Otosenjusz patrzył swej Pani prosto w oczy. – Tak, szukam ścieżki nad wodę. Tam zostawiłem łódź, a chciałem popływać. Może Ty popływasz ze mną? – Ciągle patrzył prosto w jeziora jej oczu. Jednak kłamał. Chciał odpłynąć i nie oglądać się za siebie. Nigdy wcześniej nie postępował w ten sposób, nie czuł takiego rozdarcia wewnętrznego. Kłamstwo wyszło z jego ust tak gładko, jakby całe życie kłamał, ale Pani domku w lesie wiedziała jaka jest prawda. Nie miała jednak zamiaru przyspieszać momentu odejścia Otosenjusza. Chciała do końca czerpać jego pierwotną energię. Teraz już w prawdzie zanieczyszczoną kłamstwem i niepewnością, ale wciąż dla niej pożądaną. Otosenjusz spuścił wzrok i zapatrzył się na mrówkę, która dokądś zmierzała mijając jego but. – Chodź zobacz jak pięknie kwitną kwiaty pod oknem naszej sypialni. – Szczebiotliwy głos wyrwał go z otępienia. Nie chciał oglądać klombów, chciał znaleźć łódź i odpłynąć. Ruszył jednak za swą Panią jak skazaniec. Ta, co i rusz, zagadywała go szczebiotliwie czując spadek jego energii. Dawało to rezultat chwilowy. Nie było już możliwości, by Otosenjusz popadł znów w stan letargu, by rozbudzone zmysły znów usnęły. Snuł się nieobecny za swą Panią oglądając kwiatki i promyki słońca, słuchając śpiewu ptaków, które powróciły nagle. Myślami był jednak gdzie indziej. Wiosłował na wodach jeziora.
Potrzebny nie mógł się otrząsnąć. Jakże pozbawiony ideowości był obraz przedstawiony przez Bezwolnego. Czysta rutyna. Żadnych uniesień wielkich wzniosłych haseł, sensacji, dreszczyku szpiegowskiej emocji. Jakby ziemniaki sprzedawał na bazarku. Ale przecież jemu samemu chodziło w rezultacie o władzę. – Właśnie… pan jest Potrzebny. Tak? – pociągnął Bezwolny. – Noo… tak się nazywam. – wydukał Potrzebny zupełnie zbity z pantałyku. –Teraz się Pan tak nazywa. Ale jak się Pan nazywał zanim Pan tu trafił? – Bezwolny powiedział to bardzo powoli, a Potrzebnemu zimny pot spłynął po plecach. Jak to? Czy to możliwe, że nie nazywał się Potrzebny od zawsze? Pytanie wydało mu się kuriozalne, ale zasiało niepewność. Tym bardziej, że mignął mu jakiś obraz dostawcy pizzy. Mgnienie, ale nie aż tak kuriozalne jak przypuszczał. Jego mózg natychmiast ten obraz umieścił w „kwarantannie” i nie dopuścił do kontaktu ze świadomością. Zbyt wiele pacy musiałby wykonać. Równocześnie podesłał myśl zgoła logiczną. Bezwolny go wkręcał. Zwyczajnie podpuszczał. Tylko po co? Może sprawdza czujność szefa? Ale nie. To byłoby idiotyczne. –Sugeruje Pan możliwość istnienia innej rzeczywistości? Równoległej? Ja zawsze byłem Potrzebny, i nie było żadnego „zanim tu przyszedłem”. Zanim tu przyszedłem też byłem Potrzebny. – zabrzmiał sucho, wręcz karcąco. Bezwolny natychmiast się zreflektował. –Przepraszam, Szefie. – bąknął skruszony. Potrzebny okrążył gabinet. Chciał jeszcze wiele dowiedzieć się od Bezwolnego, ale ziarno przez niego zasiane zaczęło kiełkować. Potrzebny stracił wątek i krążył wokół biurka. Wreszcie zapytał bez związku – A co z tymi motelami? Cóż to za kraina, w której zima długo trzyma i lasy nieprzebyte? – Bezwolny trwał w niezmiennie kamiennej pozie, z nieruchomą plastikową twarzą. – To jest optymistyczne zakończenie. – odparł w służbowym tonie. Potrzebny poczuł irytację. Cóż to za odpowiedzi zagadkami?! Domagać się jednak wyjaśnień, nie było wskazane. Oznaczało by jego słabość, a na to Potrzebny nie mógł sobie pozwolić. – Cóż, to chyba wszystko na razie. Może Pan odejść. – zwrócił się do Bezwolnego stojąc tuż za nim, co miało zadziałać psychologicznie. Wywołać niepokój. Kilka sekund stał za plecami agenta wpatrując się w czubek jego głowy, po czym podszedł do drzwi i je otworzył. –Karo, poproś następnego z Panów. – rzucił polecenie w kierunku korytarzyka. Bezwolny podniósł się z krzesła i skłoniwszy głowę opuścił gabinet. Potrzebny resztę dnia spędził na rozmowach z kolejnymi agentami i przydzielaniu im zadań. Mieli skrupulatnie zbierać wszelkie informacje dotyczące przywódców Partii Matki. Ustalić harmonogramy ich dnia, ze szczególną uwagą przyglądać się życiu prywatnemu. Newralgicznymi momentami były chwile tuż przed wystąpieniami, spędzane przez przywódców samotnie lub w towarzystwie rzecznika. Tam obserwacja i zbieranie informacji o tym, co się wtedy dzieje, jest bardzo skomplikowana. To zadanie zlecił dwóm agentom. Jedynie Bezwolny pozostał nie wiedzieć czemu bez przydzielonego zadania. Tego dnia Potrzebny wyszedł z budynku Nowej Partii już po zmroku. Nie chciał korzystać ze służbowej limuzyny. Wolał się przejść. Nie żeby był zmęczony, czy chciał zaczerpnąć świeżego powietrza. Szedł w poszukiwaniu nie wiedzieć czego. Czuł się spokojny i spełniony w obowiązkach, ale podświadomie chciał coś odnaleźć, dokądś dojść. Szedł więc powoli rozmyślając nad pytaniem, które zadał mu Bezwolny. – Jak się nazywał zanim został szefem wywiadu Nowej Partii? – Kuriozalne z początku pytanie, zamieniło się w delikatny niepokój.
Łódź, otwarte wody jeziora, wiatr i słońce. Otosenjusz nie myślał o niczym innym. Spełniał zachcianki i oczekiwania swojej Pani na jak najmniejszym poziomie i czekał na odpowiedni moment, by odpłynąć. Mógł oczywiście postąpić gwałtownie, ale ta piękna kobieta to nie jednooki Jan C., a gwałtowność i agresja nie leżały też w jego naturze. Pani leśnej chatki wiedziała o tym i spokojnie zasysała energię. Różnica polegała na tym, że teraz to Otosenjusz kontrolował ile swojej pierwotnej energii pozwoli spożyć. On limitował, a ona nie upominała się natarczywie o więcej. Oboje czekali na moment rozstania. Na moment, kiedy Otosenjusz pokonawszy resztki lęku, odnajdzie ścieżkę nad jezioro. Jednak pełną świadomość tego, co ma nastąpić, posiadała jedynie Ona. Otosenjusz bardziej kierował się wewnętrznym, ledwie słyszalnym głosem. Odkrycie rzeczywistych intencji Pani domku w lesie, nie uruchomiło w nim odruchów samozachowawczych. Nie czuł się bezpośrednio, fizycznie zagrożony. Nie było powodów do nagłej ucieczki czy wymuszaniu informacji na temat ścieżki. Co więcej wytworzyła się silna więź między nimi. Coś na kształt mitologicznej miłości. Do momentu kiedy zmysły Otosenjusza były uśpione, czas spędzony u boku tej pięknej kobiety wydawał się być czasem spędzonym w Raju. Nadszedł jednak ten poranek, kiedy Otosenjusza zbudził śpiew jego Pani. Ze słów piosenki zrozumiał, że nie musi się o nią martwić, że niezależnie od niego poradzi sobie doskonale. Wstał z łóżka i ubrał się. Zabrał kilka swoich drobiazgów i wyszedł przed dom. Był wczesny poranek. Słońce już jasno świeciło, ale jeszcze nie grzało za bardzo. Wciągnął pełne płuca świeżego, pachnącego powietrza i ruszył prosto na ścianę lasu i gęstych krzewów. Nie szukał ścieżki nad jezioro. Po prostu szedł przed siebie. Pani domku w lesie wciąż śpiewała swoją piosenkę, a on szedł. Kiedy już miał taranem wedrzeć się w gęstwinę, ta zaczęła delikatnie rozstępować przed nim ukazując ścieżkę. Zwolnił i nie oglądając się za siebie szedł dalej jak zauroczony. Szedł i coraz wyraźniej czuł charakterystyczny zapach jeziora. Zapach mułu, ryb, tataraku, wody wymieszane z zapachem sosny, świerku i jałowca. Gąszcz krzewów rozstępujący się przed nim coraz bardziej rzedł. Poczuł bryzę znad jeziora na twarzy. Zaciągnął się głęboko. Porcja endorfin wydzielona przez mózg i rdzeń dawała mu poczucie lekkości i przyspieszył kroku. Już po chwili zobaczył błyski słońca odbijane przez wodę. Jezioro! Wyszedł nad brzeg, poza skraj lasu. Przed nim roztaczał się widok na zatoczkę. Zobaczył małą kładkę i swoją łódź wyciągniętą na brzeg i odwróconą do góry dnem. Ktoś najwyraźniej zadbał o nią. Podszedł i zaczął oglądać kadłub, gładzić dłonią. Łódź wydawała się nie tknięta zębem czasu i gotowa do rejsu. Podniósł wzrok i zobaczył Panią leśnego domku. Stała na skraju lasu i patrzyła na niego. Otosenjusz odwrócił łódź i zsunął ją na wodę. Włożył do środka skromny dobytek i wiosła. Wchodząc do łódki odepchnął ją od kładki, usiadł za wiosłami. Zanurzył je w wodzie i pierwszy raz od bardzo dawna pociągnął do siebie. Łódź ruszyła. Pociągnął wiosłami po raz drugi. Na skraju lasu wciąż stała Pani leśnego domku i patrzyła jak odpływa. On wiosłując patrzył na nią i widział jak dookoła niej, mimo letniej pory żółkną i spadają liście. Wiosłował, ale czuł, że pośrodku jego klatki piersiowej, tam gdzie pod spodem biło serce, powstaje wielka dziura.
Chomik poprawiając co chwila zsuwającą się na oczy za dużą pilotkę, przeglądał informacje dostarczone przez inne chomiki, sprzątaczkę i ludzi o twarzach wytartych gumką. Sprzątaczka wciąż narzekała na Marchewkę z sekretariatu, że zapycha nacią kible. Natomiast z informacji zgromadzonych przez ludzi o twarzach wytartych gumką i przechwyconych przez chomiki jasno wynikało, że coś się święci. Pilotka znów zsunęła się na oczy. Chomik zdjął ją i służącym do tego paskiem umieszczonym z tyłu pilotki, zmniejszył jej rozmiar. Założył ponownie i odchrząknął. Sprawa wyglądała poważnie. Spotkanie szefa wywiadu ze wszystkimi agentami, wskazywało na jakąś szeroko zakrojoną akcję. Z kolei częste wizyty Marchewki w kiblu, wskazywałyby na nerwową atmosferę panującą w sekretariacie przywódców partii. Istotne, co spowodowało taką nerwowość. Wezwał swoich trzech najlepszych kurierów. Wszedł na puszkę po napoju i przemówił: – Panowie! Po przeanalizowaniu dostarczonych mi informacji i danych – zawiesił głos dla większego efektu – Doszedłem do wniosku, że coś się szykuje! Nerwowa atmosfera w gabinetach przywódców i spotkania wywiadu nie pozostawiają wątpliwości. Sprawa jest gruba! – Zakończył uniesionym tonem. Spojrzał na swoich towarzyszy. Na ich pyszczkach malował się wyraz rozkosznego braku zrozumienia. Poruszali wąsikami, poprawiali gogle i pilotki, a jeden wyraźnie miał problem z czymś, co chował w worku policzkowym. – Co tam chowasz! – Chomik, przewodzący spiskowi zwrócił się wprost do niego, poruszając nerwowo wąsami. –Eee… to tylko ziarenko pszenicy… lunch. – wydukał zmieszany towarzysz. – Panowie! Nie ma co. Skupmy się na tym, o czym powiedziałem. Na „Grubej Sprawie”! Taki będzie miała kryptonim. Gruba sprawa, kryptonim „Gruba Sprawa”! – to ostatnie powiedział z niemałą dumą w głosie. – Tymczasem wracajcie do swoich normalnych zadań. Miejcie uszy i oczy otwarte, a wąsy czujne. Ja naradzę się z ludźmi o twarzach wytartych gumką. – Zasalutował na koniec do pilotki , która wreszcie przestała opadać mu na oczy.

Paweł „Kelner” Rozwadowski – @Homo@ (vol. 17)
QR kod: Paweł „Kelner” Rozwadowski – @Homo@ (vol. 17)