Taki piękny zgon
– Tak gwałtowny! – Tak rozpaczliwy! Huśtając się na krześle
odwracam się, żeby poznać przyczynę poruszenia: czarny bez
kołysze się w tłustym powietrzu,
kolumny dziękczynne ( jej piersi!) dotykają sufitu, a ona
odwraca głowę. Obłoczek kurzu unosi się nad trumną,
obmacuje smętne twarze i uderza
na podzwonne. Wyprostowana wstępowała w niebo
prując głową błękitny firmament. Przestało huśtać…
Łzy kapały. Elegancko!
Znajdę cię Pičo gdziekolwiek się schowałaś
Praha. popołudnie. na rynku faluje tłum, oddycha
wspólnie rozgrzanym powietrzem. zmierzch opada płatkami
radosnej obecności. pytasz co słychać. odpowiadają ci
pełne usta, podają dłoń jak obcęgi: zelenej? owszem,
się napijesz. w płucach świszczy tytoniowy wiatr.
i nagle czujesz, że ta dawka obecności jest zbyt mocna,
że masz już dość chybotliwej rozmowy przedzierającej się
przez szpaler od lesa do lesa, gdzie słowo zapala się
o słowo gasnąc w głębokiej dupie. nieobecny,
życząc lepszego jutra, wychodzisz. i nie ma znaczenia,
czy strzelą ci w plecy pobłażliwym uśmiechem –
zaczyna się twoja krucjata: od rogu do rogu, od knajpy
do knajpy. szukasz domu po nocnej zmianie kierunków.
obojętne oko przechodnia, któremu podałeś ogień… i
gdy w oświetlonej zapałką twarzy rozpoznałeś własną,
chciałeś zawrócić, biec! ale już, wsiadasz do taksówki.
dajesz się jeszcze dotknąć dźwiękom – przeboje bezmyślne
i głupie przelewają się w tobie jak sen – i wysiadasz
zakręcony nieświeżym oddechem kierowcy. stoisz
wpół otwarty na progu, przez wpół otwarte drzwi
wchodzisz do pokoju, w rogu rozgrzany piec telewizora,
na wpół sprzątnięty stół, na wpół przymknięta książka,
której nigdy nie przeczytasz do końca. z oparcia krzesła
na podłogę spadają pończochy ( jedyna chwila szczęścia
przeżyta prawą stroną serca)…
Veseli
plusnęła o cement i podwórze zalało światło.
i zgasło. ktoś na górze zamknął drzwi. a teraz schodzi
po schodach ciskając przekleństwa – co to za cholerny
dom! rozpostarł wyżętą szmatę i ściągając z posadzki
brunatną wodę klepnął się w czoło, westchnął, a potem
podniósł kubeł i ruszył dalej w swoją drogę – po schodach,
na piętro, gdzie strasznie zawył: właśnie!
to, co robię, nie jest moją poetyką, poezją, dzięki której
jestem wolny! przynajmniej nie myślę. i myje
te swoje sztuczne kwiaty, jak ci, co uprawiają winorośl,
jak ci, co okopują ziemniaki i warzywa, jak nowożeńcy,
którzy jedzą zupę z jednego talerza – jedno oko,
oboje oczu, jeden ząb, cała szczęka, ot co! – przesunął
po szyi kantem dłoni. a ja wyciągam ręce, macam
klamkę, ale nie mogę otworzyć drzwi! podchodzę
do okna i widzę całe to podwórze na dole, wysoką ścianę,
siebie z zewnątrz… drobne uderzenie. i znów mnie unosi
aż pod niebo rozłamany łoskot. ludzie z piętra boją się
zejść do piwnicy, a wychodek jest na dworze! a ci
z drugiego chlają i jest im obojętne, że właśnie w tej chwili
pochyla się nade mną gość i pluje przez zęby: jestem
w pracy, rozumie pan? tryknęłyśmy się czołami.
teraz wszystko stanęło mi przed oczami. mam na sobie
coś rozdartego, właściwie jest ciepło, a ja zamarznięty
na kamień. a tam to miłe okno. i zakręciło mi się w głowie…
słońce przesuwa się, to i ja przesuwam się w ślad
za nim, aż cień zaczyna mnie przepoławiać. a później
odcina mi głowę wiele razy – coś pięknego! – bukiet
idzie w moją stronę. w zamrażarce. osobiście…poprawiam
te róże, a ty idziesz sobie na zakupy. wyrzucasz
pieniądze na fryzjera i kozaki. a teraz wracasz do domu
późno i do tego z bukietem róż…
A jeśli nie wrócę? Strach pomyśleć
co się czai za progiem: Eros jest barankiem, który czeka
na łaskę Bożą, choć nie ma pewności,
czy jej doczeka. 17:17. Co z tą trawą? Jest
pierwsza niedziela adwentu. Chciałabym położyć się
na trawie. Pokazałam mu
zdjęcia – ciemnoniebieskie fragmenty
uczynione z błyskawic – można zerknąć
i w głąb ziemi. Czy go zdradzam?
Jeśli wrócę przed świtem, nie zniknę –
chodzi o obiektywizm, a nie o świńską
gadkę – tak, pozwoliłam gnojkowi pieprzyć
od przodu i tyłu – niechże uczestniczy, tu nie ma
delikatnych uczuć. Chciałabym
położyć się na trawie. Być trawą,
w gruncie rzeczy.
Kac mega
Po pępowinie, do początku wszechrzeczy
leci w tył głowa, by poddać się próbie oddzielenia.
Klamka szczęka zwodniczo. Piec mózgu
otwiera wątrobę tłumacząc zastygłemu w ciszy
przedmiotowi maniakalność energii zaklętej
w ruchu, który właśnie się zaciął.
Jak doprowadzić do autodestrukcji prostotę
ducha, a następnie do pogodzenia się i powrotu
do stanu: chachachachaaa!? te wszystkie lata rytmu
stawania się i umierania – najczęściej z miłości
do cynowej łyżki.