Kwiecień

Światyj Krepkij, Światyj Bezsmertnyj,

we wsi kryją krowy i je cud narodzin w polu,
i je cud mięsa na stole. A to wszystko robota
chłopa, co w połednie krowę nadstawia bykowi.

Żadne tam niebieskie sprawunki, żadne tam
Boha palce — ot zwykłe i porządne rąbanie
— a po wszystkim długo mielone siano.


.Zip

O, Johnny Malone, Johnny z włochatą łydką,
Johnny z włochatym torsem, Johnny geeku
bez pracy i fejsa — dlaczego, dlaczego tak
okrutnie mnie zipujesz i wysyłasz na maila
jedynie tobie znanego? Takie są dziś zaświaty?
Kto przechodzony i wyruchany, będzie zesłany,
pod nieznany sobie adres? A tu wciąż resztki
po tobie, wirus pod skórą dzieli się, blokując
wiele opcji do wpakowania się w życie.

Długie ujęcie

Katowice

Widziałem miasto mózgojebów, beton,
który zaprawił nasze promieniowanie,
jak sarkofag dusznej Ukrainy;
ludzi, którzy pili Lugola i wznosili ręce
jakby chcieli pochwycić Leonidę.

To jej włosy codziennie myje niebo
i niesie ją do przytułku, gdzie psy szczekają
pod drzwiami i głód czai się w bramach.

Widziałem miasto, co chciało zasnąć,
ale prochy się skończyły i każdy dealer
trafił do domu wariatów.

O impotencjo,

to miasto już nigdy nie stanie na nogi.
Co najwyżej wzrośnie jak bolesny wzgórek
przepukliny i obciągnie nam z wypłaty.

A ci ludzie stać będą w kolejkach po chleb,
odbici w szkle twardego jak kutas wieżowca.

Ale i to runie, jak górniczy szyb,
którym wyciągano pieniądze, tłustych od węgla
i upitych Maryją.

Widziałem miasto,
które chciało wydostać się
spod ziemi, jak blade zombie
z wygaszonymi w oczach neonami;
i rzeki czarne niosące rakowe cycki,
wątroby i strzykawki żywe od HIV.

O chorobo,

trawisz mnie, trawisz ulicę, w której ryj Boga
przegląda się po deszczu i po której pobiegnie maraton
beznogich i lesb.

Widziałem miasto,
w którym bezdomni mają żebra rzeźbione
jak afrykańskie bobasy i brody długie, palestyńskie.
Miasto, w którym zajebiści policjanci
z kształtnymi dupami i wielkimi pałami
siadają na murku żrąc kebaby.

Widziałem miasto bez oczu –
Boga, co wziął nas i zapomniał.


Otcze

I.

Boh z tobą, Boh w dom. Odmawiamy z batiuszką do Świataho Ducha,
a oni przy stole pitolą o wojnie i kartofle z maślanką mielą w ustach.
Dotykamy tu najwyższego; się modlimy, się wmodlamy i rozmodleni
jesteśmy po pięty. —- Tu powinna wstawić się świętość, ale jej nie będzie,
bo górę ponoć nie biorą modlitwy po rusku, bo ponoć ma coś za złe.

II.

Widzioł żeś kej Boha? Ślepce jego albo chociaż skrawek kiecy? Ni —
ni Boha, ni czorta, chociaż wciąż ino da priidiet carstwije Twoje, da priidiet
— jakby dym puszczony do nieba, jakby swąd, od którego się zamyka.


Zwierzątko

Dziękuję, że nie jestem wyszczekaną rybą
albo ptakiem mizantropem. Grunt, że nie płazem,
który utknął w formie pośledniej, ani gadem,
o którym gada się z pogardą. Szczęście nie dane
mi być muchą na szybie, ani pająkiem przędącym
w tapczanie; ni żującym ssakiem, ni wiszącym
kopytem do nieba. Na pewno nie jestem z syluru,
czy z kredy, jakiś tam pożal się Boże kopalny,
nawet nie za pięć do wymarcia. Nie stroszę grzbietu
na widok grzbietu, nie gryzę się w ogon ze złości,
nie chowam urazy w piasek, nie daję nura w nurt.
Sam się sobie nieraz dziwię, jakie to szczęście
w nieszczęściu tak wysoko zadzierać nie trąbę,
stawiać nie płetwy, unosić ku górze nie cztery,
a jedną parę oczu, mieć w ustach tyle języków
i w żadnym nie być wystarczająco mądrym.

Tomasz Pietrzak – Pięć wierszy
QR kod: Tomasz Pietrzak – Pięć wierszy