu, nocowałem u Piotra. Nie stać mnie było na hotel, gospodarzom mogłem się odwdzięczyć butelką bułgarskiego wina. Wypiliśmy ją wspólnie, kiedy dzieci zostały ułożone do snu. Było ich co najmniej troje, może więcej, w każdym razie zajmowały jeden pokój, w drugim spał Piotr z żoną. Materac dla mnie ułożyliśmy w kuchni, niemal pod stołem. Nie spało mi się najlepiej, tuż obok poduszki zrobionej z wełnianego swetra przebiegała pionowa rura kanalizacyjna, która mimo nocnej pory, co jakiś czas hałasowała. Same dźwięki nie były tak dotkliwe, jak wyobrażenie tego, co spływa z toalet drugiego i trzeciego piętra. Do rana nic nie przeciekło, ale przerażające wizje pozostały ze mną na długo. Nie mam wpływu na to, co pamięć zatrzymuje w swoich schowkach.
Z Ostrowa Tumskiego wróciłem na Rynek, wyjąłem z plecaka lustrzankę i miałem zrobić zdjęcie krasnalowi Życzliwkowi, kiedy z Placu Solnego nadeszła grupa wygolonych na łyso facetów niosących czarnozielone sztandary i stukających podkutymi butami o bruk. Szli w milczeniu, krzyczały za nich nienawistne hasła wypisane na banerach, naziolskie symbole namalowane na sztandarach. Przezornie cofnąłem się pod ścianę, aparat dla świętego spokoju przykryłem kurtką. Nie po to tu wróciłem, żeby fotografować pokaz prymitywnej siły. Przyglądałem się niemo, jak przygłupie byczki maszerują, jak zadzierają brody i prężą muskuły, jak zerkają na boki, czy ich parada budzi oczekiwany przestrach i oburzenie. Nie na to czekaliśmy pod koniec lat osiemdziesiątych, kiedy wiadomo było, że komuna upadnie. Nie takie były nasze wyobrażenia Polski odzyskanej z rąk sowieckiego okupanta, nie o takim jej obliczu rozmawialiśmy z Piotrem i jego gośćmi tamtego wieczora, kiedy dzieci poszły spać, a my osuszaliśmy kolejne butelki bułgarskiego wina. To czego się wtedy obawiałem leżąc na materacu z głową przytuloną do rury kanalizacyjnej, dokonało się teraz. Gówno wybiło.
Ponury pochód oddalił się, kawiarniane stoliki ożywiły się gwarem na nowo. Zwyczajność. Bezcenna zwyczajność, za którą, jak za świeżym powietrzem zaczyna się tęsknić, gdy jej brak. Ruszyłem dalej, parę razy zapuściłem się w boczne uliczki, żeby sfotografować kolejną serię gzymsów, ryzalitów, półkolumn i portyków oblanych miękkim światłem zachodzącego słońca. Tak doszedłem do hotelu. Okna mojego pokoju wychodziły na ulicę, dołem od czasu do czasu przemykał tramwaj, ale zanim zamknąłem drzwi przez okno korytarza zerknąłem na wewnętrzne podwórko. Zajęło mi sporą chwilę, żeby rozpoznać układ ścian, kształty okien i przybudówek, sylwetkę komina wystającego ze ściany szczytowej. Pamięć do architektonicznych detali nie zawiodła mnie. Przecież ja to podwórko widywałem wcześniej, ale od innej strony! W przeciwległej kamienicy, na drugim piętrze znajdowało się mieszkanie Piotra. Ulice Ruska i św. Mikołaja zbiegają się w tym miejscu, zatem podwórko musi być wspólne.
Symbolika tej sytuacji była oczywista: wtedy byłem pariasem wałęsającym się po marginesach socjalistycznego państwa, bywalcem dworcowych poczekalni, schronisk młodzieżowych i mieszkań przyjaciół rozrzuconych po Polsce. Zatoczyłem koło, ale teraz miałem do dyspozycji klimatyzowany pokój z łazienką, wygodnym łóżkiem i miękką pościelą. Żaden niespodziewany hałas nie powinien zakłócać mi snu a ja chciałem wypocząć przed jutrzejszym dniem. Nazajutrz przypadały moje pięćdziesiąte urodziny, miał to być więc jeden z tych dni, które chciałoby się zacząć wzniośle, przeżyć radośnie i zakończyć w dobrej formie fizycznej. Okrągłe urodziny to – jak wiedziałem z literatury – okazja do rozważań nad własnymi osiągnięciami (kto normalny rozpamiętuje porażki?), nutka patosu jest tego dnia całkowicie uzasadniona, a poczucie dumy już wczesnym rankiem winno przylgnąć do starannie ogolonej twarzy i pozostać tam do wieczora. W żadnym scenariuszu nie przewidziano, by ten uroczysty dzień rozpoczynać dwadzieścia po czwartej, kiedy ze snu wyrywa cię pijacki śpiew dobiegający z ulicy. Rzeczywistość jednak bywa bezlitosna. Dwaj lub trzej pijaczkowie akurat pod moim oknem urządzili sobie koncert przyśpiewek na melodię piosenki “Guantanamera”. Cudowny majowy świt wstawał nad miastem, a oni z trudem utrzymując linię melodyczną artykułowali wcześniej wyuczone słowa: “zawsze i wszędzie policja nad przemijaniem czasu roztkliwiać się będzie, zawsze i wszędzie policja germański gotyk i jego odbicia w taflach szkła biurowców podziwiać bęęędzie”. Kiedy ucieszyłem się, że to koniec i zmrużyłem oczy, aby ponownie zasnąć, nastąpiła druga zwrotka: “zaawsze i wszęęędzie policja o sekretach tożsamości odnalezionej w uliczkach starego miasta raporty pisać będzie…”. Zawsze i wszędzie.