Dzieje początków powrotu i re-zerwania
rozładowuję przechowalnię łańcuchów. w chwili,
w której na podobieństwo krzyżowania się symulują
naturę sieci. animistyczne obserwacje zaliczam do
części twarzy, zamaskowanych przez alegorię płci.
(wyświetla się bryła – w jej wnętrzu ukryte jest skrzydło.) więc
zaczynam myśleć nad jednym z ogniw bezmiaru:
bezład i odludzie – ale nie dla mnie, bezład i odludzie –
ale nie dla mnie zgasła ta blizna i zastygła ciemność. unoszę
wszelką konwencję znaków, będących świadectwem
rozstroju języka. uczyńmy! człowieka naniesiono na mapę,
mapę wbito między ramy. ten obraz zatapia mnie
w nowym nasieniu. dla was będzie ono pokarmem i okiem.
Chwilowo ciepłe projekcje połykam jak własne odzienie okrywające: głowę, klatkę i stopy
przez wydech substancji zwanej technologią, pod
słońce, przez współistnienie, mogę tylko odtwarzać
mit połykania (formy, jakie przybiera mózg, grawitują dlań).
gdzie jeszcze jest wątpliwość i kto właśnie przemówił?
obroża na ziemi i wariant pokusy: chłód, rozsyp osad
i wydaj rozkaz – a nuż odciąć się uda od drżenia
dreszcz. żarówka wycieka przez gwint (płacze); amen
mnoży się w widoku – salve regina, salve. długo
kontemplowałem bezwład, we mnie skrzyżowały się
pod ostrzałem rytmu przeskoki kontrastów, stukot
zegarów ze wspólnym żebrem. czy tło we mnie,
obfite w brodę, jest zaledwie odpadem z wahadła?
potrajam dziś metafory; to trójka jest wnętrzem tej
cyfry, która nie rejestruje obrazu. opad ów wdycham
i wybijam witryny. oto autoportret liczby, lecz
niewidoczne są płuca trójdzielnej maszyny.
Niewyczerpana lista unikania ostatecznego słownika,
który powstał bez charakterystycznych okładek wydartych nowatorstwu języka
sfera psychiki jest kwestią reorientacji mocy samogłosek
wszystko się rozpisało jak idealne milczenie,
spoglądało z okna ścianek na rewersy znaków.
i co teraz powiedzieć, gdy w wyniku nieistnienia
wyniku brakuje choćby jednoosobowego konduktu.
najlepiej zacząć teraz od pytania: czym jest myśl? jeszcze
lepiej użyć awersu tytułu, pierwszego, tworząc
intymność od a do wiecznie spychanego zet. odłączyliśmy się
od nikogo, tyle kserując liter, ile drugich tytułów, za którymi
wyrastają nam oczy. (nie mając nic przeciwko samoprzepowiadaniu
się rysy poza nawiasem precyzyjnie
skonstruowanego procesu skaleczeń – i cicho,
i coraz ciszej, co raz w stronę pękania.)
Pierwszy tytuł, że jest to zamknięta, wyczerpana lista unikania transcendencji
jeszcze o drugiej nad ranem kaszel był centrum,
koniecznym i wciąż przyjaźnie niewystarczającym
jakiegoś wczoraj (mylnie ściąganego nazajutrz).
wątpliwie, jednak na jutro może ogłosić narodziny
czegoś, co się łączy w sprzecznościach (analizowany
fragment tekstu scala się w malutkim szaleństwie).
przestaję i jest sytuacja, w której przystaję o minutę,
dalej nie wiem, jakich użyłem środków, żeby odczepić
ślinę od gardła, gardło od płuc, płuca od siebie i słowa;
od kiedy zbieram litery, nie rozpoznaję postaci i miejsc,
także dowodów posiadania drugiej strony (pewien błąd
i potrzeba samozachowania są nawiasem, mówiąc jeszcze mną).
drugi tytuł, że jest to otwarta, niewyczerpana lista unikania ostatecznego słownika