Jest takie miejsce w południowo-zachodniej części Polski, do którego zaglądam raz lub dwa razy w roku. Mogę sobie odmówić innych wyjazdów, mogę zrezygnować z kurortów i oglądania gotyckich katedr, ale tam do zagubionej w dolnośląskich lasach wioseczki muszę zajrzeć. Z jednego powodu: tam się wychowałem, więc jest to miejsce dla mnie wyjątkowe, nieporównywalne z żadnym, w którym zdarzyło mi się bywać. Nigdzie i nigdy potem nie zdobyłem tak cennych doświadczeń jak tam, pośród chłopskich zagród, folwarcznych zabudowań oraz rozległych pól i lasów. Tam uczyłem się odróżniać dżdżownicę od kota, mrówkę od dębu i słońce od księżyca. Co prawda przez lata zmieniła mi się skala patrzenia, więc stromy stok, z którego strach było zjechać na sankach okazał się po latach banalnym pagórkiem; nie przeszkadzają betonowe słupy trakcji elektrycznej postawione w miejsce drewnianych pachnących smolistym impregnatem. Fakt, że opuściłem tę wieś, zanim osiągnąłem dojrzałość, pozwolił mi zachować w pamięci wspomnienia wyłącznie arkadyjskie. Jako człowiek dorosły dostrzegłbym całą siermiężność wiejskiego bytowania. Na szczęście żyłem tam wyłącznie jako dziecko, a dzieci nie oglądają świata przez okular estetyki – one go chłoną z całym cudownym i parszywym bagażem. Zatem jestem na brzydotę uodporniony, nie przeszkadza mi szpetota chłopskich zagród, nawet zrujnowane obory i magazyny dawnego PGR-u nie są w stanie zmienić mojego nierozumnego uczucia do tej wsi. Na tandetną rzeczywistość odrapanych elewacji, nieforemnych przybudówek i sterczących anten satelitarnych nakładam szczelną powłokę sentymentu i nie pozwalam tej obecnej wsi wynurzyć spod warstwy moich wspomnień. Widzę ją taką jaką była wtedy, co wymaga wysiłku wyobraźni, ale udaje się. Ciągle chce mi się tam wracać. Gdybym miał kiedyś formułować rady dla ludzi wątpiących w sens życia i psychicznie pogubionych, jedną z moich rad byłoby “Bądź wierny prawdom odkrytym w dzieciństwie i nie trać z oczu świata, który wtedy zobaczyłeś.”

Ilekroć wracam do mojej wsi i mojego dawnego domu, natychmiast po przywitaniu się z siostrą i jej rodziną wychodzę na przydomową łąkę, na której bawiłem się z psem, zapuszczam się w zagajnik skąd brałem patyczki do pierwszomajowych chorągiewek klejonych na lekcjach ZPT; staję na wzniesieniu i oglądam wiecznie zamglony krajobraz doliny Odry. Potem przechodząc w poprzek ogródka warzywnego i mijając jabłonkę, którą zasadził ojciec, podchodzę pod spróchniały kasztanowiec, świadka moich zwycięstw. Po raz pierwszy wdrapałem się na jego szczyt gdy miałem osiem lat. Dom stoi na uboczu, więc nie za każdym razem zapuszczam się między inne domostwa, rzadko też spotykam mieszkańców tej niewielkiej miejscowości. Wielu z tych, których znałem, już umarło, większość uciekła do miast, a ci którzy zostali są zbyt młodzi by mnie znać, albo za starzy żeby rozpoznawać. Bywają oczywiście wyjątki.

Z pamięci wyłania się scena z wczesnego dzieciństwa, gdy zrywam soczyste czereśnie z drzewa, ale nie stoję na żadnej drabinie tylko ktoś mnie uniósł ponad głowę i postawił sobie na ramionach. Możliwe, że tym kimś był wujek Michał, który naprawdę nie był wujkiem moim, tylko mojego najbliższego kolegi. Wujek Michał na tę poufałość się nie obruszał, bo mimo surowych rysów twarzy, mimo orlego nosa, którego rozmiar mnie wtedy fascynował, pozostawał człowiekiem łagodnym.

Byłbym nieszczery, gdybym twierdził, że idąc w odwiedziny do Michała spodziewałem się, że porozmawiamy o wierszach Szymborskiej lub esejach Baumana. Albo że Michał przekaże mi jakieś prawdy życiowe, do których ja jeszcze nie dorosłem. Nie miałem złudzeń.

Różnimy się, cholernie się różnimy. Prawdopodobnie Michał nie miał okazji wzruszyć się przy dźwiękach Adaggia for strings Samuela Barbera, nie popadł w uniesienie słuchając drugiej części siódmej symfonii Beethovena, nie zadumał się nad przesłaniem obrazu Gauguina Skąd przybywamy? Kim jesteśmy? Dokąd idziemy? Ale czy wszyscy muszą się wzruszać przy tym samym? Czy wszyscy muszą coś wiedzieć i czymś imponować, nawet jeśli jest to wiedza bezużyteczna? Nie wiem, czy chciałbym żyć w świecie, w którym wszyscy są jednakowo elokwentni i w tym samym momencie otwierają szufladki z emocjami. Michał jest człowiekiem nieskażonym wiedzą teoretyczną, ale to nie ma żadnego znaczenia. Nie idę do niego na seminarium naukowe. Jeślibym sądził, że o wartości spotkania z człowiekiem decyduje poziom jego edukacji i obycia w kulturze, która na ogół jest podrasowaną popkulturą, znaczyłoby to, że niepotrzebnie z tej wsi wyjeżdżałem. Że mentalnie mieszkam z Michałem pod jednym dachem.

Poza tym, jak to oczytanie i uczestnictwo w kulturze wymierzyć? Czy ktoś, kto rozumie eseje Umberto Eco, zna kilka dań kuchni włoskiej, a muzyki Beethovena nie pomyli z muzyką Philipa Glassa jest w porządku, a ktoś kogo wiedza o malarstwie sprowadza się do znajomości obrazu Słoneczniki (namalował go ten rudy Holender z obciętym uchem) i nie pamięta tytułu filmu wojennego z Marlonem Brando ten już na miano obytego nie zasługuje? Umówmy się, nie wszyscy muszą znać się na literaturze i sztuce. Niektórzy znają się na astronomii lub sporcie motorowym, inni wystąpili w telewizji śniadaniowej i stali się autorytetami społecznymi. A jeśli ktoś zna się na wysokoprężnych silnikach traktorowych a oprócz tego dysponuje empiryczną wiedzą o gatunkach ryb słodkowodnych żyjących w dorzeczu środkowej Odry, to mamy go traktować jakby wcale nie istniał?

Kiedy ja po nocach pochłaniałem książki, regularnie chodziłem do teatru i stopniowo porzucałem słuchanie Led Zeppelinów na rzecz Mozarta, Michał przesiadał się z Zetora na nowego Ursusa. Gdy wydałem młodzieńczy tomik poetycki, Michał kupował kolejny motorower, a jeden z pokoi poniemieckiego domu przerabiał na łazienkę. Gdy pierwszy raz dostałem paszport a potem wizę do Wielkiej Brytanii, Michał po rozwiązaniu PGR-ów przeszedł na zasiłek dla bezrobotnych. Kiedy mnie polska odmiana kapitalizmu skutecznie wypchnęła poza granice kraju, Michał przeszedł na emeryturę i zaczął chorować. Nie było i nie będzie między nami symetrii. ale to nie znaczy, że miłośnik gotyckiej architektury, renesansowego malarstwa i barokowej muzyki nie ma o czym rozmawiać z byłym traktorzystą. Gdybyśmy obaj byli tacy sami, zwyczajnie nie byłbym ciekaw rozmowy z nim i przypuszczalnie nie potrafiłbym docenić wartości wynikającej z tego, że należymy do tak odmiennych światów. Jeśli istnieje ten niewielki obszar, gdzie nasze dwa światy się spotykają, warto go pielęgnować. Dlatego, gdybym kiedyś zaczął pisać książki, przynajmniej tak wybitne jak pisze Paolo Coelho, w jednej z nich zawarłbym zdanie:

“Nigdy nie zostawaj zbyt długo w swojej Arkadii, bo przestanie być dla ciebie ożywczym źródłem”.

Są ludzie, którzy lubią jeździć po świecie, poznawać nowe miasta i kraje. Michał nie ma natury podróżnika i nie można mieć o to do niego pretensji. Odkąd jako siedmiolatek został przywieziony na Ziemie Odzyskane, w zasadzie się ze swojego powiatu nie ruszał. Mieszka wciąż w tym samym domu, do którego wprowadził się z matką i trzema braćmi po repatriacji. Raz tylko był za granicą. W 1968 roku jako żołnierz Ludowego Wojska Polskiego pojechał ciężarówką do Czechosłowacji żeby przywracać tam socjalizm. O to, szczególnie o to, nie można mieć do Michała pretensji.

Byłbym miedzią brzęczącą i cymbałem brzmiącym, gdybym nie przyznawał się do znajomości z Michałem. On jest częścią mojego dzieciństwa w takim samym, a może znacznie większym stopniu, co wielki dąb rosnący naprzeciw rodzinnego domu, jak budynek szkoły dawno zamienionej na mieszkania i warsztat, jak zalegające w pobliżu dworskiego parku gruzy pozostałe z pałacu spalonego przez Armię Radziecką w 1945 roku oraz cała chyląca się ku ruinie reszta tworząca Arkadię.

“Odcinanie się od własnego dzieciństwa grozi poważnym psychicznym okaleczeniem” – nie wiem jeszcze gdzie znajdzie się ta złota myśl. Może umieszczę ją na Facebooku.

Wszystko ma swoje granice. Bzdurą byłoby oczekiwać, że Michał znajdzie się kiedyś w Paryżu i spod katedry Notre Dame wyśle mi SMS o treści “Jest zajebiście. Pozdrawiam”. Co to, to nie. Inni tak, ale nie Michał. O ile mogę się domyślać, on nie wysłałby pozdrowień nawet z Radomia, bo nie ma osobistego telefonu. Dlatego odwiedziłem go bez zapowiedzi, co jest nie do pomyślenia w kraju, w którym mieszkam. Gdzie indziej niezapowiedziane najście byłoby grubym nietaktem – tutaj spontaniczna wizyta uchodzi i jest mile widziana. No bo to Arkadia!

Gdybym miał kiedyś wygłaszać prelekcje dla rozkochanej w gadżetach młodzieży, zacząłbym od takiego zdania: “Z szacunkiem odnoś się do tych, którzy nigdy nie wysłali sms-a, gdyż nie samym iPhonem żyje człowiek.”

W czasach, gdy nie było telefonów i plików MP3 ludzie sami sobie śpiewali. Wieczorami w letniej porze nieraz z okolicznych zagajników lub przydomowych ogródków niosło się rzewne, przeciągłe solo: „Pamiętasz Kapri, tę noc w tataraku, gdy twoje majtki wisiały na krzaku?” Nie mam pewności, czy słyszałem aby Michał śpiewał tę piosenkę, istnieje jednak spore prawdopodobieństwo, że tak. Wszyscy mężczyźni po pewnej dawce alkoholu wspominali tę noc w tataraku. Na ustach wszystkich smakoszy taniego wina w pewnej fazie upojenia pojawiała się tajemnicza Kapri i jej niesforna bielizna. Inaczej skąd zapamiętałbym to osobliwe libretto?

Za to z pewnością Michał podwoził mnie czasem traktorem, gdy wracałem ze szkoły. Szkołę czteroklasową mieliśmy na miejscu (wtedy) a po dalszą naukę trzeba było chodzić do sąsiedniej wsi. Jako mieszkaniec domu na uboczu miałem najbliżej, miałem tylko dwa kilometry. I tak sporo dla 12-letniego chłopca, a przecież nie zawsze świeciło słońce, czasem wiał przeciwny wiatr, czasem padał deszcz, śnieg lub jedno z drugim. Kiedy wracałem po lekcjach, a w głowie tłukły mi się daty historyczne lub rosyjskie słówka, kiedy droga się dłużyła a tornister ciążył, pojawienie się za plecami traktora było radosną zapowiedzią odmiany losu. Nie wszyscy traktorzyści chcieli i mogli się zatrzymać, ale jeśli za kierownicą Zetora siedział wujek Michał – wiadomo było, że monotonię marszu zastąpi jazda wielkim pojazdem, choćby za miejsce pasażerskie miała służyć wypełniona workami z paszą naczepa albo poprzeczna belka na tyle traktora kołyszącego się na wyboistej drodze. Czasem Michał pytał, czy na pewno chcę korzystać z tej niewygodnej belki. Odpowiadałem wtedy zasłyszanym sloganem: „lepiej źle jechać niż dobrze iść”. Po tylu latach moja wdzięczność dla Michała nic a nic nie zmalały. Gdybym miał kiedyś zakładać nową religię i stanowić przykazania dla wiernych, pierwsze z nich brzmiałoby tak: „Szanuj tego, kto traktorem podwoził cię ze szkoły do domu”

Spotkałem Michała kilka lat temu nad stawem, tym samym gdzie jako chłopiec zażywałem niedozwolonych kąpieli w mętnej wodzie. Od wielu lat środek stawu porasta już sitowie, jedynie przy brzegach dno jest na tyle oczyszczone, że daje się zarzucić wędkę. Łowił ryby siedząc na metalowym taborecie. Łowienie to umowna nazwa, bo tego dnia nic z wody nie wyciągnął. Ale nie to było powodem jego troski. Narzekał na ból w kolanach i ogólne osłabienie. Wchodząc teraz na znajome podwórko miałem nadzieję, że zastanę go w lepszej formie. W kuchni przywitałem się z Heleną, która szykowała obiad. Krzyknęła w stronę odpoczywającego w sypialni męża:

– Chodź Michał, zobacz kto przyszedł.

Nie musiałem go o nic pytać. Michał podawszy rękę na powitanie objaśnił od razu, że jego stan jest poważny, w istocie beznadziejny. Nie dowierzałem, a jednak zrobiło mi się przykro. Wyszliśmy na podwórko, usiedliśmy na ławce w słońcu. Helena została przy kuchence, odprowadziła nas wzrokiem.

– Mówię ci, ja już długo nie pociągnę. Mam raka albo coś podobnego. Kolana mnie bolą, że ledwo chodzę, oczy też bolą, nawet telewizora oglądać nie mogę, tu w brzuchu coś piecze, jakbym miał wszystko poparzone. Co zjem, to zaraz muszę do ustępu, ze mną już marnie jest.

– Lekarze powiedzieli co dokładnie ci dolega? Jaka to choroba?

– A bo to ci powiedzą? Przepisują jakieś tabletki, jakieś kleiste płyny każą pić. Palenie rzuciłem już lata temu i nic nie pomogło.
Z sieni wynurzyła się Helena z poczęstunkiem.

– Widelec, talerzyk, proszę, to ta nowa ryba. Panga.

Panga. Przed oczyma stanęła mi delta Mekongu, jednej z najbardziej zanieczyszczonych rzek świata. Stamtąd na polskie stoły trafiają przysmaki łowione przez wietnamskich rybaków. Jednak nie odmówiłem, bo zarumienione na patelni kawałki ryby, mimo że zawierały całą tablicę Mendelejewa, wyglądały smakowicie. Szczerze pochwaliłem zdolności gospodyni.

– O, dobra ta panga, nie jadłem jeszcze takiej.

– U was takich nie ma? – Helena najwyraźniej miała ochotę porozmawiać o czymś innym niż o dolegliwościach męża.

– Może są ale nie spotkałem. Zapamiętałbym nazwę.

– A jak tam ci się żyje? Dogadujesz się jakoś?

– Daję radę. Przez tyle lat musiałem się nauczyć…

– Samolotem przyleciałeś? Na długo?

– Na parę dni.

– To się siostra ucieszyła z wizyty.

– Chyba tak. Ja też lubię tu przyjeżdżać. Popatrzeć, co się zmieniło…

– No widzisz, co się zmieniło, starzejemy się i tyle. A ty nie chcesz wracać?

– Wracać? Na razie nie. Może kiedyś…

– Czyli dobrze ci tam.

– No, dobrze.

– Ale robić trza – wtrącił Michał

– No trza – odpowiadam poważnym tonem zapamiętanym z czasów, gdy przysłuchiwałem się rozmowom robotników, a ci, kiedy dochodziło do poruszania kwestii pracy, automatycznie przybierali umęczony wyraz twarzy. Ich głos zawsze brzmiał jak skarga.

– Czyli jak wszędzie – podsumował Michał jakby uspokojony, że kształt dalekiego świata jest zgodny z jego wyobrażeniami. Mógł już porzucić egzotyczny temat i wrócić do tego co znane. Wskazał rybę na moim talerzyku.

– Ja to takich rzeczy nie mogę jeść. O, dwa tygodnie temu wróciłem ze szpitala, tam tylko kleik mi dawali i tabletki na przeczyszczenie…

Słońce coraz mocniej grzało, jadłem z apetytem swoją pangę, a Michał wtajemniczał mnie w przebieg kuracji, objaśniając na czym polega prześwietlanie jelit i zapuszczanie sondy żołądkowej. Nie pominął opisu tego, co i którędy wyciekło mu z organizmu. I jakiej było konsystencji.

– Michał, ale musieli ci powiedzieć jak się ta choroba nazywa. Może potrzebna operacja.

– Operacja niepotrzebna, to ja wiem. Oni prawdy nie powiedzą, powtarzają tylko, żeby dbać o siebie, że trzeba się leczyć. Palenie już dawno rzuciłem, wódki nie piję. Ale co to wszystko dało. Już długo nie pociągnę. W nocy spać nie mogę, bo mnie wszystko w środku piecze, w głowie się kręci. Ta się ze mną meczy – kiwnął głową w stronę Heleny, która odebrawszy z moich rąk talerzyk przysłuchiwała się rozmowie milcząco. Ja też milczałem pozwalając, by mówił Michał. Czasem skarga przynosi ulgę, a ja chciałem ulgi dla Michała.

– Maniek, brat znaczy, starszy jest ode mnie o osiem lat. W tym roku skończy osiemdziesiąt, a idź zobacz, drzewa narąbie, rowerem pojedzie. On zdrowy, a ja to ledwo żyję. Mówię ci, te choroby już mi tak dojadły, że jakbym umiał to bym ze sobą skończył. Tylko jej mi szkoda – dodał ciszej i znowu wskazał na Helenę, która akurat zniknęła w sieni.

I jakby uznawszy, że zabrnął w wynurzeniach za daleko, zamilkł, a po chwili zmienił temat:

– A ty idziesz jeszcze do kogo, do Waldka może?

– Nie, Waldek w pracy, idę do sklepu po piwo, ze szwagrem wypijemy wieczorem. Może też
chcesz piwo? Kupić ci jedno? Zaraz będę wracał.

Pytanie musiało być zaskakujące, bo Michał przez chwilę bił się z myślami, po czym padła zdecydowana odpowiedź:

– A chuj, kup, napiję się. Zobaczymy co mi będzie…

Mirosław Drabczyk – Wujek z Arkadii
QR kod: Mirosław Drabczyk – Wujek z Arkadii