Kiedy już posiedliśmy sztukę obgryzania paznokci, skończyła się era czarno-białego kina. Panoramiczne obrazy pokazywały kolorowy świat w całej swojej nieskończoności. Pod Halą Ludową faceci, których nie wiadomo dlaczego nazywano „konikami” sprzedawali bilety na „Spartakusa” granego w panoramicznym kinie „Gigant”. Staliśmy cierpliwie obgryzając nerwowo palce. Podobno efekty były niesamowite, nie mówiąc już o nagłośnieniu. To jakby postawić pod moim oknem tysiąc połączonych ze sobą adapterów „Bambino” a może i więcej.
Niestety znowu miałem pecha, ktoś przede mną kupił dwa ostatnie. Wracałem „czwórką” gryząc ze złości palce. Szkoda, pomyślałem, następna okazja dopiero za tydzień. Niedziela kończyła się leniwie spływając po ekranie naszego czarno-białego „Neptuna”, w którym o tej porze królował „Dziennik telewizyjny”, a później kolejny Hitchcock. Ile można oglądać staroci; „Stare kino”, potem nasze dzielnicowe ceglane kino „Przodownik” z amerykańskimi westernami, które leciały całymi seriami.
Był sześćdziesiąty dziewiąty. Część naszych sąsiadów rok wcześniej wyjechała z kraju do Izraela lub przeniosła się do duńskich obozów dla przesiedleńców. Inni szykowali się, by połączyć się ze swoimi rodzinami za granicą. W powietrzu unosiła się nerwowa atmosfera. Chmury były postrzępione, Wyczuwaliśmy, iż coś dziwnego wisi między niebem a ziemią. Niby sieć, w którą w ogrodzie wpadały wróble albo kurtyna przez którą nikt i nic nie jest w stanie przeniknąć.
Z nerwów ciągle obgryzaliśmy paznokcie. Ja doprowadziłem je wprost do szczątkowego stanu, za to później znęcałem się nad palcami. Matka tępiła jak tylko mogła te moje nerwicowe przyzwyczajenia. Przywiązywała mi ręce do poręczy łóżka, bandażowała dłonie, naklejała plastry na paznokcie. Kazała mi nosić bluzy i swetry z długimi rękawami. Wyglądałem w tym jak pajac.
Po pewnym czasie nauczyłem się ukrywać przed nią moje pogryzione palce. Najczęściej chowałem je w kieszeni. Koledzy mówili, że szpanuję, a ja za nic nie mogłem im się przyznać, że robię to dlatego, żeby przechytrzyć moją rodzicielkę. Drugim moim przyzwyczajeniem, a nawet obsesją było czytanie. Czytałem książki wszędzie; na przerwach, w łazience, przy obiedzie, na podwórku, siedząc na ławce. A najbardziej lubiłem zapalać nocną lampkę lub latarkę i czytałem nakryty prześcieradłem. Najczęściej były to przygodowe książki Karola Maya, potem seria Szklarskiego z Tomkiem Wilkowskim, a na końcu „Pan Samochodzik”. Matka cieszyła się, ale ciągle powtarzała: „Zobaczysz stracisz oczy”, oślepniesz przed trzydziestką, a najgorsze, że będziesz nosił wkrótce okulary. O co to to nie, powiedziałem sobie i zacząłem stosować przy jej pomocy okłady z rumianku, szałwii i mocnej herbacianej esencji. Siedząc nieruchomo w fotelu z nasączoną ligniną odliczałem sekundy, potem minuty do momentu, aż w końcu mogłem ją zdjąć ze zmęczonych czytaniem oczu.
Oczywiście po pewnym czasie znowu wracałem do swojego rytuału. I cała ceremonia rozpoczynała się od początku. Walczyłem ze sobą, nie dawałem za wygraną, ale niestety jak mówiła ciotka Stefa: ” Hanka nie przejmuj się przejdzie mu z wiekiem”. No i czekałem. Liczyłem upływające miesiące i lata, i co chwila podpytywałem, czy już do tego dorosłem by zmienić swoje złe nawyki.
Po pewnym czasie zauważyłem na palcach zgrubienia, paznokcie były bardziej kruche, a skóra w niektórych miejscach zamieniła się w cienkie blizny przez które przeświecały cienkie naczyńka krwionośne. Nie przeszkadzało mi to, chociaż wcześniej paznokciami rozcinałem papier lub koperty. No cóż pomyślałem nie można mieć wszystkiego tak jak by się chciało. Za to miałem szczupłe i długie palce, co często pozwalało mi się zgłaszać na ochotnika w klasie, gdy naszej „chemicy” spadło coś za szafkę z odczynnikami. W domu byłem uważany za podręcznego wyszukiwawcza zagubionych przedmiotów. Mieliśmy mnóstwo szaf, szafek, półek i nieustannie coś za nie wpadało. Mamę doprowadzało to wprost do szału, a ja dzięki temu zbierałem u niej dodatnie punkty no i oczywiście na kieszonkowe. A z tym było ciężko z uwagi, iż szkołę traktowałem jako zło konieczne i vice versa.
Minął miesiąc od kiedy zauważyłem skórne zmiany. Od pewnego też czasu moje palce mimo, że jadłem prawie wszystko co mi podsunięto na talerzu, wyraźnie wyszczuplały. Stały się, gdy oglądałem je czasem w lustrze podobne do kościstych rąk umarlaków, o których czytałem w książkach Stevensona. Ba, powiedziałbym nawet, że upodobniły się do szponów. Chowałem je pod kołdrę, żeby matka nie zobaczyła ich w całej okazałości. Zaraz po przebudzeniu wkładałem je do kieszeni pidżamy i tak wparowywałem do łazienki. Byłem tym coraz bardziej poruszony. Obserwowałem je teraz nieustannie. Kiedy sięgałem po obsadkę pióra, zlewała się z nimi stając się jakby automatycznie przedłużeniem moich szponiastych palców. Mogłem za to łatwiej wiercić nimi w nosie lub w uchu, a w niedzielę spróbowałem użyć mojego serdecznego jak stalówki. Zamoczyłem go w kałamarzu i napisałem ” Lubię moje trupie palce”. Byłem tak z tej próby zadowolony, iż postanowiłem, że w domu dla oszczędności będę pisał tylko końcami palców. Jakoś się wytłumaczę matce z atramentowych plam i tak przecież ciągle plamiłem zeszyty, książki i ręce.
Pomimo, że teraz z nerwów starałem się nie przygryzać palców, to i tak skóra stała się na nich jeszcze bardziej podobna do cienkiej bibułki. Widziałem teraz prześwitujące przez nią nawet najdrobniejsze kosteczki. Mogłem je policzyć na palcach. Powiem, że początkowemu przerażeniu ustąpiło teraz miejsca lekkie podekscytowanie. Fakt, że coraz ciężej było ukryć przed matką ich szkieletowe kształty, zdecydował, że coraz częściej nakładałem w domu rękawiczki, mówiąc, że muszę szanować palce, bo przecież kiedyś będę grał na fortepianie Była to jedyna obsesyjna myśl mojej rodzicielki, której z braku pieniędzy nie mogła zrealizować, abym został zawodowym pianistą.
W sumie nawet chciałem żeby koniec końcem moi bliscy zobaczyli moje niezwyczajne dłonie i palce.
Było to kilka dni przed wakacjami, lekcji mało jak kot napłakał. Sporo czasu spędzałem na czytaniu książek. Palce miałem już tak cienkie, że mogłem je wkładać między kartki jak zakładki. Zacząłem właśnie lekturę ponad siedmiuset stronicowej trylogii Fenimore Coopera „Przez prerię”. Była sobota więc z uwagi na wolną niedzielę mama była przyzwyczajona, iż zawsze wtenczas dłużej paliłem światło. Nie wiem nawet kiedy zmorzył mnie sen. Oczy zamknęły mi się same, książkę rozłożoną na kocu nakryłem palcami. Nie wiem też o której mama i babcia zdecydowały się zaglądnąć do mnie. Czy zaniepokoiło je palące się grubo po północy światło, czy też po prostu wiedzione jakimś kobiecym instynktem postanowiły sprawdzić, każda na własną rękę, co o tej porze robi ich ukochany jedynak.
Drzwi otworzyła wpierw moja rodzicielka Hanka, jej przeraźliwy krzyk obudził chyba całą kamienicę. Za nią prawie biegnąc wkroczyła babcia Zenobia. Przebudzony nie otworzyłem oczu, tylko uważnie je obserwowałem.
– Boże, popatrz tylko mamo, rzekła do babci, przecież to dziecko ma nie dłonie, ale istne szpony. Popatrz na palce, umarlaka by przeraziły! – mówiła wzburzona.
Babcia Zenobia podeszła jeszcze bliżej, pochyliła się nad moimi trupimi palcami i odparła spokojnie:
– Czemu krzyczysz, obudzisz cały dom. Popatrz ręce ma przecież jak jota w jotę nasz wykapany pradziadek Czesław. Idzie mu po kądzieli, no może też po mieczu. Zapominałaś już, iż jako dziecko lubiłaś się bawić prawie przeźroczystymi palcami naszego pradziadka. Miał ponad sto lat jak od nas odszedł. Splatałaś mu je i zawieszałaś między nimi skakankę. Babcia gdy tylko skończyła mówić, zgasiła nocną lampkę, wzięła mamę pod rękę i wyprowadziła z pokoju. Moje długie kościste palce oświetlało tylko zimne o tej porze światło księżyca.

19-20/01/2013

Gabriel Leonard Kamiński – Obgryzając palce
QR kod: Gabriel Leonard Kamiński – Obgryzając palce