Każdy z nas ma w sobie dwie osoby, kiedy więc dwoje ludzi spotyka się, zbliża i łączy, byłoby czymś niezwykle rzadkim, gdyby zgadzała się ze sobą cała czwórka.
Fernando Pessoa

Dedykuję Mamie, której tuż po tym jak mnie urodziła powiedziano, że ma „śliczną czarną dziewczynkę”.

PROLOG

21.05.1989

W Warszawie rodzi się chłopiec z czarną ręką. Nie jest to krwiak, ręka nie wykazuje też cech martwicy. Jest całkowicie zdrowa, podobnie jak reszta bobasa. Ręka po prostu jest rasy czarnej. To dziwne tylko o tyle, że wyrasta z korpusu białego niemowlaka.
Rodzice nazywają dziecko Adam. Zanim się urodził, planowali nadać mu imię Albertyn.

Czarna ręka zaspokaja z nawiązką ich potrzebę wyjątkowości.

Ojciec Adama sprowadza ubrania z Turcji i handluje nimi na Stadionie Dziesięciolecia. Matka prowadzi kwiaciarnię, jej ulubionym kwiatem jest gerbera. Po urodzeniu Adama zapada na depresję poporodową. Ciągła nieobecność męża oraz konieczność ukrywania ręki Adama pogłębiają objawy.

Jest wierząca, czuje, że spadło na nich przekleństwo.

1995

Adam rośnie na introwertyka, nie lubi przebywać na dworze. Głównie ogląda książki, potem czyta, bawi się sam. Rodzice wysyłają go do przedszkola w piątym roku życia, z czarną ręką zabandażowaną i zawieszoną na temblaku. Adam nie rozumie, skąd tyle nieprzyjemności – opuszczenie domu, ograniczenie ruchów. Dotychczas ubierali tylko czarną rękę w białą rękawiczkę. W przedszkolu dzieci dużo się brudzą i przebierają, wychowawczyni mogłaby zdjąć taką rękawiczkę, temblak to co innego. Chroni przed wysiłkiem, przed spoceniem i przed przebieraniem.

Gdyby ktoś doptywał, dlaczego tak długo nosi temblak, rodzice Adama odpowiedzieliby coś o źle gojącym się złamaniu. Uzyskaliby w ten sposób porcję pocieszenia.

Należy im się, w końcu.

Jesień. Na rytmice Adam tańczy z innymi dziećmi do dźwięków fortepianu. Muzyka jest piękna, Chopin, przenika całe ciało. Adam czuje wolność, płynącą od małych stóp w górę, rajstopami z krokiem w kolanach, brzuchem pełnym czekoladowego budyniu z kożuchem. Wolność dosięga w końcu ramion. Adam zamyka oczy i w zapomnieniu prostuje zapoconą czarną rękę w łokciu. Bandaż rozwija się i osuwa się w rytm muzyki. Mama kazała uważać na bandaż, ale to nic, widok jest taki piękny, że aż wart kary, która może go czekać. Przejrzysta gaza przypomina smugę dymu z fajki. Adam porusza nią delikatnie, a ona faluje w powietrzu.

Dzieci patrzą z urzeczeniem, które szybko ustępuje zadziwieniu, a następnie obrzydzeniu. Spomiędzy białych bandaży wyłania się pulchna czarna rączka o wnętrzu koloru kawy Inka. Dzieci krzyczą, pokazują go sobie palcami. Adam nie wie, co się dzieje. Kiedy przy dźwiękach ostatnich akordów bandaż opada na ziemię, w drzwiach od sali od rytmiki stoi już pani Grażynka zwana Słoniem, wsadza Adama pod kwaśno pachnącą pachę i niesie do gabinetu dyrektorki. A potem przyjeżdża mama i każe mu zabrać rzeczy. Adam zastanawia się, czy jest bardziej zła czy przerażona.
-Dlaczego twoja ręka jest czarna? – pyta Małgosia, kiedy Adam zabiera worek na kapcie.
-Nie wiem – mówi Adam, po raz pierwszy w życiu uświadamiając sobie, że ma czarną rękę.
-Myślę, że to obrzydliwe – mówi szczerze Małgosia.
-Myślę, że jesteś głupia – odpowiada równie szczerze Adam.

Po chwili przychodzi refleksja.

Adam staje się świadom, że ta ręka jest czymś, co nigdy nie spotka się z automatycznym prawem do istnienia. Akceptacja lub odrzucenie, nigdy obojętność.
Ta myśl jest zbyt dorosła. Kiedy się pojawia, twarz Adama przybiera wyraz męczeństwa, który już nigdy jej nie opuści.

1996

W podstawówce Adam chodzi w rękawiczce, dostaje lewe zwolnienie z wuefu. Pamiętając o feralnej rytmice w przedszkolu, sam skrzętnie ukrywa rękę. Nie ma mowy o krótkim rękawie latem. Nie ma mowy o graniu w piłkę na podwórku. Ale być może nigdy nie było mowy, Adam nie lubił nigdy takich rzeczy, lubi tylko książki.

Szuka bohaterów literackich mogących dzielić jego przykrą sytuację, ale to trudne. Nie łudzi się, że jego ręka kiedyś zbieleje i wypięknieje jak Brzydkie Kaczątko – zbyt dużo czasu spędził, szorując ją pumeksem, druciakiem i Domestosem, bez efektu. Przypadki zrzucania skóry nie występują w populacji ludzkiej. Bajki o pięknych i uciśnionych księżniczkach – Śnieżce i Kopciuszku nie przemawiają do jego wyobraźni, czuje się uciśniony głównie przez swoją fizyczność. Murzynek Bambo wydaje się nie mieć żadnych problemów, jest urwisem o osobowości równie jednolitej, jak jego skóra.

Ręka jest jak ciężka choroba, której Adam jest jedynym przypadkiem. O takich rzadkich chorobach mówi się choroby sieroce. Adam nie ma z jej powodu żadnych dolegliwości, więc nie może liczyć na litość, jedynie na obrzydzenie. Rozważa samodzielne pozbycie się ręki. W telewizji lecą „Chłopi”, Kuba Socha obcina sobie siekierą zakażoną nogę. Adam wybiega przerażony z pokoju, ale potem zastanawia się, czy to nie jest jakieś rozwiązanie. Na plus: bezrękim dzieciom się współczuje. Na minus: krew i ból. Póki co bilans się równoważy, ale dobrze mieć coś w odwodzie. To go uspokaja.

Mama stara się nie dotykać Adama w czarną rękę, chociaż jego to wcale nie boli. Kiedy pieką razem ciasto, wpatruje się w opakowanie margaryny „Palma” z czarnoskórym chłopcem o pozbawionej emocji czarnej twarzyczce. Pyta mamę o Afrykę. Mama nie lubi tych tematów, Adam milknie. Lubi piec ciasto, ręka zanurzona w mące jest bledsza, delikatniesza, prawie nie istnieje.

W międzyczasie ręka rośnie i staje się jeszcze dziwniejsza. Adam stara się nie patrzeć na nią za wiele, ale w trakcie prysznica się nie da. Tuż za obojczykiem, w miejscu przejścia w krągłość ramienia, skóra na odcinku jednego centymetra zmienia barwę z mlecznej w czekoladową. Z daleka wygląda to jak odgraniczone kreską. Kiedy był mały, ręka wyglądała jak zwykła tłusta łapka bobasa, ale z biegiem czasu widać, że mięśnie tej ręki są gęściej utkane, a ona sama bardziej gibka, ale krótkopalczasta, a przy tym gładsza w dotyku. Wydziela też inny, silny zapach – gdyby Adam nie wychował się w jego stałej obecności, pewnie uważałby, że jest egzotyczny, szczególnie pod pachą, w gąszczu włosów. Jest to zapach dżungli, węży i niedostępnych wodospadów.

W miarę jak ręka rośnie, Warszawa się zmienia. Sklepy wypełniają się produktami o których nikomu się nie śniło. Na ulicach pojawiają się czarnoskórzy.Powietrze zaczyna pachnieć inaczej, pachnieć przygodą.

2002

Adam ma trzynaście lat. Śni mu się sen, który odbiera jako sygnał.

We śnie nad czarną ręką unosi się maleńki czarnoskóry mężczyzna o dobrotliwym uśmiechu. Mężczyzna jest odziany w luźne, plemienne szaty i przemawia do Adama w nieznanym języku, tonem pełnym słodyczy. Następnie mężczyzna wybucha jak fajerwerk, zostaje wessany w mały palec ręki, na której następnie pączkuje niedojrzały pomidor. Adam budzi się z ciężarem pomidora w dłoni i spermą w nogawce od pidżamy. Przez szparę między powiekami wdziera się poranek. To pierwszy mokry sen Adama.

Adam chce się przekonać, czy czarna ręka posiada jakieś wrodzone uzdolnienia. Zaczyna od umiejętności typowo przypisywanych rasie czarnej: gra na bębnach, tamburynie i kastanietach. Bez większych sukcesów. Ręka kpi sobie z rasistowskich stereotypów. Doskonale za to nadaje się do masturbacji, wszyscy chłopcy wiedzą, że lewą ręką jest lepiej, jest mniej precyzyjna, obca. Czarna lewa ręka jest jeszcze bardziej obca, prawie jak drugi człowiek. Adam zaczyna się kompulsyjnie onanizować, szczególnie w momentach rozpaczy i zagubienia wywołanych samotnością.

Czarna ręka koi ból, który wywołuje. Krąg się zamyka.

2004

W liceum Adam przyłącza się do subkultury punkowej. Chodzi bardziej o outsideryzm niż anarchię, ale tego drugiego też się powoli uczy, podobnie jak klejenia irokeza na cukier. To pierwsi ludzie, którym świadomie pokazuje swoją rękę i nie żałuje. Oni akceptują z założenia każde dziwactwo.

Nadają mu pseudonim Gawriło, na cześć Gawriła Principa, zabójcy arcyksięcia Franciszka Ferdynanda. Organizacją delegującą Gawriła do zamachu była Czarna Ręka, tajna serbska grupa konspiracyjna. Po latach Adam uświadomi sobie, że Princip był nacjonalistą, a nie anarchistą, czyli raczej skinheadowcem niż punkiem. Nie zmienia to faktu, że w komunistycznej Serbii stał się bohaterem narodowym. Arcyksiążę jest nadętym, kapitalistycznym bufonem, po zamachu nadchodzi Pierwsza Wojna Światowa, Gawriło gnije w więzieniu po nieskutecznym połknięciu cyjanku. Pełen respekt. Gawriło – wąsacz z podkrążonymi oczami na rycinie w podręczniku ma nawet podobnie do Adama umęczony wyraz twarzy.

Adamowi podoba się, że jako punkwcy mają wspólnego wroga, czyli system. I są świadomie i samodzielnie wykluczeni, ale stanowią grupę. Emil, czarujący posiadacz maszynki do tatuażu i zestawu do produkcji wina, Anka, urocza i milcząca, o oczach kostuchy, wiecznie wściekły, najbardziej rozpolitykowany Paweł, Magda, która wydaje się go najmniej lubić i jest piekielnie złośliwa, Mareczek i Filip, dwa gnojki z gimnazjum. Kilka satelit: dilerka Kasia, członkowie punkowego zespołu Puchlina, pamiętający jeszcze złote rockowe czasy i klub Fugazi, starsi o jedno pokolenie. Czasem z sentymentu stawiają im wino i przysłuchują się młodzieżowemu wkurzeniu, zamiast kołysać poczęte w trasie dzieci. Młodzi nie jedzą mięsa, słuchają Włochatego, skóra tylko na glanach, kotlety sojowe, Mocna Wiśnia i chrzczony chemią hasz.

Rodzice Adama, którzy zawsze się go trochę bali, boją się jeszcze bardziej. Mama zaczyna chodzić do psychologa. Ojca interesy na wschodzie stoją kiepsko, spędza więcej czasu w domu. Chciałby spędzać czas z synem, ale nie mają sobie wiele do powiedzenia. Ojciec zaczyna pomagać mamie przy kwiatach, układanie goździków idzie mu źle, ale mama patrzy przez palce.

Trzeba wspierać bliskość, mówi jej psycholog.

Pewnej wiosennej nocy leżą pod Fortami Bema, upaleni do granic przytomności. Jest gorąco, jakby było lato, są świerszcze, nie ma komarów. Wszyscy wydają się spać, Adam osuwa się wgłąb ziemi, ciężki jak betonowy wieżowiec, maleńki jak robak, obojętnie szczęśliwy.
-Garwyło, chcesz w ryło? – bąka Magda i obraca się na plecy, przygniatając sobie irokeza.
-Nie zaczepiaj mnie, bo dosięgnie cię Czarna Ręka – warczy sennie Adam.
-Mogłaby dosięgnąć – ziewa Magda. -A powiedz, spuszczasz się czekoladą?
Oboje nie wiedzą, czy to żart. Nie jest żartem, że Magda oficjalnie i z wzajemnością należy do Pawła. Jej dwie białe ręce z czarnymi paznokciami i jego czarna i biała na fortepianie rozporków kojarzą mu się z zerówką, z zagrożeniem. Marsz Pogrzebowy Chopina na cztery ręce, czarna ręka w jej majtkach, ślizga się w górę i w dół, zatacza kółka, tonie. Ręce Magdy oswobadzają go ze sztruksowych spodni, szminka farbuje na czarno, wargi jak dwa pędzle, trochę się krztusi i trochę płacze, ale lubi to, lubi ból, doświadczenie totalne, mówi.

Księżyc świeci nad łąką jakby zielony, migotliwy. Na tle księżyca sylwetka Pawła, sika na pustym polu. Adam chce odepchnąć Magdę, ale ma ręce w jej spodniach, w niej, Magda zaciska się na jego palcach. Adam patrzy Pawłowi w miejsce, gdzie powinny być oczy, oczu nie widzi, księżyc pokazuje tylko kontur sylwetki, która zmniejsza się i zmniejsza. Adam nie wie, czy to dlatego, że on odlatuje, czy dlatego, że Paweł ucieka. Rano Adam zapina rozporek i patrzy na śpiącą Magdę z
rozmazaną szminką, na policzku drobne, białe, jaszczurze łuski. Żadna tam czekolada.

Adam spodziewa się szlabanu za to, że nie wrócił na noc. Mama staje na wysokości zadania. W trakcie szlabanu kilka razy kłóci się z nią, żeby przedłużyć czas pobytu w domu. Potrzebuje go, żeby myśleć o tym, jak poradzi sobie bez nich. Bo to, że sytuacja jest no future wiedział od początku. Magda kilka razy przychodzi pod dom, ale on nie otwiera. Magda rzuca kamieniami w jego okno (Adam mieszka na pierwszym piętrze), ale jest twardy. Magda w desperacji rzuca w okno salonu, wybija szybę, ojciec Adama wrzeszczy na nią przez poszarpaną dziurę, rani się w łysiejący czubek głowy. Magda ucieka, tak jak wtedy uciekł Paweł, już nie wraca.

Adam zastanawia się, po raz pierwszy, ile z tego jest winą ręki, a ile winą reszty jego ciała czy ducha, ile winą okoliczności. Goli irokeza, koncentruje się na nauce, całkiem słusznie, bo zbliżają się matury. Warszawa jest dużym miastem i gdyby chciał się włóczyć (a nie chce, nie ma czasu, nie ma z kim), to mógłby na przykład pojechać w tym celu na Żoliborz.

Parę razy widuje ich przelotnie, Magda wygląda jakoś mniej agresywnie, zapuściła włosy, szła za rękę z kimś spoza ich punkowej grupy. Obija mu się o uszy, że mały Marek daje w żyłę, a Paweł zaczął na serio bawić się w politykę.

2005

Adam idzie na studia. Ciężko to nazwać pójściem, studiuje w Warszawie, mieszka z rodzicami. Wciąż to mama smaży mu kotlety sojowe – wegetarianizm to jedyne, co sobie zostawił po punkach. I to mama pierze skarpety. Adam studiuje antropologię, wie, że chleba z tego nie będzie, ale nie myśli o tym. To mało realna perspektywa, kiedy mieszka się z rodzicami. Lubi swoje studia, lubi czytać i myśleć. Martwi go, że imponujące odkrycia kulturoznawcze w większości już zostały dokonane. Chciałby pojechać do Afryki i odkryć dzikie plemię czczące czarnego boga z białą dłonią, żyjące w pokoju z naturą i odżywiające się korzonkami. Na studiach chodzi w długim rękawie, dłoń smaruje jasnym podkładem. Wygląda jak sztuczna, ale to nic.

Czasem, kiedy siedzi na zajęciach, ogarnia go pustka podobna wrażeniu po solidnym upaleniu – jakby siedział w bańce, przez którą dochodzi tylko część dźwięków i kolorów, bezpiecznej i obojętnej.

2008

W ramach stypendium za dobre wyniki w nauce, Adam wyjeżdża do Lizbony na Erasmusa. Mieszka z artystą i studentką medycyny. Oboje pochodzą stąd, on nie zna dobrze języka, starają się nawiązać więź tylko na początku.

Adam dużo chodzi po mieście, nie zastanawiając się nad tym specjalnie, staje się flâneurem. Lizbona jest słonecznym lejkiem, człowiek stacza się do centrum siłą inercji, pije, milczy, trudnej wrócić do domu. Adam odwiedza antykwariaty, chodzi na tanie filmy do Cinemateki, czasem myli się i wybiera film bez napisów. Wymyśla sobie wtedy fabułę sam, to przypomina sen, niewiele potem pamięta z tych filmów.

Portugalczycy nie są podobni do Hiszpanów, nie są wypełnieni energią, tylko sytym spokojem, momentami uderzającym w melancholię.

Mieszkanie jest zwykle puste – artysta siedzi w atelier, lekarka w bibliotece. Adam rozmawia z rodzicami przez plastikowy, żarówiastożółty telefon z obrotową tarczą. Prawdopodobnie pierwszy raz w życiu rozmawia z ojcem. Teraz, kiedy nie dzielą wspólnej przestrzeni, łączy ich tylko telefon i muszą rozmawiać, a nie po prostu być obok siebie, w sąsiadujących pokojach, całe dnie milcząc.
-Jest trzydzieści stopni, ale wieje, przyjemnie, odżywiam się na stołówce, do każdego dania dają ryż i frytki.
-A tu zimno, mama ugotowała ogórkową.

Pogoda i jedzenie to ich dwa jedyne tematy.

Od czasu do czasu Adam pozwala sobie na lunch w Sociedade Portuguesa de Naturologia. Jedzenie jest tam droższe i lepsze, na deser dają zimny budyń z tapioki i wrzącą herbatę z lipy od której cały się poci.

Te zjawiska to bardzo stosowny temat do rozmowy z ojcem.

CZARNA RĘKA, ŻÓŁTA NOGA

Tego sierpniowego dnia, kiedy wszystko tak naprawdę się zaczyna, Adam idzie właśnie tam, do Sociedade, w dół rua de Alecrim, z widokiem na rzekę. Na kamienicy po drugiej stronie drogi wisi plakat: „O Membro Asiatico” czyli jak mówi Google Translate – „Azjatycka Kończyna”.

Na plakacie jest ładna kobieta w stroju będącym połączeniem kimona i kostiumu kąpielowego. Leży na boku z jedną nogą uniesioną, jak gimnastyczka z lat 70, jak Jane Fonda. Górna noga jest pulchna, woskowego koloru, ubrana w bucik przypominający góralskie kierpce. Adam pamięta takie buty z zajęć z kultury wschodniej, skojarzenia: Chiny, stopy pomiażdżone i skrępowane, przypominające pierogi. Druga noga jest dłuższa i zgrabniejsza, ma paznokcie umalowane na czerwono.

Adam czuje ciarki na plecach. Dwadzieścia euro, lokal Maxime. Nie może tam nie pójść, woli nie zjeść nic przez tydzień. Nie idzie do Sociedade, kupuje w supermarkecie bułkę i ser.

Dni i godziny dzielące go od tego wieczora ciągną się jak stopiony ser na pizzy. Nie jest w stanie nie myśleć o tej kobiecie z dwiema różnymi nogami, pięknej i dziwnej. Nie wie czego od niej oczekuje, ale jest tak podekscytowany, że nie może spać. Tak jakby jego samotność nagle miała się skończyć, tego wieczora, za 20 euro. Powtarza sam sobie, że jest żałosny, ale nawet to nie zmniejsza ekscytacji.

Po zapłaceniu za wstęp siada przy stoliku blisko sceny, głupio mu, że jest sam, zajmuje tyle przestrzeni i nic nie zamawia, bo na to już go nie stać. Ale trwa to tylko chwilę. Potem zaczyna się show.
Na środku sceny mężczyzna, na klęczkach, opraty łokciami o podłogę. Na jego plecach siedzi tyłem kobieta. Ona ma na sobie czarne pończochy i przejrzysty, pomarańczowy trykot kończący się tuż nad miejscem, gdzie zaczynają się pośladki. Włosy kobiety są splecione w kok gejszy handlującej dziewictwem: pęknięta brzoskwinia ułożona z włosów, wnętrze z krwiście czerwonej szarfy.

Kobieta unosi się na rękach i piętach, wypychając w górę biodra, następnie zwinnym ruchem wywraca się w mostek, nadal oparta na plecach mężczyzny. Teraz jej nogi są w powietrzu. Jedna z nich jest znacznie krótsza i drobniejsza. Kobieta z gracją unosi i opuszcza pięty, wprawiając ciało w falowanie. Odbija się dłuższą nogą i frunie do tyłu, do stania na rękach. Opuszcza obie nogi w szpagacie i zaczyna nimi poruszać ostro, urywanie, rysując w powietrzu drobne i wielkie okręgi. Stroboskop podkreśla je, małe prawe i duże lewe, nogi są ramionami cyrkla. Kobieta zwija się w kłębek i wystrzela w górę, odrywając się na chwilę od pleców mężczyzny. W tym ułamku sekundy wykonuje ćwierć obrotu, ustawiając się do publiczności bokiem. Ruch jej nóg opisuje teraz chód, bieganie, taniec, skok przez przeszkodę, wspinaczkę. W zmieniającym się świetle skóra obu nóg nad pończochami ma zupełnie inny kolor, lewa jest biała, a prawa bladożółta, woskowa. Prawa noga jest krótka, krępa, żywotna – lewa zwiewna, subtelna. Jakby dwie osoby biegły koło siebie.

Dziewczyna wykonuje jeszcze kilka obrotów na rękach, prostuje się. Rożnica długości jej nóg wynosi na oko dwadzieścia centymetrów. Chwilę stoi tak, zbierając oklaski, a potem frunie do tyłu, lądując na prawej, dłuższej nodze, krótszą zgina i opiera stopę na wnętrzu uda. Szczerzy się do publiczności i wysyła całusy. Mężczyzna łapie ją za biodra i unosi w górę, sadza sobie na barana. Stamtąd kobieta wysyła jeszcze parę uśmiechów i całusów, i kurtyna opada.
-Adriana Calcanhoto! – krzyczy konferansjer.

Adam, jak nie on, zrywa się z miejsca i biegnie w stronę kulis.

-Pani Adriana będzie teraz jadła – zatrzymuje go techniczny. -Nie radzę z nią rozmawiać, kiedy jest głodna – dodaje szeptem, po angielsku. Za plecami technicznego przechodzi sceniczny partner Adriany z nią samą na rękach. Adam nie wie, co się z nim dzieje, ale jego codzienny paraliż puszcza na ułamek sekundy.
-Miss Adriana! – krzyczy, wyciągając do niej ręce.
-Não me tocas, fode-se! – syczy Adriana i odwraca się. Posyła spojrzenie rękom Adama, białej i czarnej, które znów znieruchomiały, Adam, żywy obraz El Greco, boleść i rozpacz. Adriana patrzy i patrzy na te jego ręce.
-I hope you are as hungry as I am – mówi w końcu gardłowo, z teatralną elegancją. – As we are going to dine.

Chwilę potem suną jedną z uliczek zbiegających się na placu Rossio – Adriana, jej sceniczny partner, Adam i cała ekipa techniczna. Potem nielegalna chińska restauracja urządzona w mieszkaniu: biały pokój bez dekoracji, linoleum na podłodze, stół nakryty ceratą, zatłuszczone menu w pogniecionej koszulce, jarzeniówka. Wokół nich uwija się kilkupokoleniowa chińska rodzina. Po zamknięciu restauracji Chińczycy pójdą spać na restauracyjnej podłodze, wcześnie rano znowu wstaną, i tak bez końca.
-Wieprzowina na słodko! – oblizuje się dźwiękowiec Carlos.
-Tofu domowe! – mlaska techniczny Goncalo.
-Weźmy też pomidora o smaku soi! Wiesz, że tam nie ma ani pomidora ani soi, tylko bakłażan? – mówi Adriana, niby do Adama, ale w powietrze, jest cała nakręcona, nie może usiedzieć. Nadal w koku gejszy i trykocie, z pleców spływa śliskie kimono. -A ciebie co kusi, Diogo? – zwraca się do swojego partnera scenicznego, który ponuro wystukuje walca na ceracie.
-Twoje cycki – burczy.
-A to dziwne, są przecież takie malutkie – niespeszona Adriana ściska rękami przód trykotu, pod którym prześwitują sutki – Myślę, że nie pogardzisz kurczakiem z orzeszkami ziemnymi. Dla Adama pierożki zasmażane z octem i sosem sojowym.
Na stole pojawia się pięć butelek piwa Tsingtao. Adriana chwyta pierwszą i jednym ruchem palca ściąga z niej kapsel.
– Od stania na rękach jestem strasznie silna. Znieś mnie na dwór na fajkę.

Strasznie silna Adriana wyciąga do Adama ręce jak mała dziewczynka.

-Ja cię zniosę – mówi Diogo, nie odwracając wzroku od ceraty.
-Ale ja ciebie nie.
Adam szuka rozwiązania w twarzach Goncalo i Diogo, ale oni tylko wzruszają ramionami. Adam myśli o Magdzie z irokezem i jego spermą na policzku, czyżby Gawriło Princip znów jednym drgnieniem palca miał wywołać wojnę?
Nie może zastanawiać się długo, bo Adriana po prostu zarzuca mu ręce na szyję.
Jest ciepła i ciężka. Ale bardziej ciężka. Nienawykły do wysiłku Adam ledwo schodzi z nią po schodach.

-Nie chodzisz sama? – stęka, kładąc ją na krawężniku.
-Jeśli mam do wyboru bycie inwalidką na wózku, to wolę być księżniczką w ramionach księcia – mówi z irytacją.
-Jak gdzieś idziesz, zawsze jesteś z kimś?
-Masz z tym jakiś problem?
Adam milczy. Adriana skręca papierosa. Niebo jest różowe od neonów i smogu, bez jednej gwiazdy. Zastanawia się, czemu zamiast cieszyć się jej wyłączną obecnością, jest dla niej wredny.
-Mów – Adriana zapala skręta i zaciąga się, bez urazy.
Adam opowiada. O dziwo nie sprawia mu trudności opowiedzenie całej historii, począwszy od tańca z bandażem poprzez punkowców (pomija rzecz jasna wątek Magdy) aż do dziś. Adriana pali.
-Jesteś świadomy tego, że twoja czarna ręka posiada ojca? Że jej geny nie wzięły się znikąd? Twój ojciec prawdopodobnie pieprzył jakąś kobietę, która tuż przedtem pieprzyła się z Murzynem. A następnie brudnym fiutem pieprzył twoją matkę.
Te słowa uderzają Adama jak cios tępym narzędziem.
-Może przynieśli już jedzenie? – krzywi się Adam. – Odniosę cię na górę.
-A masz inny pomysł? – Adriana chwyta go za rękaw i sadza obok siebie. -Myślę, że powinieneś odszukać tego faceta.
-Jakiego faceta?
-Ojca twojej ręki.

Gwizd z góry przerywa im rozmowę.

-Chcecie jeść z nami czy wywalić wam żarcie przez okno? – wrzeszczy wściekły Goncalo.

*

Adam zabiera się do tej rozmowy kilka razy. Pochodzi do żarówiastego telefonu. Dotyka go. Lekko unosi słuchawkę. Odkłada. Następnego dnia znowu tak samo. Przez tydzień. Zna każdą rysę na plastiku. Każdą chropawość złącz.

Zada to pytanie.

Przychodzi niedziela i ojciec dzwoni sam. Rozmawiają o jarzynowych zupach przecieranych.

-Tato, czy jest taka możliwość, że geny mojej ręki pochodzą od innego mężczyzny?
Adam już wie, że ojciec odpowie, że mamina kalafiorowa jest najsmaczniejsza. Tymczasem ojciec milczy.

-Tato?
-Tak, istnieje taka możliwość.

I znowu milczy.

-Halo?
-Tak?
-No i co? – pyta Adam.
-Ale z czym?
-No pytałem.
-Odpowiedziałem ci na pytanie.
-Aha.

Teraz milczą obaj. Ta cisza między Polską a Portugalią nie jest tania. Adam, z natury oszczędny, znowu zaczyna pytać.

-A jak to się stało?
-To krępujące. Napiszę ci maila.
-Aha. To smacznej kalafiorowej.
-Dziś jest pomidorowa.
-To cześć.
*

Dostaje maila późnym wieczorem.

„Synu, byuem kijedyś z kobjetą innom niż twoja madka. Ona sypiaua tesz z innymi menszczyznami.”

Silący się na elegancję, dyslektyczny ojciec wydaje się Adamowi odrażający.
Przez kilka następnych dni Adam wypytuje go, czy pamięta co się stało z ludźmi, którzy mogli być zaangażowani w uczynienie jego ręki czarną. Zgodnie z narzuconą przez ojca zasadą, Adam stara się być elegancki. Pisze:
„Czy masz kontakt z uczestnikami tego zdarzenia?”
Ojciec odpowiada: „Rzadnego, oprucz twojej matki”.
Adam pyta: „Czy wiesz, gdzie mogą przebywać? Oraz jak to było technicznie możliwe?”
Ojciec nie odpisuje. Adam pisze: „Gdzie ich znajdę?” Ojciec dalej nie odpisuje. Adam pisze: „Tato, jesteś jedyną osobą, która może mi pomóc.” Ojciec nie odpisuje. W końcu Adam pisze: „Zapytam mamy, jeśli mi nie powiesz.”
Ojciec odpowiada błyskawicznie: „Kobjeta nazywa się Edyta Kwiatkowska, pracuje w lokalu KitKat w Berlinie. Ale nie jeć tam, to miejsce nieodpowiednie dla muodego czuowieka.”

Ojciec nie odnosi się do pytania o kwestie techniczne.
Może i dobrze, opisana z błędami ortograficznymi historia jego upadku mogłaby być trudna do zniesienia.

*

Adriana jest pierwszą osobą, której o tym mówi. Mimo, że jest tak wulgarna i bezpośrednia, że więdną uszy, Adam czuje się z nią swobodnie, jakby każde dziwactwo było do zaakceptowania.

-Kit Kat? No proszę, niezła świnia z tego twojego starego– mówi Adriana. Spotykają się w kawiarni przy Feira da Ladra, buzującego życiem targu starzyzny i badziewia.
-Co to za miejsce?
-To klub dla fetyszystów. No wiesz: dress code S&M, bondage, lateks, no i można się tam oficjalnie pieprzyć na parkiecie. Jak chcesz to napiszę do nich, czy nie chcieliby, żebym tam wystąpiła.

Adriana ma rozwiązanie dla wszystkich problemów. Jedyny kłopot jest z nią taki, że trzeba ją wszędzie nosić i strasznie bluźni.

Adriana każe mu zanieść się dookoła targu, kupuje trzynaście kieliszków, każdy inny, każdy na innym straganie. Targowisko rozłożone jest wokół białego kościoła Santa Engracia na Campo de Santa Clara. Jest gorąco, ciasno, można kupić wszystko: winyle, używane ubrania, porcelanę, książki, zabawki z jajka niespodzianki, kryształowe żyrandole. Na szczęście tego ostatniego Adriana nie potrzebuje, bo nie potrafiłby jej odmówić. Potem Adriana każe zanieść się do domu.
Niesie ją na barana. W obu rękach ma siatki z kieliszkami owiniętymi w gazety. Pot spływający z karku Adama między nogami Adriany wygląda jakby się mu się zsikała na plecy.

W jej domu na Alfamie jest za to przyjemnie chłodno, Adriana otwiera wino, przynosi sobie miseczkę oliwek z czosnkiem i rozkłada się na kanapie z laptopem. W tym czasie Adam składa jej półkę z Ikei, nawet nieproszony.

Przywierca półkę do ściany i układa jej kolekcję powieści Jane Austen według odcieni grzbietów. Pewnie będzie zła i sobie poprzestawia.

-Już – mówi Adam
-Ja też już – odpowiada Adriana. – Szykuj się na spotkanie rodzinne, jedziemy do Berlina.

*

Jeszcze przed wyjazdem Adam decyduje się porozmawiać z lekarką, z którą mieszka. Lekarka jest tłusta i ciągle zajęta. Adam nie wie nawet, czy zauważyła jego rękę. Kiedy przychodzi do niej porozmawiać, wydaje się w równym stopniu rozdrażniona co niespeszona. Widziała gorsze rzeczy.

-Wydaje mi się, że jesteś nietypowym przypadkiem zroślaka, czyli bliźniąt syjamskich. Normalnie bliźnięta syjamskie są jednojajowe, i w twoim przypadku też tak prawdopodobnie jest. Ale wygląda na to, że tę komórkę jajową zapłodniły naraz dwa plemniki od różnych mężczyzn. Nie słyszałam o takich przypadkach. Po połączeniu plemnika z komórką jajową w komórce jajowej wzrasta poziom wapnia i odbywa się reakcja korowa – osłonka przejrzysta otaczająca komórkę jajową staje się nieprzepuszczalna dla plemników, pojawiają się enzymy, które niszczą inne plemniki.
-Mam koleżankę z żółtą nogą – odpowiada Adam, nie na temat, ale niewiele rozumie z wypowiedzi lekarki.

Lekarka zamyśla się. Dotykiem obojętnym jak lateks wodzi po ręce Adama.

-To musiały być plemniki niewrażliwe na enzymy. Ale ciekawe jest też to, co musiało dziać się później. Czytałam o fetus in feto, czyli całkowitym wchłonięciu jednego bliźniaka przez drugiego. Ale u ciebie to wygląda jak gdyby cały twój czarny bliźniak za wyjątkiem ręki zginął. I jakby w tym samym czasie zginęła twoja biała ręka. Najdziwniejsze, że ręka jest przytwierdzona tak, jak trzeba. Właściwe kąty i unerwienie. Można by pomyśleć, że tylko skóra jest przebarwiona, ale ta ręka ma inną konstrukcję mięśniową. Nie rozumiem tego. Tę rękę powinien unerwiać obumarły mózg twojego czarnego brata, a nie twój. Fascynujące.
-To się leczy?
-A co tu leczyć? – patrzy na niego z irytacją. – Nie mów mi, że cierpisz.

Adam nie odpowiada. Słusznie, to nie było pytanie, tylko rozkaz.

Adam ogląda zroślaki na Google Grafice. Paraliżuje go ten widok, kubizm, Photoshop Wypaczenie, gabinet luster, żyrandol Eda Geina uszyty z ludzkich twarzy. Rozpaczliwe wykręcenie ciała i grymas na buzi, uśmiech wygięty z bólu, kręgosłup zlepiony w podwójne C Chanel i te ubranka, popis kreatywności, spodnie z trzema nogawkami, dubeltowe golfy. Wyłącza. Włącza jeszcze raz. Być może miał jednak szczęście.

Ale wcale tego nie czuje.

Potem googluje KitKat. Klub założył w 1994 roku austriacki reżyser filmów porno Simon Thaur i jego życiowa partnerka Kirsten Krüger. Austriackość w skojarzeniu z seksem to dla Adama książki Jelinek i fritzlówka. W 2001 roku miasto Berlin wytoczyło klubowi proces o „zachęcanie do stosunku seksualnego w miejscu publicznym”.

*

W Berlinie zatrzymują się u znajomych Carlosa. Śpią na podłodze na dmuchanym materacu, palą jointy. Berlin jest ciemny i zimny, ale przytulny. Sporo czasu zajmuje im szukanie strojów do KitKata – włóczą się po second-handach na Bergmanstraβe i Oranienstraβe w poszukiwaniu przecenionych gorsetów i lateksowych spodni. Adriana dostała wytyczne, że musi być bardziej rozebrana niż na swoich zwykłych show, co przyjmuje z rozbawieniem – w każdym innym miejscu manager walczy z nią o centymetry nagiego ciała. Adriana jest próżna, przymierzanie przezroczystej bielizny i paradowanie poza przymierzalnią sprawia jej masę radości. Ale to, co byłoby prowokujące w Portugalii a w Polsce szokujące, na twarzach Berlińczyków wywołuje niewiele ponad akceptujący uśmiech, poprawny politycznie, ale podszyty znużeniem. Przesyt sprawił, że wydają się spokojniejsi.

-Dzisiaj Bóg nie zakazuje zjeść jabłka, ale ostrzega, że wyrzuci cię z raju jeśli przestaniesz te jabłka jeść – mówi Jakob, w oparach trawy jego słowa nabierają wagi ciężkiej.
-To już nie grzeszna przyjemność, a obowiązek, tracący znamiona ekscytacji. Asceza jest najwyższą formą buntu. Najwyższą rozkoszą jest nie seks, tylko weganizm i depresja – dodaje Patricia, popijając piwo bezglutenowe.

Oni nie są weganami ani nie mają depresji. Chorująca na celiakię Patricia docenia, że konsumpcyjny świat wyprzedził jej potrzebę picia bezglutenowego piwa. Zadowoliłaby się zwykłym winem, ale skoro i tak produkują to piwo, i to z taką ładną naklejką, to może i to smutne, ale czemu nie.

Ta postawa wydaje mu się podobna do tego, co Adam myśli i czuje – a raczej co myślałby i czułby, gdyby nie musiał sam iść do KitKata. Bo teraz myśli tylko o tym i czuje tylko strach.

-Nie przejmuj się – mówi Jakob. – To nic strasznego, że ludzie uprawiają seks. Zresztą tam jest miło. Sam zobaczysz.

*

Kiedy docierają na miejsce w progu wita ich ubrany we frak mężczyzna i kobieta po sześćdziesiątce z piersiami na wierzchu, uniesionymi przez gorset z podpórką. Piersi wyglądają, jakby leżały na ladzie. Kobieta prowadzi Adrianę i jej ekipę na zaplecze, między orzęsione frędzlami kotary, ściany ozdobione pornograficznym grafitti, miękkie skórzane kanapy, lustra.
Jest jeszcze pusto, za kobietą i mężczyzną stoi mała kolejka do szatni. Ludzie mają na sobie prawdziwe ubrania z sex-shopów, lateks, pióra, siatki, w rękach trzymają wieszaki z ubraniem cywilnym, w burym berlińskim stylu. Jest kilku gejów z nagimi torsami, kobiety z fryzurami na chryzantemę – krótkie i duże, balejaż i pazurki, masa lakieru z brokatem, a poniżej głowy tylko przezroczysta kolczuga, przez którą widać nagie ciało. Jest dwóch siwych staruszków w czarnym lateksie z obrożami na szyi. Nawet ci najdoskonalsi w jarzeniowym świetle są uszczerbieni, wydać każdy gram podkładu, każdą zmarszczkę, cellulit, strupy tuszu do rzęs, szminkę na zębach, nieudane tatuaże. Nie wyglądają jak bestie spragnione seksu, wszyscy się śmieją tym wyluzowanym, niemieckim śmiechem, jakby spotkali się w biurze.

Mężczyzna we fraku przyjemnym angielskim zauważa, że są tu chyba pierwszy raz. Jakob i Patricia mówią się, że nie, wdają się w rozmowę, facet prowadzi ich do szatni.
Kobieta z piersiami na ladzie wraca z zaplecza i zabiera im kurtki. Ma wzrok myśliwego, do Adama dochodzą strzępki jej rozmowy z Patricią.
-Rozbieraj się, słoneczko, z tego sweterka.
-Ale to wygląda sexy!
-Nie wydaje mi się – odpowiada kobieta przez zaciśnięte zęby i kiwa zreumatyzowanym palcem na sweterek. Patricia, pozbawiona sweterka ma tylko przezroczysty stanik i kawałek futerka przewiązany na szyi, do tego koronkowa spódnica, wygląda jak wyuzdana francuzeczka.
Właściwie jest całkiem zadowolona.

Adam prześlizguje się przez spojrzenie szatniarki jakby był niewidzialny. Zostaje w spodniach i koszulce, z przodu przezroczysta i siatkowana, ale z długimi, szerokimi rękawami ze skóry. Wie, że jest bardziej ubrany od wszystkich innych osób.
-Jakie fantastyczne miejsce – mówi Adriana. Wróciła z zaplecza rozradowana, przebrana w kimono z rysunkami kopulujących par. W jakiś sposób Adama denerwuje ta jej radość.
-Pojebane. Wolałbym stąd wyjść. I czemu jeszcze nie jesteś goła?
-Zainteresowany czy zazdrosny?
Adriana wsuwa mu dłoń pod rękaw koszulki. Przesuwa palcami po styku czarnej ręki z białym tułowiem.
-A twoje pojebanie nie jest w stanie przekroczyć tej granicy. To niezdrowe.
Adam patrzy na nią, nieruchomy.
-Idę się napić – mówi Adriana i łapie za poły munduru przechodzącego żołnierza bez spodni. Żołnierz doskonale wie, co robić, bierze ją na ręce i niesie do baru, śmieje się, wsadza jej nos pod włosy i gilgocze, a potem kupuje Margaritę. Żadne tam tanie piwo.
Adam oddycha głębiej. Siada na kanapie i zamyka oczy, żeby nie widzieć tego wszystkiego, nie dlatego, że go brzydzi. Dlatego, że chce być sam.
-Przepraszam – Adam czuje muśnięcie na dłoni. – Bardzo mi się podobasz. Czy mógłbym cię pocałować?
Dotyka go chłopiec, na oko młodszy od niego, cały w piórach. Siedzi na samym skraju kanapy, chudy jak palec, wielkie, psie oczy w czarnych kanionach make-upu.
-Przepraszam, ale nie – wyjękuje Adam.
Schade – mówi chłopiec i siedzi jeszcze przez chwilę, uśmiechając się. –Do what you want but stay in communication. Trzymaj się – dodaje, wstając i oddala się w kierunku parkietu na aksamitnych koturnach, chwiejny jak irys.
Adam zostaje sam i zapada się w głąb kanapy.
Właściwie, gdyby spojrzeć na to inaczej, to miejsce jest przytulną kulą miłości i akceptacji. Można pozostać z dala od parkietu, od rur z wijącymi się tancerzami, od balkonu-lodziarni, gdzie otoczone przez onanizujących się mężczyzn stoją pary zlepione na styku usta-penis. Można siedzieć na kanapie i pić piwo poza tym penetrującym epicentrum, czując, że bez względu na poziom brzydoty, starości i ułomności jest się mile widzianym.
Tylko to rżnięcie – po co to komu? Dwie kanapy od miejsca, gdzie siedzi Adam, rozciąga się całkowicie nagi mężczyzna, tłusty, wielki i biały jak lodowiec, z wiotkim penisem w dłoni i spojrzeniem pozbawionym wyrazu, dłoń suwa się góra-dół-góra-dół. Adam nie wie, czy go to brzydzi, czy jest mu wszystko jedno.
Nie wie, co byłoby lepsze – czuć obrzydzenie, czy jak zwykle: nie czuć prawie nic?

Przed występem Adrianny Adam snuje się jeszcze chwilę po klubie. Zastanawia się, gdzie może pracować Edyta, ale przecież nie wie jak ona wygląda, nie wie o niej nic oprócz tego, że musi być w wieku ojca. Z braku lepszego pomysłu idzie do baru, zamawia małe piwo za skandaliczne 5 euro i zastanawia się chwilę.
Cała sytuacja jest absurdalna. Ta kobieta może po pierwsze nie pracować już tutaj, a po drugie, nie mieć dzisiaj zmiany. Może też nie chcieć z nim rozmawiać. Po raz kolejny czuje się wściekły na Adriannę, przez to jej chore tempo nie zdążył nawet pomyśleć, co jeśli Edyty tu nie będzie. A co jeśli będzie? Czego on właściwie od niej chce?
Does Edyta Kwiatkowska work here? – pyta lesbowatej barmanki.
Edith, is your name Quiatcoffska?
Do kontuaru podchodzi kobieta w wieku rodziców Adama, z dwoma kegami piwa w rękach i nieobecnym wyrazem twarzy.

Za szybko. Znowu za szybko. Nie liczył na to.
-Ma pani chwilę?
-Nie pani. Edyta. Nie postarzaj mnie – uśmiecha się zalotnie, lecz pusto, i wychodzi zza baru.
Adam ogląda ją dyskretnie, nie wie dlaczego, ale wyobrażał sobie, że będzie Mulatką. A ona ma urodę przaśnosłowiańską, z melancholijnym, brudnym odcieniem. Wydaje się wymoczona w tanim spirytusie, pogrubiałe rysy, czerwony splash naczyń krwionośnych na nosie i to nieobecne spojrzenie.
Opowiada dlaczego przyjechał, uważnie obserwując jej twarz. O dziwo, zamiast szoku widzi lekkie zamyślenie, jak gdyby już wiedziała, jakby to nie było nic specjalnie dziwnego.
-Jak to jest w ogóle możliwe, że pani…że ty i ojciec…?
-Wiesz, że pracowaliśmy na Stadionie Dziesięciolecia – zaczyna Edyta rozmarzonym głosem -Można było tam spotkać przeróżnych ludzi. Jedyni warszawscy czarni pracowali właśnie tam. Ja sprzedawałam wtedy prawa jazdy i wymieniałam pieniądze. Twój ojciec handlował tureckimi dresami i adidasami. Był przystojny, taki zacięty mruk. Podobał mi się. No i się stało. Trochę wtedy piłam, więcej niż teraz, trochę mi się wymykało wszystko, ale rozumiesz sam, taka praca to stres. Abe, Nigeryjczyk, odwiedził mnie o dziesiątej rano. Twój ojciec o jedenastej. Podejrzewam, że o dwunastej wrócił do domu. I w jakiś dziwny sposób w twojej matce zmieszały się te wszystkie wydzieliny.
Adam patrzy na nią przeciągle i wzdycha. Nie jest pewny, czy ta kobieta nie robi sobie z niego jaj. Wydaje się, że nie ma innego wyboru niż wysłuchać całej tej historii, w końcu po nią tu przyszedł.
-To obrzydliwe. Nie umyłaś się?
-Nie bądź taki małostkowy. Gdybym się umyła, nie byłoby cię na świecie. Pokażesz mi tę rękę?
Adam pokazuje i szuka cienia kpiny w jej twarzy. Albo chociaż cienia więzi – jeśli nie zmyśla, to mogłaby poczuć, że on jest tak jakby jej synem. Edyta nic. Garbi się tylko, a rowek między jej piersiami staje się pomarszczony i smutny. Coś mu się wymyka w kontakcie z nią, jej oczy co i rusz bieleją jak jajko wrzucone na patelnię, wywracają się jak oczy wieszczki.
-Powiesz mi, kiedy się urodziłeś? – pyta w końcu, nagle ożywiona.
-Dwudziestego pierwszego maja.
-To dziwna data. Dwudziesty pierwszy to data graniczna między Bykiem a Bliźniętami.
-To coś znaczy?
-Wiesz, byk jest zmysłowy, bliźnięta, no te… umysłowe. U ciebie zmysły są w czarnej ręce. Cała reszta to umysł. Jak zważona zupa ze śmietaną.
-Ale co to ma do rzeczy, kiedy się urodziłem? Przecież to, że mam murzyńską rękę to coś, co wydarzyło się wcześniej. W życiu płodowym. Albo nie wiem kiedy.
Edyta uśmiecha się, znów daleka i dziwna.

I tyle. Nic więcej. Ale i nic mniej. Adam orientuje się, że przez rozmowę z Edytą przegapił występ Adriany. Edyta wraca do pracy. Adam siada w kącie i czeka w półśnie aż Adrianie i reszcie znajomych znudzi się bycie tutaj.

*

Następnego ranka budzi go kubek kawy podstawiony pod nos. Adriana siada na boku dmuchanego materaca, Adam przez chwilę nie wie gdzie jest, wszystko się kołysze, głowa, morze alkoholu w trzewiach.
Ach. Berlin. Mieszkanie Patricii.
-I jak było. Rozmawiałeś?
-Tak.
-I co?
-Gówno – odpowiada Adam i odwraca się do niej plecami.
-Co się stało?
-Nic. To był idiotyczny pomysł, żeby tu przyjechać.
Adriana traci na chwilę oddech.
-Jesteś niewdzięczny – mówi.
-Za co mam być wdzięczny? Że przyjechaliśmy tutaj, żebyś mogła się porozbierać? Żebyśmy sobie mogli popatrzyć na ruchających się ludzi? Wspaniale. Dziękuję bardzo – Adam wstaje i zaczyna się ubierać.
-Przecież przyjechaliśmy tu, żebyś się zobaczył…
-Pretekst.
-Nie dość, że niewdzięczny, to jeszcze zazdrosny.
-Niczego od ciebie nie chcę, Adriana. A ty chcesz czegoś ode mnie? – mówi Adam i widzi, jak jej oczy znikają za błonką łez.

Adriana opiera ręce na biodrach i butnie patrzy na niego. Trudno jej utrzymać dumę na krzywych nogach.
-Na niczym ci nie zależy, to nic nie dostaniesz. Proste. Jeśli chcesz czegoś ode mnie, to poproś. Albo weź sobie. Albo wypierdalaj – mówi Adriana. A potem już nic nie mówi.
Adam stoi i patrzy na nią, jej krótką nogę i pryszcz, który wyskoczył jej na karku. Ma biały czubek, otacza go różowa łuna.
-Czy mogę wycisnąć ci pryszcza? – myśli Adam i nagle ta myśl staje się słowami, nie wiadomo nawet kiedy.
Adriana patrzy na niego dalej. Nawet nie zauważył dotychczas, że jest taka niska. Dziewczyneczka taka. Adamowi odechciewa się żartów. Wszystkiego się odechciewa. Można by wziąć ją na ręce i położyć na materacu. Można by rozchylić jej kimono i poszukać miejsca, gdzie nogi łączą się ze sobą, sprawdzić czy tam w środku też jest na pół Azjatką. Można by.

Ale paraliżuje go to wrażenie, że w całym jego byciu z nią chodzi o seks. O pierdolenie się w różnych postaciach, między jego rodzicami, Edytą, jakimś nieznanym czarnoskórym, kimś żółtym kto jest sprawcą nogi Adriany. Wszystko jak porno, uparte rżnięcie, wściekłe piłowanie, przypomina sobie tego człowieka, nagą górę białego łoju masturbującego swojego zwiędłego penisa, szukającego zaspokojenia w przerażajacej masie ludzkiej. Adam czuje się jak ten mały zwiędły penis, trącany złowrogą ręką Adriany, chce schować się w brzuchu i nigdy nie wychodzić, jak maleńki orzeszek, jak maleńki dzidziuś. Ktoś każe mu odczuwać przyjemność z tego uwikłania, a on chce tylko odgraniczyć pewne rzeczy od siebie prostą linią, matka, ojciec, mężczyzna, kobieta, namiętność i czystość, przyjaźń i seks.
Adriana skacze na jednej nodze do sypialni, gdzie ubiera się w sweter i dżinsy. Bierze też kawałek sklejki który stoi pod drzwiami. Opierając się o niego zbliża się do drzwi.
-Wychodzę.
-Ciekawe – odpowiada Adam. Znowu patrzy na krótką nogę, sklejkę, pryszcz. Noga-sklejka-pryszcz. Zabawne. Noga-sklejka-pryszcz : zaczyna wybijać do taktu na blacie kuchennym.
-Skurwysyn.
Trzaskają drzwi. Adam patrzy na nie bez ruchu.
Wyszła. Sama. Oparta o sklejkę, nikt jej nie niesie. Adriana, dziewczyna z azjatycką nogą.
Uczucia zastygają w Adamie jak galaretka w lodówce.

Ten kac i ta senna niedziela ciągną się bez końca. Adam na dmuchanym materacu patrzy przez okno jak słońce przesuwa się ponad łysymi drzewami. Godzina. Druga godzina. Nikt nie wstaje. Zbliża się piętnasta. Adriana nie wraca. Nie powinien się o nią martwić. Zna Berlin. Radzi sobie. Tylko że jest sama i nikt jej nie niesie.
No i bardzo dobrze. Przecież to idiotyczne, być takim zależnym od kogoś, w sensie dopuścić, żeby czyjś niebyt sprawiał przykrość. On stara się, by nigdy tak nie było.
Dobrze jej zrobi.
Tak.
A jemu dobrze zrobi spacer.
Nie za nią, po prostu spacer.
Po to, żeby jej nie spotkać, jak wróci. Albo żeby ją ominąć, jak będzie szła.

Adam wychodzi na zimną ulicę i idzie przed siebie, ze słońcem w oczy. Patricia mówiła, że niedaleko od ich mieszkania jest Tempelhof, ogromna pusta przestrzeń byłego lotniska, gdzie można biegać i puszczać latawce. Popyta ludzi, gdzie to dokładnie jest.
Idzie między burymi kamienicami poprzetykanymi jesienią zawieszoną na gałęziach drzew. Liście są ciepłopomarańczowe, przytulne, niebo turkusowe. Adam nie może przestać myśleć o nierównych nogach Adriany i jej lasce ze sklejki. Idiotka. Kompletna idiotka. Kuternoga.

I w tym momencie jego adidas zaczepia się o poszarpany berliński krawężnik. Jest czerwone światło, Adam czuje jak upada w zwolnionym tempie, w stop klatce. Usiłuje ochronić głowę, świeci słońce, pada na czarną rękę. Ręka upada na coś śliskiego, metalowego, i nagle jęk, huk, pisk, żółty tramwaj i ból jak żółta błyskawica, piorunujący, tłukący w przeponę, rozrywający mózg. Adam od razu traci przytomność, i osuwa się gdzieś w ciemną i ciepłą, jątrzącą się ciszę.

*

Biel jest wszechogarniająca. Jest mu dobrze. Wydarzenia przelatują mu przez głowę jak kamienie owinięte w jedwab, nieostre i niebolesne. Boli go tylko nadgarstek, to zabawne pomyśleć, że za nim nic już nie ma i nie będzie. Próbuje poruszać palcami ręki – oprócz tego, że boli, to wydaje się, jakby się ruszała. Mózg jeszcze się nie przyzwyczaił. Pozwala sobie zasnąć, a kiedy się budzi dostrzega, że na nocnym stoliku leży list.

„Utracić lewą rękę oznacza śmierć matki. Odcięcie ręki oznacza niewierność przyjaciół. Viele Grüße, Edyta” Adam czyta raz po raz. Jego wrażenie, że cały czas ogląda świat jak zza szyby jeszcze się pogłębia. Prosi pielęgniarkę o jeszcze jedną tabletkę na ból i sen.

Przychodzą do niego, ale nie chce ich widzieć. Patrzy tylko przez swoją tabletkową szybę, jest Patricia, Goncalo i Carlos, nie ma Adriany. Dlaczego właściwie miałaby przychodzić, dlaczego właściwie on miałby ich wpuścić. Przekazują mu wiadomość, że wracają do Portugalii. Adam traci bilet, leżąc w szpitalu, ale niezbyt go to obchodzi.

*

Czarna ręka jest teraz jak czarny pień gotowy do pocięcia na deski, drzewo pozbawione korony i korzeni. Ten brak w okolicy, w której można by się spodziewać dłoni to coś upiornego. Tyle dobrego, że można zakończyć ją sztuczną dłonią. Jeszcze zanim wychodzi ze szpitala, Adam kupuje sobie przez Internet bialutką, delikatną, prawie kobiecą. Ale w ofercie są też duże czarne, „nie rzucające się w oczy”. Adam zastanawia się, czym kierują się klienci, które takie wybierają. Właściwie można by powiedzieć, że jest szczęśliwy. Fizyczna ułomność, o której kiedyś marzył, stała się faktem.

*

Dzwoni ojciec i mówi, że matce zdiagnozowano raka szyjki macicy, który nacieka kręgosłup. Adama nawet nie dziwi, że jest dokładnie tak, jak w przepowiedni Edyty. Ojciec wysyła mu przelewem pieniądze na bilet do Polski, całe stypendium Adama poszło na sztuczną rękę. Nie przyznaje się ojcu do wypadku, wstyd mu, że teraz, kiedy matka zachorowała, miałby zwracać na siebie uwagę.

Adam po drodze z lotniska do domu kupuje matce chryzantemy. Jakoś zapomniał, że to pogrzebowe kwiaty, wydają mu się ładne i bezpieczne, jak śniegowe kule. Znalazłaby się też co najmniej jedna kultura, w której te kwiaty mają inne znaczenie, chociażby Japonia – tam symbolizuje długowieczność i szczęście, pociesza się, intelektualizuje, stojąc na progu i czekając aż matka otworzy drzwi, przecież nie zacznie jej opowiadać o Japonii, co za idiotyczna sytuacja. Matka w ogóle nie patrzy na kwiaty, temat nowotworu też w ogóle nie pada. Adam nie potrafi sam go poruszyć. Matka wydaje się zmęczona i trochę nieobecna, jakby nie rozumiała po co tak naprawdę przyjechał. Z tego wszystkiego Adam też zaczyna się zastanawiać – czy chciał się z nią pożegnać? A jeśli tak, to co, jeśli nie umrze przed jego następnym przyjazdem? Adam patrzy na nią, jak stoi przy kuchni i wyobraża sobie jej szyjkę macicy zjadaną przez ogromnego, gnijącego guza. Czy on już tam był, kiedy się rodziłem? A może czarna ręka to też guz, jakaś jego pochodna? Może guz powstał przez czarną rękę. A może tak bardzo przeżywała tę czarną rękę, że żyła w ciągłym stresie i jej system odpornościowy przeciążył się tak, że nie wyeliminował guza? A może jej system odpornościowy był zaburzony od zawsze i dlatego w jej macicy doszło do połączenia dwóch plemników z komórką jajową i tego zamieszania genetycznego?

W pewnym momencie odrywa się od tych myśli. W uszach tętni mu cisza. Widzi odstające łopatki matki pod pomarańczowym swetrem. Jest taka krucha i daleka. Adam zaczyna płakać, najpierw bezgłośnie, potem coraz silniej.

Matka odwraca się i z pewną irytacją przyciąga go do siebie. Poklepuje go po plecach i odsuwa się. Łapie go za ręce i dopiero wtedy zauważa, że jedna z nich jest protezą.
Rodzice przez chwilę milczą skonsternowani, potem zadają kilka obowiązkowych pytań.
-Właściwie to cieszę się, że nie masz tej ręki, proteza jest ładna – mówi ojciec. W tym jednym zdaniu zrzuca z siebie całe napięcie rodzicielstwa nagromadzone przez lata. Nareszcie szczery, czuje jakby prostował mu się kręgosłup.
-Masz rację -dodaje mama, roniąc łzę – Nasz kochany synek.
Adam czuje, jakby ktoś mu napchał do żołądka mokre prześcieradło, jest mu tak straszliwie źle jak jeszcze chyba nigdy w życiu nie było.
Rak i ręka, czarna ręka w macicy matki, rak zjadający protezę, już nigdy nie będziemy szczęśliwą rodziną.
Siadają do stołu.
Adam patrzy na ręce ich wszystkich, kiedy tak siedzą przy nakrytym ceratą stole i jedzą zupę ogórkową, tę najlepszą, maminą, nie ma takiej w Portugalii ani nigdzie na świecie. Proteza ciśnie go tak, że ma ochotę zdjąć ją i wrzucić do wazy na zupę, a potem wskoczyć na stół, uwiesić się na lampie i z zamachu kopnąć w twarz i ojca i matkę, i jeszcze raz, ojca i matkę. Zamiast tego zjada dwa talerze zupy i wychodzi z pokoju.

A potem wraca.
-Powiedzcie mi, jak nazywał się ten Murzyn. I gdzie go znajdę – mówi.
Wszystko zamiera, tylko na zupie wyskakują oka tłuszczu.

*

Kiedy Adam siedzi w autobusie na lotnisko myśli, że to wszystko było naprawdę prostsze niż myślał, i że mógł zrobić to wszystko wcześniej. Byłoby też prościej, gdyby miał czarną rękę, a nie martwy, ciągle bolący konar. Czarna ręka mogłaby ciągnąć walizkę albo trzymać się na zakrętach, a tak, to jest tylko pustką.

Chce ją odzyskać. I tak jakby to wystarczyło. To chcenie. Czegoś, kogoś, po raz pierwszy, dla siebie. Bez lęku, że i tak nie dostanie. Chce ręki, Murzyna, Adrianny. Chce. Może nie dostanie, ale kto zabroni mu chcieć?

Z tego chcenia półka zainstalowana przez Adama u Adrianny spada dokładnie w dniu kiedy Adam dzwoni do niej prosząc o spotkanie. Książki Jane Austen spadają jak dziewczęta z podkasanymi sukienkami. Adriana zgadza się z nim spotkać tylko po to, żeby naprawił półkę. Wita go obojętnie, podpierając się elegancką barokową laską, na nodze ma but ortopedyczny. Może i ma podpuchnięte oczy, ale już nie potrzebuje, żeby ktoś ją nosił.

Adam naprawia półkę bez słowa.
-Idę spotkać się z Murzynem. Znalazłem go – mówi w końcu, i patrzy na nią, lękliwie szukając oznak reakcji.
Adriana milczy, jej twarz jest spokojna.
-Może chciałabyś…Może mógłbym… Bardzo mi zależy, żebyś ze mną poszła – wydusza z siebie i czuje jak jego twarz płonie ze wstydu. – Ale zrozumiem jeśli odmówisz. I bardzo cię przepraszam, za wszystko.
W kąciku ust Adriany pojawia się cień uśmiechu.
-Dobrze ci zrobiła ta amputacja.

*

Metro Picoas, wokół biurowce, identyczne, plastikowe kawiarnie. Adriana, czekając na Adama, obserwuje go przez szybę. Widzi, jak podchodzi do jedynego czarnego w całym lokalu, siedzącego przy barze. Ten podaje mu rękę, proponuje coś do picia, ale Adam nawet nie siada koło niego. Podciąga rękaw i pokazuje czarną skórę nad protezą, zdejmuje protezę, kładzie na stoliku koło cukiernicy. Mówi coś. Czarny patrzy z niedowierzaniem, śmieje się. Po chwili poważnieje i wypowiada jakieś słowa. Adam wzrusza ramionami i odwraca głowę w stronę okien, w stronę Adriany, ale nie patrzy na nią. Po chwili wychodzi.
Nie odzywając się do siebie, idą do sklepu spożywczego, gdzie kupują czekoladę. Zjadają ją, siedząc na krawężniku.
-Bywają szuflady zamknięte na klucz, lecz puste– mówi Adriana.
-Chyba jesteś mądrzejsza niż wyglądasz – mówi Adam i przygląda się jej. Ubrana jest w czarną koszulę zapiętą pod szyję i sweter, czarną spódniczkę do kolan, czarny but ortopedyczny, zupełnie inaczej niż zwykle. I właściwie wcale nie wygląda głupio.
Wtedy Adam przypomina sobie, że nigdy nie spytał, jaka jest historia jej żółtej nogi. Nie jest pewien, czy chce ją znać. Pyta bardziej z poczucia winy, że taki był skupiony na sobie, że nawet zapomniał, po co zaczepił ją wtedy, w Maxime.
-Moja historia jest taka sama. Ojciec mojej nogi to był zwykły facet, tylko żółty. A ta kobieta, surogatka też była, tak jak u ciebie, trochę dziwna. Czasem sobie myślę, że mimo wszystko dobrze jest być dzieckiem urodzonym z takiej brudnej namiętności, która połamała wszystkie granice.
-Bo ja wiem – odpowiada Adam. -Wolałbym być normalny.
Czekolada się kończy. Adriana ugniata srebrną folię w kształt łabędzia.
-Tęskniłem za tobą – mówi Adam.
Delikatnie kładzie jej rękę na styku jej nóg, między białą a żółtą. Skóra obu jest taka sama w dotyku. Ręka chowa się między nimi aż po rękaw, i już nie wiadomo czy jest biała czy czarna.

Adriana zamyka oczy.

Katarzyna Szaulińska – Czarnoręki Adam
QR kod: Katarzyna Szaulińska – Czarnoręki Adam