Burleska
Kamilowi Brewińskiemu
zadekowani w krzakach kochankowie.
promień spływa, gromadzi się w kąciku oka.
obok rozmowa streszcza inną koleżankę:
była w części gotowa. w części, której nie ma.
niebo nad nimi niby podniebienie,
światło poranka wzięło ich do ust.
oko lśni się i ślini. śpiewa ziemi, że
słońce już nie jest białym wafelkiem, da się przełknąć.
na niskim brzegu zwrócone przez wisłę
gruz i zmielona cegła, blansz i róż.
plakat płaskiego światła na powierzchni rzeki,
materiał poglądowy z lekcji anatomii:
czerwień lub róż na zewnątrz konturu mięśnia, mowa
poza spuchniętą, mięsną migawką fonetycznej
aparatury, w świecie różowych obrazków
nieważnych póki naprzeciw nie staną
sztućce w serwetkach koloru parówek,
mięso z ozdobną smugą popiołu. kościół
który zaśpiewał panie, dobry jak chleb
siostrze z celiakią
Druga przestrzeń
strzęp czarnej reklamówki czołga się po asfalcie,
biała torebka syczy na rękach kobiety
wyjadającej z niej pączka. jeśli istnieje gest
sięgający w nas dłonią w skórzanej rękawiczce
do której przyklejają się okruchy tego,
co dobre, i nie wracają, bo coś na zewnątrz się musi
napchać, jeśli istnieje przestrzeń, dla której jesteśmy
równie otwarci, to właśnie stamtąd wkłada się w nas
białe płonące ogniska zapalne,
szczelnie zawija, bo człowiek jest świetnym
opakowaniem zastępczym, wyrzuca
i, jakżeby inaczej, podpala się kosz
Post
post pomniejszony, jakby zwyczaj kazał
jeść akwariowe rybki. lepki, lekki muł.
tradycja nakazuje zżeranie
od środka,
jakby się samożywnym było. w egotycznym
sensie tej frazy. jakby żadna inna
nie miała zewnętrznego sensu. jakby
post zeżarł to, co jest na zewnątrz postu,
a fraza była głodu łkaniem za
samożywnością. jakby cudzożywność
nie była egotycznym żarciem sensu, aż się
zadławi. jakby też nie dławił sens.
O lotnictwie wrześniowym i wietrznej partyzantce
Ale Twa powszechna łaska, Panie wieczny,
by cień światła Twojego, ten to blask słoneczny,
chociaj rzeczy oświeca jednako poddane,
same promieni czyste i polerowane
(Mikołaj Sęp-Szarzyński)
interpretując niebo z wrogą kaligrafią
lotnictwa bombowego, pisał: miasto, nad którym
przeleciał cmentarz. powtarzał się, aż
po wielu latach krtań mu wyłuskali,
aby zamilczał.
teraz świst gra w opustoszałym
gardle, świst nad warszawą, nad londynem, dreznem.
i niebu rosną skrzydła z łamanym symbolem
słońca: raptem luftwaffe, lot nurkowy, piana
chmur naokoło lotnika. smaczne odblaski
na owalu kabiny: czerwień nad płonącym
półmiskiem ziemi.
drugi, dawno, pisał
o łasce, której cieniem jest słońce: jak spada
z brzękiem na lśniący pancerz duszy. który odbija. na
jej lustro, które pęka. na blachy kadłuba,
które z bliska są cienkim naskórkiem w pełnym słońcu
jedenastego września. łuską powietrznej ryby.
trzecich było za mało. w maszynach o nazwach
ciężkich, lądowych zwierząt, w skórzanych kurtkach, nie mogli
udowodnić, że kraj ma niebo. lecz ginęli
pod własnym słońcem.
czwarty wolał konkretną
sztukę materii: rzucał samolotami
w przeszklone wieże zamorskiej stolicy
dziesięć lat temu. i skruszyły się,
kielichy pod aukcyjnym młotkiem, a mocarstwo
wyczerpało toasty.
startuje się w rocznicę,
a w głowie bagaż: grzmot bombardowania.
gardło gąsiorowskiego. składające się
do lotu w ziemię wieże. w gazecie artykuł
o kapitalistycznych wzorcach wertykalnej
redystrybucji światła. co do motta, patrz: motto.
i jak to przetłumaczyć na wiek całkiem innej
gradacji blasku, gdy pod wygaszonym
niebem widać po ciemku szklane wysypiska
i się pamięta, że samolot ma profil
wyłamany do wiatru: aerodynamicznego
krzyża. zdatny, by zmiażdżyć, co jeszcze próbuje
jarzyć się. a naprzeciw stoi tylko to
nic materialne: ruch oporu powietrza.