Nauka ojca o konieczności picia

W mojej familii raczej pili wódkę bez aromatu.
Używali do upojeń techniki „na wdechu”, bo liczyły się procenty, przez krew do łba. W młodości i ja przeszedłem kurs takiego picia i, istotnie, jeśli zastosujemy się do tej podstawowej zasady, nawet przechylenie pięćdziesiątki spirytusu nie będzie żadnym wyzwaniem.
– Pamiętaj, synu – mówił mi ojciec. – Pij na wdechu, żebyś nie poczuł odoru gorzałczanego, bo jak ci zaleci smród, leżysz. Łyknąć, łykniesz, ale możesz się porzygać, a szkoda, bo wódka to ważna, to rodzinna, to narodowa, to ważna sprawa. Jak nie będziesz pił, to, co z ciebie będzie? Abstynent? Abstynent to najgorsza swołocz. Zapamiętaj sobie i to, że jak nie pijesz, to alboś chory, alboś kapuś. Na chorego jesteś za młody, na kapusia mi nie wyglądasz, ale nie każdy będzie taki pobłażliwy, więc pij. Pij, bo zginiesz albo nikt nie będzie chciał się z tobą kumplować. Zostaniesz sam, niepijący. Jak nie dasz rady pić czystej, to chociaż piwo, wino. Wpij, to znaczy wbij sobie to głowy raz na zawsze: masz moralny obowiązek pić. Nie po to spłodziłem syna, żeby nie pił. Córka to inna rzecz. Będzie chciała pić, będzie piła. Nie będzie chciała, nikt jej nie będzie zmuszał. Ale ty, ale ty, synek, wyboru nie masz.

Musiałbym się przyznać przed lustereczkiem każdego kieliszka czy innego naczynka, że nie umiem pić. Tak sądzi wielu, większość osób, które poznały mnie przy drinkowaniu, a i sam z biegiem tych samych sądów zgadzam się z nimi: i z tymi ludźmi, i z ich opiniami. Dlaczego? Nie potrafię delektować się trunkiem, chociaż, jak się zarzekam pod przysięgą literackiej spowiedzi, piję dla smaku. Biała kartka pisanej książki to artystyczny konfesjonał. Jeśli masz zełgać i skrewić, zrób to przed księdzem – Bóg i tak wie najlepiej, jak bijesz się z nerwami i zapewne okaże litość. Papier nie zna miłosierdzia. Literatura nie bierze jeńców. Dekalog pisarski zawiera nakazy jednakiej treści: „Pisz szczerze albo umieraj”, od pierwszej, przez dziewiątą, do dziesiątej pozycji, z tym że „szczerze” to nie to samo, co „zgodnie z prawdą potoczną, czyli obiektywną”. W pisarstwie jest tylko jedna prawda – prawda przeżycia autora. Ile się natłumaczę, że postaci w prozie realistycznej lub uchodzącej za taką, nie są przeniesieni na żywca, w skali 1:1, ale przemieleni przez sieczkarnię wrażliwości pisarza. Bohater znany z „życia życiowego” nie jest i nie może być sobą, gdy wyłazi niczym Dżin z zatartych skosów wyrazów. On staje się kimś innym, nie-sobą, nie-tą-osobą, nie awatarem, nie wizualizacją, nie odbiciem. On staje się trzecią osobą liczby pojedynczej. Mówimy, oczywiście, że jakiś człowiek był pierwowzorem. Mówimy, mówiliśmy i będziemy mówić. I mówmy, ale pamiętajmy, że Heniek z ronda Mickiewicza wrzucony do opowiadania nie jest Heńkiem z ronda Mickiewicza, zjawia się bowiem jako Heniek z ronda Mickiewicza w tekście literackim, czyli ktoś zgoła inny, nierealny, fikcja.
Przełykam alkohol, aby kubki smakowe rozhuśtać i utulić, ukołysać, lecz robię to haustem, żłopaniem. Piwo na cztery razy albo i na raz, wino na raz, o wódce nie ma co gadać, ponieważ wódka jest niedobra. Koniak nalewam do poziomu lampki „większa połowa”, i też przełykiem szybkim, błyskawicznym, docelowym. Po co? Skoro trunek przemknie i chlap, plums, bęc. Siedem, dziesięć minut i po zabawie. Główka chlupka. Nie polecam takiego picia, ma bowiem podstawową wadę: następne przechylenie organizm przyjmie po czasie nie krótszym niż pół godziny-gadziny.
Ojciec uczył mnie też golić się. Mydlenie, rozprowadzanie piany po twarzy. Równo, równomiernie. Dokładnie. Do maszynki trzeba było włożyć żyletkę. Ostrze sunęło. Z włosem, pod włos. Do gardła, od gardła.
– I po co mydlisz oczy, i usta? Zobacz, ile wpakowałeś tego do uszu – mówił ojciec. – Wytrzyj, a teraz zacznij się golić. Szybciej, bo cała piana wyschnie. Pospiesz się. Nie tak, szybciej. Nie tak, wolniej. Musisz bardziej przyciskać do skóry. Nie macaj, tylko szybkie, energiczne ruchy. Chryste, jak ty byś się ogolił brzytwą, jak nie umiesz golić się maszynką. Potrenuj sam, nie mogę na to spokojnie patrzeć.
Wyobrażałem sobie, że zjechałem za nisko i sprawnie przeciąłem jabłko Adama, z którego wyspały się ziarenka zakrzepłej krwi jak pestki granatu. Marynowana krew – to najlepsza karma dla drzew i delfinów.

Ojciec zatem nie bronił mi próbowania alkoholu, wychodząc na zapas ze słusznego przekonania, że lepiej, gdy małolat posmakuje w domu, pod kontrolą rodziców, niż miałby się włóczyć po bramach, z filozofami o fioletowych facjatach oraz tęczowych duszach i wspomnieniach, co to najpierw pogłaszczą, a potem wychleją twoją działkę i dadzą kuksańca w żeberko na „dobranoc, mój książę”. Ileż wspaniałych scysji pijackich wyniknęło przy rozlewaniu napoju wiśniowych bogów do plastikowych kubeczków. Rolę naczynka wyśmienicie pełni też pojemnik na mocz sprzedawany w aptece (parę groszy za sztukę). Usłyszałem historię o pijaczkach, którzy wymajstrowali kielonki z cytryny. Najpierw owoc nożykiem ciachnąć na pół. Potem ze środka nożykiem wydłubać miąższ. Poklepać, wyklepać. Wyciąć, wyrwać ostatki cytrusowych włókienek. Wódeczkę wlać do żółtego środeczka. Pić z oblizywaniem warg, zagryźć cytryną. Uliczna tequila po polsku.
Mężczyznom, jak się kto uprze, wódka przydaje rysów szlachetności, nic, że na wspak, pod prąd, pod górę. Smutno tylko patrzeć na przeorane opilstwem kobiety. Mają kwadratowe twarze i napuchnięte mięśnie, ochrypłe słowa – na strunach głosowych pewnie siedzą krasnoludki i ocierają żyłki dźwiękowe kamyczkami, to dlatego zasycha w gardle i trzeba je nieustannie nasączać, by nie wyschły na kamieniołom. Kamienny pył, kamienne opiłki, kamienna miękkość.
Parę miesięcy temu, tuż po wpół do siódmej rano we wtorek miasto zaczynało oddychać świergotem ptaków, a na wysokości banku przed restauracją McDonald’s przy alei Wolności zaczepił mnie jegomość, z miny zdecydowanie szukający wczorajszego dnia. Z asystą Chucka Norrisa – „Strażnika Texasu” (spluwa, płaszcz, kapelusz, mocne postanowienie prawo-obronności) zdobiącego na zielono witrynę banku. Czułem się pewniej, zresztą mężczyzna należał do łagodnych, co potwierdziło się wraz z apostrofą:
– Bardzo pana przepraszam, że zakłócam poranny spacer, ale brakuje mi na kielicha. Chcę jak człowiek rozpocząć dzień. Pan mi da złotówkę, pięćdziesiąt groszy, a przed panem na pewno otworzą się bramy nieba i…
– … Że nic, tylko wchodzić – dodałem prawdziwie wesół i sięgnąłem do kieszeni po dwa złote; chciałem w ten sposób docenić brak blagi i konstrukcję intelektualną wypowiedzi wykraczającą poza przeciętność. Gość nie łgał, nie kręcił, że zbiera na chleb i lekarstwa, chociaż, czy alkohol nie jest jednym i drugim dla takich wędrowców-filozofów.
– Teraz na pewno zostanie pan zbawiony – zakończył sympatyczny interlokutor, a ja przez całą drogę do pracy zerkałem z rosnącym niepokojem ku górze, ku niebiosom: czy nie rozdzierają się chmury i nie zsuwa drabina. Zmieszany powtarzałem pod nosem:
– Przecież muszę odebrać od krawcowej dwie spódniczki Agatki po zwężeniu.


Wycieczka

Oprócz wódki, prześwituje mi przez śnieżycę czasu – pękata butelka piwa, tzw. bączek, i gorycz chmielu. Stosunkowo późno dowiedziałem się, że szyszki chmielowe to szczypta w beczce słodu jęczmiennego i wody. Rzeczywiście, doktryna wychowawcza ojca odniosła skutek: nie ciągnęło syna do alkoholi.
W podstawówce koleżeństwo „przemycało” piwo na pokład autokaru przed dwudniową wycieczką w Góry Świętokrzyskie (w hotelu były nagrzewane ściany, spałem przy jednej z nich, wypociłem się za wszystkie czasy i atłasy). Za zgodą rodziców wlałem do bidonu prawie 0,3 litra złocistego napoju. Niewiele, w sam raz tyle, żeby zaszpanować, pokazać się w dogodnej chwili kumplom, bo o upiciu nie było mowy przy paczce siedmiu-ośmiu chłopaków; wtedy dzieliliśmy się sprawiedliwie wszystkim: jabłkami, lizakami, oranżadą w torebce, tym bardziej towarem z półki dla dorosłych. Wówczas byłem po pierwszych „otrzęsinach”, to znaczy po pierwszym otrząśnięciu się po wypiciu cervezzy, która po paru miesiącach już smakowała mi, choć nie tak, jak muzyka heavymetalowa z plejadą kapel ze złotej ery „polish heavy metal” drugiej połowy lat osiemdziesiątych (taki tytuł nosi kaseta-składanka rejestrująca kilka utworów prezentowanych na scenie Spodka w trakcie katowickiego festiwalu Metalmania 1987 roku). Piwną bańkę skryłem w torbie z ubraniami, między koszulką w nędzne wzory a białymi bawełnianymi majtkami bez wzorów. Nie wziąłem pod uwagę możliwości samoczynnego wylania się zawartości (na przykład pod wypływem jazdy po wertepach), co zasmrodziłoby ciuchy i zdradziło sekret przed nauczycielami. Z zasady postępowałem prawomyślnie, miałem ledwie paromiesięczny nastolatkowy okres buntu, i chociaż wiedziałem, że będą rewizje, za namową boga piwa postanowiłem zaryzykować. Wychowawczyni ostrzegała:
– Jesteście, moi drodzy chłopcy, w bardzo trudnym, co tu owijać w bawełnę i bawić się w ciuciubabkę, głupim okresie swojego rozwoju.
Po latach myślę, że pani miała na końcu języka słowo „niedorozwoju”. Teraz uznałbym taką wypowiedź za niezły koncept, rozbicie struktury frazeologicznej, lotność. Wtedy, gdyby padł „niedorozwój”, byłby obelgą i dyshonorem, choć bez konsekwencji dla wychowawczyni, za którą murem stali rodzice i cały aparat państwowy z ministerstwem, kuratorium, milicją i, jak powszechnie sądzono, generałem Wojciechem Jaruzelskim. W pierwszym szkolnym czasie byłem przekonany, że o moich ewentualnych złych zachowaniach wie nie tylko dyrekcja szkoły, ale również Pan Bóg i partia, dlatego unikałem grzeszków i sprawowałem się dobrze. Pani kontynuowała:
– Muszę więc wam przypomnieć, że nie wolno wam na wycieczce mieć papierosów i alkoholu. Za każdą próbę niepodporządkowania się grozi surowa kara z zawieszeniem w prawach ucznia i wydaleniem ze szkoły włącznie. Nie róbcie głupot, żebyście nie przynieśli wstydu rodzicom, którzy ciężko pracują na wasze utrzymanie, żebyście mogli spokojnie się uczyć. Wycieczka jest nagrodą, oby nie skończyła się dla niektórych karą. Wierzę w wasz rozsądek. Łatwo przekreślić sobie przyszłość.
O poranku chłopcy i dziewczęta zebrali się przed szkołą w oczekiwaniu na autokar. Najpierw jeden z kolegów nastraszył mnie okrutnie. Gdy zbliżałem się do miejsca zbiórki i położyłem torbę na ziemię, kumpel wyjął zza pleców rękę uzbrojoną w pistolet i, celując, mówił rytmicznie, jak w kinie:
– W imieniu Rzeczypospolitej Polskiej skazuję cię…
Nie dokończył, zaczął się wraz z innymi śmiać, być może zobaczywszy przerażenie w moich oczach. Ojciec egzekutora był milicjantem i zapewne trzymał broń w domu, więc zazielenienie się na twarzy z lęku nie było niedorzeczne. Pistolet to czarna plastikowa atrapa na wodę, ale właśnie takie sekundy niepewności są najbardziej zapamiętane.
Nauczyciele dokonywali inspekcji. Każdy z chłopaków (dziewczynki, jak zwykle, były poza wszelkim podejrzeniem, mogły co najwyżej ukrywać uroki swoich rosnących ciał) stawał przed własnym bagażem. Polonista i jednocześnie pan od przysposobienia obronnego (podziwiałem go, że można znać się na metaforach i przerzutniach w wierszu i skakać ze spadochronem oraz składać broń w piętnaście sekund; mówiono w szkole, że polonista miał epizod komandosa) rozsuwał torby i prześwietlał zawartość. Zacząłem się bać. Ocaliłem przed chwilą życie (wyrok nie został wykonany), ale co to byłoby za życie z wilczym biletem, bez szkoły. Ojciec zdjąłby pas i zacząłby się koncert pasyjny trwający wiele lat. Wirowały w głowie myśli. Nadeszła moja kolej. Gdy pan komandos dotykał suwaka bagażu podeszła wychowawczyni i powiedziała:
– Nie ma co sprawdzać. Nie wyobrażam sobie, żeby taki wzorowy uczeń pił alkohol.
Istotnie, dopracowałem się etykiety „wzorowego ucznia”, który nigdy nie sprawia trudności. Od czwartej klasy miałem świadectwa z czerwonym paskiem. Na zakończenie szkoły podstawowej publicznie (tzn. „przy wszystkich”, dla niektórych to był wstyd), na uroczystej akademii, „kujonom” takim, jak ja, wręczano srebrne odznaki, rodzice natomiast dostawali oficjalne podziękowania podpisane przez najwyższe czynniki i ciało pedagogiczne.
To za dużo przeżyć jak na jeden dzień. Zanim wsiadłem do autokaru miałem w dorobku biograficznym trzech godzin: i próbę zastrzelenia (śmierć), i widmo rewizji (wydalenie, czyli też śmierć). Jak w czasie okupacji. Zrobiło mi się głupio, że wychowawczyni tak wierzyła w moją abstynencję, utrwalając na forum klasy nieposzlakowaną opinię, więc na pierwszym postoju wytargałem z bagażu bidon i w toalecie przy parkingu wylałem całą zawartość do muszli klozetowej. Zastanawiałem się później wielokrotnie, czy zachowałem się wtedy jak twardziel, czy jak mięczak?

Arkadiusz Frania – Dwa opowiadania
QR kod: Arkadiusz Frania – Dwa opowiadania