Zawsze chciałem odstawić numer z Fight Club. Nie ten z praniem się po mordach, ten odstawiłem już kilka razy w życiu. Chodzi mi o historię, kiedy główny bohater chodzi na spotkania różnych grup wsparcia, żeby zwalczyć bezsenność i poczuć cierpienie innych ludzi. Tam spotyka Marlę Singer a potem zaczyna się ostra jazda z facetem o nazwisku Tyler Durden. Ten właśnie numer zawsze chciałem odstawić. Nie, żebym cierpiał na bezsenność, albo zamierzał spotkać świra, który nauczy mnie jak konstruować materiały wybuchowe i robić mydło z ludzkiego tłuszczu. O Marli Singer także nie marzę. Po prostu zawsze wierzyłem, że jak chce się o czymś na poważnie pisać, chociażby o ludzkim cierpieniu, trzeba to samemu przeżyć. Zrobić rzetelny research.
Całe moje życie to pieprzony research.

Robię szybkie rozeznanie na googlach i wychodzi mi, że spotkania Narcotics Anonymous odbywają się w każdy piątek w salce przy kościele St Stephen’s w centrum Bournemouth. Są też inne spotkania w innych miejscach, ale ten kościół wydaje mi się najlepszym wyborem. Grupa wsparcia „Mężczyźni razem do końca” zbierała się przecież w podziemiach episkopalnego kościoła Świętej Trójcy.
Auto zostawiam kawałek dalej, na parkingu pod wiaduktem na Wessex Way. Nie zamierzam rzucać się w oczy, nie chcę, żeby mnie zapamiętano. Jestem przecież oszustem, przychodzę na przeszpiegi. Chcę usłyszeć ciekawe historie, zagarnąć je dla siebie, zawłaszczyć sobie, użyć je i wykorzystać.

Przed wejściem stoi grupka kilku osób, sześciu lub siedmiu facetów. Wszyscy palą, widocznie walkę z nałogami zaczęli od poważniejszych substancji niż rakotwórcza nikotyna.
A może z nikotyną trudniej jest zerwać niż z heroiną.
– Nowy?
Jeden z palących zagradza mi drogę. Jest w nieokreślonym wieku, jego twarz wskazuje, że przeżył więcej ode mnie. A przynajmniej ćpał mocniejsze dragi.
– Nie byłem tu jeszcze – uśmiecham się. Uśmiech może nie jest do końca szczery, ale ma za zadanie przekonać go, że nie mam wrogich zamiarów. I że nie przychodzę szpiegować.
Bez ostrzeżenia rzuca mi się na szyję, jego ramiona otaczają mnie w braterskim uścisku.
– Uwierz, że będzie dobrze – mówi z żarem w głosie, wionąc mi do ucha nikotynowym oddechem. – Pomożemy ci.
Salka jest już w dużej części zapełniona. Na plastikowych krzesełkach wierci się niecierpliwie ponad dwadzieścia osób, w większości faceci. Dostrzegam tylko dwie kobiety, co każe mi się zacząć zastanawiać, czy to faceci częściej wpadają w szpony nałogu, czy może kobiety mniej chętnie z niego wychodzą.
Zajmuje jedno z nielicznych już wolnych miejsc, obok typa, który z wyglądu przypomina mi Klausa Kinsky’ego. Potwornie chudy blondyn w przykrótkich dresach Lonsdale, kiedy stanie wyprostowany musi mieć ze dwa metry wzrostu. Kiedy siadam, zwraca do mnie kościstą twarz, z której wyglądają idealnie błękitne, zamglone metadonem oczy.
– Nowy?
Kiwam głową i przygotowuję się na najgorsze. Ten na szczęście tylko wyciąga grabę. Moja, nie najmniejsza dłoń ginie w łapie olbrzyma.
– Witamy na pokładzie. Będzie dobrze, mate.
Naprzeciw nas stoi stolik, za którym siedzi trzech facetów. Liczyłem, że przynajmniej jeden będzie zawodowym terapeutą albo psychologiem, tymczasem żaden z nich na takiego nie wygląda. To znaczy żaden z nich nie jest w typie doktorka, z brodą, w okularkach i w sweterku z łatami na łokciach. Wszyscy w starych dżinsowych katanach albo w dresach. Wszyscy mocno naznaczeni życiem, każdy wygląda jakby przeżył swoje bardzo intensywnie.
W pewnym momencie, kiedy salka zapełnia się już do ostatniego miejsca, zaczyna się spotkanie. Wszystko się teraz toczy według jakiegoś rytuału, który wszyscy tutaj najwidoczniej znają na pamięć. Najpierw różne osoby czytają z kartki fragmenty statutu Anonimowych. Podoba mi się fragment, że każdy może przyłączyć się do AN, bez względu na wiek, rasę, orientację seksualną, wyznanie, religię lub brak religii.
Potem ktoś zapala świeczki na stoliku przed nami, ktoś wyłącza światło. Robi się nastrojowo jak na wieczornicy harcerskiej. I nagle jeden z facetów przy stoliku zaczyna mówić. Spodziewałem się jakiegoś wykładu, jakiejś mowy motywacyjnej, prelekcji o szkodliwości narkotyków albo czegoś w tym stylu. Tymczasem facet opowiada o swoim życiu.
O tym, jak się wychowywał w Edynburgu i od małego miał przejebane z powodu rudych włosów. Które ktoś mu kiedyś podpalił dla zgrywy, wylewając na głowę benzynę do zapalniczki. O tym jak z wielkiej samotności zaczął wąchać klej, kiedy miał dziesięć lat. O pigułach, które łykał żeby przetrwać szkołę i o tym jak spotkał miłość swojego życia.
– Heroina zawładnęła mną od razu – mówi o niej z goryczą w głosie. – To była pierdolona miłość od pierwszego strzału.
Opowiada o tym, jak dla niej sprzedawał rzeczy z domu i jak z jej podszeptu kradł kasę z bankomatów. Jak staczał się niżej i niżej i choć zawsze wydawało mu się, że już niżej nie można, zawsze okazywało się, że był w błędzie. Okradł rodzoną siostrę. Sprzedał obrączki ślubne rodziców. Nie był na pogrzebie ojca. Zawalił dosłownie wszystko, co dało się zawalić.
Mówi o latach spędzonych w więzieniu, za napad na bar z kebabami.
– Ta spluwa to była tylko replika, nie stać mnie było na prawdziwego obrzyna – mówi. – Ale cholerny Turek i tak się posrał ze strachu.
Cała sala parska zdrowym śmiechem i ja też nie potrafię się nie śmiać.
Opowiada dalej, lata w więzieniu i lata na wolności migały mu jak w kalejdoskopie. Zawsze, kiedy kończył odsiadkę, tylko ona na niego czekała.
– Ta suka zabrała mi wszystko, nawet zęby – mówi. I żeby udowodnić prawdziwość swoich słów sięga do ust i wyciąga sztuczną szczękę. Cała sala bije mu brawo podczas kiedy on wymachuje protezą triumfalnie w powietrzu.
– Pognałem wreszcie tą kurwę i jestem czysty od ponad dwóch lat – mówi, kiedy sala się uspokaja. – Odzyskałem swoje życie, mam uczciwą pracę. Naprawiam teraz bankomaty, ktoś docenił moje doświadczenie w tej branży. Bary z kebabami omijam. Zacząłem się wreszcie interesować innymi kobietami. Najwyższy czas, mam już przecież czterdzieści pięć lat.
Potem opowiadają inni. Przedstawiają się „Roy uzależniony” albo „Tony uzależniony” albo „Wendy uzależniona”, a potem opowiadają o sobie.
Każda historia godna jest Trainspotting, wszystkie zlewają się w jedną, niekończącą się opowieść o ludzkim upadku. O parszywym życiu skażonym narkotykami, o nędznej, plugawej egzystencji w grzechu i upodleniu – najpiękniejsze historie jakie słyszałem kiedykolwiek na własne uszy i żałuję, że nie wziąłem dyktafonu, albo chociaż nie mogę robić notatek, bo boję się, że połowę z tego zapomnę. A po to właśnie tutaj przyszedłem, po te ich okropne, smakowite historie i karmię się nimi, karmię na całego, żeruję na nich jak wampir, który nie wie co to sytość.
W pewnym momencie olbrzym siedzący koło mnie zaczyna mówić. Nie jest to historia jego życia, na którą naprawdę miałem ochotę, tylko jakiś dziki słowotok, strumień myśli wyrzucanych w takim tempie, że nie wszystko jestem w stanie zrozumieć. Czasami jest to bełkot pod nosem, który po chwili przeradza się w serie słów głośne i wyraźne niczym z karabinu maszynowego, by po chwili znowu przycichnąć i balansować na granicy słyszalności.
– Czasem, rozumiesz… Budzi się we mnie gniew. Taka wściekłość – mówi olbrzym i zaciska pięści. – Za to całe przegrane życie, które sam sobie zmarnowałem. Za te wszystkie lata, których nawet nie pamiętam. Za te wszystkie rzeczy, które mnie ominęły, które mógłbym robić gdybym tak nie ćpał. Bo mogłem być kimś, normalnym gościem. Mogłem mieć szczęśliwe życie, a zostałem ćpunem. Mogłem mieć rodzinę a nie mam nikogo. Czasem idę ulicą i patrzę ludziom w twarze. I każdy wydaje się szczęśliwszy ode mnie. Tak, jakby każdy znał ten sekret, jak trzeba żyć, żeby być szczęśliwym. Każdy, tylko nie ja. I jeszcze wydaje mi się, że wszyscy wiedzą, jak bardzo schrzaniłem sprawy. Że to po mnie widać, że mam to wypisane na mojej twarzy. I wtedy nienawidzę ich jeszcze bardziej.
Bo, rozumiesz, mam w sobie jakąś nienawiść do tych, którzy żyją normalnie. Którzy mają fajne życie, rozumiesz o co mi chodzi. Rodzinę, dom, pracę. Ja nie mam nic i za to ich nienawidzę. Siebie też nienawidzę, bo to w sumie sam sobie tak to życie zasrałem. I codzienność bez dragów wydaje mi się wtedy niemożliwa, po prostu niemożliwa. Bo jak to do mnie dociera, jak bardzo jestem w dupie ze wszystkim, to boli mnie tak bardzo, gdzieś w środku, w mojej duszy, że żeby nie czuć tego bólu znowu mam ochotę ćpać, rozumiesz. Bo jak nie ćpam a mnie te myśli nachodzą, kłębią się w głowie jak żmije, to mam ochotę złapać stołek i pierdolnąć w okno albo komuś przyjebać, rozwalić wszystko dookoła.
You get what I’m saying, mate.
Pomruki ze wszystkich stron oznaczają, że każdy dobrze rozumie, o co mu chodzi. Każdy z nich dokładnie tak czuje.
– A najbardziej wkurwiają mnie ci wszyscy dziennikarze, pismacy i goście od filmów, którzy robią kasę na takich jak my. Robią taki pierdolony Trainspotting albo inne gówno i potem wszyscy myślą, że takie życie jest fajne. Że dragi to dobra zabawa, tylko trzeba umieć się w nią bawić. I z nas się śmieją. Bo wychodzi na to, że tylko ja jestem takim debilem, co nie potrafi, bo zamiast dobrze się bawić dałem sobie zmarnować życie. Takich pismaków to bym przede wszystkim zajebał.
Blondyn przestaje mówić i zapada się w sobie. Coś tam jeszcze mamrocze, ale oklaski zagłuszają jego słowa.
– Mamy tu dzisiaj z nami nową osobę – mówi jeden z facetów przy stoliku, a mnie serce momentalnie skacze do gardła. – Proszę, przedstaw się nam i powiedz coś o sobie.
– Jesteś nowy i jeszcze tego nie wiesz, ale taki mamy tu zwyczaj – dodaje drugi tonem wyjaśnienia.
Odruchowo wstaję, w głowie mam totalną pustkę. Czuje się tak, jak wtedy, kiedy w podstawówce idiota od geografii wzywał mnie do tablicy, żeby zadać pytanie o prądy morskie Pacyfiku.
Rozglądam się dookoła i widzę twarze. Zaciekawione, skupione, braterskie. Będzie dobrze, nikt mi tu źle nie życzy. Muszę tylko uważać na to, co mówię.
– Większość z was zaczynała od swojego dzieciństwa – mówię. – Więc ja również mogę powiedzieć o swoim. Było naprawdę przejebane.
Roztaczam przed nimi wizję dorastania w czasach komunizmu, na krakowskim osiedlu z wielkiej płyty. Opowiadam o dwóch młodszych braciach, którzy przyszli na świat po mnie, zabierając całą uwagę rodziców sprawiając, że właściwie wychowywałem się sam, wśród betonowych bloków, z innymi samotnymi dzieciakami. O problemach w szkole, gdzie gnojono mnie na każdym kroku, bo byłem inny od wszystkich i nie miałem w domu telewizora. O chorobie psychicznej ojca, która sprawiła, że mój świat się po prostu zawalił a ja zamknąłem się w skorupie smutku i wstydu, w której pozostałem na całe lata. O tym, jak stary wyrzucił mi pewnego dnia wszystkie zabawki na śmietnik, jak napierdalał mnie pasem i jak się go panicznie bałem oraz nieustannie wstydziłem, do tego stopnia, że w pewnym momencie miałem ochotę się zabić. Jak rozważałem skok z dachu bloku albo położenie się na torach. Na naszym osiedlu co pewien czas ktoś skakał z dachu albo rzucał się pod pociąg na pobliskich łąkach. Ostatecznie nie zrobiłem tego, bo stchórzyłem, a może nie chciałem dokładać problemów matce. Poza tym miałem dopiero dwanaście lat i byłem ciekaw, czy życie może być jeszcze bardziej przejebane, czy może jednak coś się poprawi. Samobójstwo zawsze można przełożyć na następny dzień i ten następny dzień może akurat okazać się lepszy. Szkoda, że kilkanaście lat później mój brat na to nie wpadł.
Opowiadam o tym, jak w wieku trzynastu lat pojechałem z matką do Szwecji i jak zmieniło to moje życie. O pierwszej punkowej załodze, jaką tam widziałem i o dobrobycie, który mnie zaczarował. O tym, jak po powrocie do komunistycznego kraju nie mogłem się już odnaleźć i jak niedługo potem sam przyłączyłem się do krakowskiej załogi.
– Mirosz. Konopek. Bambus. Teoś i ja – mówię. – Był jeszcze Nochal ale odstawiliśmy go na boczny tor, bo nawet na nasze standardy był kompletnym idiotą. Piliśmy tanie wina do oporu, wąchaliśmy klej i paliliśmy gównianą samosiejkę. Kręciliśmy się po mieście nieustannie szukając kłopotów albo jeździliśmy na koncerty i wreszcie coś się w moim życiu zaczęło dziać. Ci goście mnie nie oceniali, nie patrzyli się na mnie z góry. Każdy miał swoje problemy i dlatego wszyscy pasowaliśmy do siebie. Trzymaliśmy się razem, choć nieraz napierdalaliśmy się we własnym gronie. Ale łączyła nas muzyka, goście z angielskich kapel byli dla nas bogami.
Przez salę przetacza się pomruk uznania. Większość z tych ludzi prawdopodobnie wychowała się na Sex Pistols, The Clash i UK Subs. Przynajmniej teraz wiedzą, o czym mówię.
– W międzyczasie zostałem czarną owcą w rodzinie. Moja inteligencko – katolicka familia uznała, że mnie zdrowo pogięło. Kolorowy irokez, agrafki, kolczyki i tatuaże uznali za przejaw choroby psychicznej, rzecz najwidoczniej dziedziczną i zapewne nieuleczalną. Sprawa się pogorszyła, kiedy oblałem egzamin na anglistykę i zacząłem pracować w zakładzie szewskim. Wtedy po prostu spisano mnie na straty i w ogóle przestano traktować poważnie.
Prawda była taka, że chciało mi się rzygać na samą myśl nawet, że mógłbym kiedyś zasilić szeregi krakowskiej inteligencji. Pomijając mojego dziadka i jeszcze kilka osób starej daty, które wciąż pamiętały, co to znaczy mieć klasę, wszyscy zakłamani aż do bólu. Obłudni, chciwi bigoci, żałośni dusigrosze, którzy za żadne skarby nie potrafią się przyznać nawet przed sobą, że nade wszystko kochają pieniądze. Gardzący ludźmi spoza swoich sfer spadkobiercy przekupek spod Sukiennic, którzy z sobie tylko wiadomych powodów uważają że ich gówno wonieje jak róże. Być może nawet dla nich pachnie atrakcyjnie, bo Krakówek kocha swoje brudy i smrodki. Trujący się nawzajem jadem intryg i plotek Borgiowie z Uniwersytetu Jagiellońskiego, budujący swoje kariery naukowe na arszeniku i wazelinie. Mistrzowie kumoterstwa, ustawiający po znajomości karierę swoim dzieciom, pomstujący jednocześnie na układy i korupcję w kraju. Dumni z papieża – Polaka hipokryci, którzy sprzedadzą nawet jego pamiętniki, wbrew woli umarłego rzucą do księgarń jego osobiste zapiski, bo to się przecież sprzeda, a pieniądz jest tutaj dobrem nadrzędnym. Bezlitosne potwory odzyskujące swoje rodowe kamienice, odcinające wodę i prąd mieszkańcom, żeby się szybciej wynieśli. Hieny wyjące pod melodię hejnału, pierdolone centusie, drobnomieszczańskie gnidy skaczące po Krakowskim Rynku.
Nie chciałem mieć z nimi nic wspólnego.

Rodzina położyła na mnie krzyżyk, już tylko babcia modliła się, żebym się naprostował. Chyba w końcu modły zostały wysłuchane, choć nie w sposób, jakiego by się ktokolwiek spodziewał. Jeśli Bóg istnieje, to zaiste dziwne mieć musi poczucie humoru.
W okolicach roku 2000 poznałem Lecha Kowalskiego. Faceta, który zrobił DOA, film dokumentalny o ostatniej trasie koncertowej The Sex Pistols. A także wiele innych filmów. Kowalski imponował mi bardzo. Przybił piątkę z każdym liczącym się artystą w rockandrollowym cyrku, był gościem znanym w nowojorskich kręgach i w filmowym światku Los Angeles. Narobiwszy szumu w Stanach przeniósł się do Europy, Paryż był jego pierwszym wyborem, tam nawiązał współprace z telewizją Arte, która zgodziła się finansować jego kolejne przedsięwzięcia. A teraz zaproponował mi pracę.
Oczywiście nie chodziło o to, że docenił moją twórczą osobowość i liczył na owocny tandem. Bez jaj. Facet po prostu potrzebował dobrego kierowcy, który będzie z nim jeździł po Polsce i targał za nim sprzęt. Poza tym będzie tłumaczem, ochroniarzem i kompanem do picia. Miałem wszystkie potrzebne kwalifikacje, nadawałem się jak nikt inny.
Dokument miał być o hitlerowskiej autostradzie biegnącej przez nasz kraj. W sumie miał to być film o Polsce.
Praca z Lechem Kowalskim, latem 2001 była kolejnym punktem, który zmienił moje życie. Patrząc na Kowalskiego zrozumiałem, że naprawdę można w życiu robić to, co się lubi i jeszcze wyjść na swoje. Trzeba tylko iść na całość, bez oszczędzania się, bez półśrodków i bez strachu o konsekwencje.
Praca na Hitlerowskiej autostradzie to był prawdziwy hardkor. Dwa miesiące wśród bułgarskich kurew i tureckich alfonsów, ukraińskich weteranów z Afganistanu i całej masy podejrzanych Polaków. Każdy próbował nas przewalić na kasę. My próbowaliśmy z nich wydusić prawdę o życiu.
Wreszcie skończyliśmy zdjęcia i pojechaliśmy do Paryża, docierając tam dokładnie 11 września. Zmęczony śmiertelnie po dwudziestoczterogodzinnej jeździe przez Europę, patrzyłem w telewizor i myślałem, że mam już omamy.
Kowalski krzyczał, że zaczyna się trzecia wojna.
Przez kolejne miesiące świat pogrążony był w szoku i ja również, bo wróciwszy z Francji do Polski zrozumiałem, że uzależniłem się od adrenaliny i przygody, że po Hitlerowskiej Autostradzie moje życie nigdy już nie będzie takie samo.
Miesiące upływały, ja nie mogłem sobie znaleźć żadnej pracy. Pieniądze zarobione przy filmie topniały jak śnieg w maju a ja nawet nie byłem w stanie opisać historii kręcenia filmu z Kowalskim na Hitlerowskiej Autostradzie, bo dopadła mnie depresja. Mojego młodszego brata dopadła również, czego, skupiony na własnym dole, nie byłem w stanie dostrzec.
Skończyło się tak, że Tomek popełnił samobójstwo.
A ja następnego dnia dowiedziałem się, że zostanę ojcem.
W tym momencie życie nabrało dla mnie nowego znaczenia i już wiedziałem, że się nie mogę poddać. Porzuciłem marzenia o sławie pisarskiej, czy choćby o napisaniu kolejnej nieczytanej przez nikogo książki. Załapałem się do pracy w krakowskim wydawnictwie.
Właściwie „załapałem się” nie wyjaśnia dokładnie sytuacji. W ruch poszły krakowskie układy, którymi tak zawsze gardziłem. Pracę załatwiła mi matka, dzięki wieloletniej znajomości z prezesem wydawnictwa specjalizującego się w wydawaniu dzieł Papieża Polaka. W dziale ekspedycji, czyli na magazynie.
– Powtórzę to raz jeszcze, bo sam już w to dzisiaj nie wierzę – mówię. – Miałem wtedy trzydzieści lat i moja mama załatwiła mi po znajomości pracę w magazynie. Czy ktoś z was upadł kiedyś tak nisko? – pytam i momentalnie zdaję sobie sprawę, że to niestosowne, bo każdy z moich słuchaczy upadł kiedyś znacznie niżej.
Tony książek, które przerzucasz codziennie, w pocie czoła, w bólu przeciążonych pleców. Nieustannie poganiany przez szefa, który jest niekompetentnym burakiem, a w dodatku potwornym chamem, potykasz się ze zmęczenia o własne nogi biegając tam i z powrotem z ciężkimi paczkami. Rozładowujesz paletę za paletą wciąż dodrukowywanych bestsellerów, które wszyscy chcą kupować i czytać, o których wszyscy mówią, podczas gdy twoja własna książka, wydana w nędznym nakładzie, zalega i kurzy się w magazynie innego wydawnictwa – tak właśnie wyobrażam sobie piekło pisarzy. Ja w tym piekle spędziłem niemal dwa lata – mówię.
– Zaraz, koleś – odzywa się ktoś z głębi sali. – Powiedziałeś, że jesteś pisarzem???
Oczywiście, to musiało się tak skończyć. Zawsze za dużo gadam, kiedy ktoś chętnie słucha i nie przerywa.
– No, może i jestem, ale…
– Więc przyszedłeś tu, żeby sobie posłuchać?
– A może nawet wszystko nagrywasz?
– A potem nas gdzieś obsmarujesz, tak?
– Marzy ci się, gnojku, nowe Trainspotting?
Ktoś zapala światło i stoję teraz jak głupi jeleń zatrzymany w snopie świateł drogowych, który zaraz zginie rozjechany na placek na środku autostrady. Dookoła widzę gniewne, oburzone twarze.
– Won z nim! Wyrzucić go! – krzyczą na mnie ze wszystkich stron.
Blondyn obok mnie podnosi się z krzesła i widzę, że się nie myliłem – faktycznie ma ze dwa metry. Wielką łapą chwyta mnie za kołnierz, wyrywa z krzesła i ciągnie do wyjścia. Metadonowe oczy ciskają błękitne błyskawice. Mógłbym się z nim szarpać, ale obawiam się, że wtedy pozostali rzucą się na mnie. Na razie tylko robią hałas, ubliżają mi i wygrażają pięściami.
– I nawet nie próbuj tu wracać – dyszy blondyn, wypychając mnie na ulicę. – Dobrze cię zapamiętaliśmy.
Masując obolały kark wracam do auta. Serce wciąż bije o wiele za szybko, ale śmieję się w głos sam do siebie, bo udało się i wyszło nawet ciekawiej niż zakładałem. Zdobyłem historie, których potrzebowałem.
Odpalając silnik pickupa myślę sobie, że Chuck Palahniuk byłby ze mnie dumny.

Jan Krasnowolski – Anonimowy
QR kod: Jan Krasnowolski – Anonimowy