Trzy tomy „Dzienników” Iwaszkiewicza sprawiły, że wróciłem do lektury memuarów innego Skamandryty – Jana Lechonia. I na nowo nie mogę się nadziwić jego obsesjom, zgorzknieniu i nienawiści do całego świata.

I.

Pierwszy z trzech tomów „Dziennika”, liczących łącznie  blisko 1800 stron, ukazał się w 1967 roku w Londynie, wcześniej liczne fragmenty drukowały londyńskie „Wiadomości”, redagowane przez  Mieczysława Grydzewskiego. W Polsce całość opublikowano dopiero  w roku 1986.

Na zapiski Lechonia pierwszy zareagował Witold Gombrowicz. Jego krytyka była bezlitosna. Jest to – pisał –kompromitujący wskutek chorobliwego, kompleksowego prawie, zawężenia horyzontu intelektualnego – jakby ten człowiek wolał nie wiedzieć, nie widzieć – dziennik melancholijny, żałosna inkarnacja ducha burżuazji warszawskiej i ówczesnych kawiarń. Przy okazji  autor „Ferdydurke” dezawuuje Lechonia-poetę. Jego zdaniem był to poeta nietwórczy i nieoryginalny, którego w samych jego początkach niepomiernie wywyższono – który całe życie pozostał ową „zapowiedzią”(…) Jego życie nielojalne, hierarchia niezasłużona, postawa nieszczera nie były z tych, które pozwalają wejść w bezpośrednią styczność z epoką, z historią. Przemykał się bokiem. (…) Cała jego polityka polegała na wypuszczaniu w świat, w dłuższych odstępach czasu, jakiegoś „pięknego” wiersza, aby nie mówiono zbyt głośno, że się skończył”.

Można, a nawet należy nie zgadzać się z Gombrowiczem, gdy lekceważy „Karmazynowy poemat” oraz „Srebrne i czarne”. Te dwa, niewielkie objętościowo, tomiki nie były przecież „zapowiedzią”, lecz realizacjami niezbicie przekonującymi o niepowszednim talencie młodego poety. Ale talent ten, i tu Gombrowicz ma rację, nadspodziewanie szybko obumarł, co stało się przyczyną tragedii Lechonia i w zasadniczy sposób zaważyło na jego życiu. „Dziennik” jest właśnie świadectwem tej tragedii. Po wydaniu w 1924 r. zbioru „Srebrne i czarne” 25-letni wówczas poeta właściwie zamilkł, do wybuchu wojny napisał i opublikował zaledwie kilkanaście niezbyt udanych wierszy, zebranych następnie w tomiku „Lutnia po Bekwarku” (Nowy Jork, 1942). Zbiór następny, „Aria z kurantem” (1945), był już jednoznacznym potwierdzeniem zaniku sił twórczych. Deklaratywny patriotyzm, nieznośna maniera wersyfikacyjna i intelektualna wątłość stały się wyznacznikiem ówczesnej poezji Lechonia. I tak pozostało już do końca jego dni, choć sam autor nie zdawał sobie z tego sprawy. Wciąż usiłował tworzyć i wciąż – mimo licznych rozterek – nie wątpił w sens tego procesu. Pisarskim zmaganiom z samym sobą najpełniejszy wyraz dał właśnie w „Dzienniku”.

Ale te notatki, od których zaczyna się niemal każdy dziennikowy zapis, dokumentujące powstanie jednej nowej zwrotki, niekiedy zaś tylko jednego rymu, to wręcz z buchalteryjną skrupulatnością księgowanie każdego, najczęściej siłą woli wymuszonego, poetyckiego poruszenia staje się w końcu jałowe i puste. Zarazem zaś jest świadectwem wyniszczającej poetę bezradności wobec opornej materii słowa.

I kto wie, czy właśnie bezradność, owo poczucie jałowości i bezsiły nie sprawiają, że emigracyjny Lechoń doświadcza zgorzknienia, które paraliżuje tak jego intelekt, jak i całą sferę emocjonalną. Dawny skamandrycki bon vivant, bywalec salonów warszawskich i paryskich, attaché  kulturalny ambasady RP we Francji, w Nowym Jorku jest już tylko zepchniętym na margines życia emigrantem zupełnie nie potrafiącym odnaleźć się w nowej rzeczywistości, beznadziejnie uwikłanym w przeszłość i uparcie tkwiącym w polonijnym getcie, którego bagnistość w tej samej mierze go pociąga, co i odstręcza. Fatalnie znosi tę degradację, szuka więc kompensacji. I znajduje ją w zawiści, w pogardzie dla zdolniejszych i mądrzejszych od niego. Swój „Dziennik” pisze żółcią. A zarazem trwa w jakże polskim, chocholim tańcu, w bezkrytycznym uwielbieniu Żeromskiego, Mickiewicza i grafomańskiego Or-Ota, w przekonaniu o światowej randze, choć nie tryumfie, siermiężnej polskiej literatury. Ba, nawet Wiech jest dla niego geniuszem polskiej myśli. Potrafi o nim napisać: „Helena w stroju niedbałem” Wiecha jest to prawdziwe arcydzieło (…), ta książeczka jest to dokument wielkiej kultury narodowej. (…) Jeśli chodzi o literacką klasę tej niebywałej książki – to myślę, że na taką deformację stylu i prawdy historycznej mógł się zdobyć tylko mistrz stylu i człowiek głęboko zżyty z tą prawdą – tak jak tylko taki mistrz rysunku jak Picasso mógł sobie pozwolić na zupełne zerwanie z realizmem kształtu.

Stawianie znaku równości między artystycznymi transformacjami Picassa i hołubieniem przez Wiecha knajackiej gwary warszawskiej Pragi mogłoby zakrawać na surrealistyczny żart. Niestety, Lechoń pisze najzupełniej serio. Co więc dzieje się z pisarzem, który gloryfikując zaściankowego, plebejskiego felietonistę i wynosząc go do rangi niemal wieszcza, o Whitmanie, na przykład, ma do powiedzenia tylko tyle, że Pełno w nim zresztą tandetnego fanfaroństwa, kosmicznego kabotyństwa, jego życiorys – raz po raz zaskakuje jakimiś niejasnościami, które można jak najgorzej dla niego tłumaczyć. Czyżby emigracyjna choroba nostalgii aż tak potrafiła zmącić jasny i lotny niegdyś umysł? Na to pytanie nie ma odpowiedzi innej, niż twierdząca.

II.

Whitman jest dla Lechonia kabotynem, Truman Capote to tylko chłopaczek w jasnozielonym, trawiastym ubraniu, którego polski poeta przypadkiem zobaczył na ulicy i który napisałdziecinną bajkę (chodzi o „Harfę traw” – przyp. T.O.), nie tak okropną jak ta jego pierwsza. Gdzieś tam przemykają Faulkner i Hemingway – jedyni pisarze amerykańscy godni komplementu Lechonia. Jeśli coś poza nimi w Ameryce warte – to tylko środowisko polskiej emigracji oraz czuwający mad nim z Londynu dobry duch Mieczysława Grydzewskiego i jego „Wiadomości”. Pole widzenia jest więc drastycznie ograniczone.

Jakże inne i jak przenikliwie trzeźwe jest spojrzenie  Gombrowicza, też przecież emigranta:W Kraju „Wiadomościam”i nikt się nie interesuje, politycznego znaczenia na szerszą skalę pismo nie ma żadnego, ze współczesnym wysiłkiem twórczym narodu, czy emigracji, nie ma nic, ale to nic wspólnego. Jedyne co pozostało, to czytelnicy, wciąż jeszcze przekonani, że są okropnie kulturalni abonując ten olimpijski organ i biorąc udział w konkursach i głosowaniach będących zawstydzającym świadectwem zupełnej dezorientacji, artystycznego grochu z kapustą i bigosu intelektualnego oraz jaskrawym dowodem, że w tych łepetynach owieczek p. Grydzewskiego nic absolutnie nie poruszyło się od 1939-go roku.

Diagnoza ta trafia w sedno rzeczy. Trwanie w przeszłości, uparte zamykanie oczu na realia współczesności, masochistyczne grzebanie  w polskich bebechach i bałwochwalczo kultywowany kult Polski-Chrystusa narodów, to główne pasje lwiej części emigracyjnych intelektualistów. A także Lechonia, którego tyle bezkrytyczne, co bezrozumnie uwielbienie polskości prowadzi do wniosków tak kuriozalnych, jak choćby ten, dotyczący Camusa. Otóż pisze Lechoń: Camus nigdzie nie wspomina Mickiewicza. Ale Lautrèmont, którego wciąż cytuje i rozważa (…), znał Mickiewicza i wymieniał go wraz z Goethem i Byronem. Czyli bez żadnego naciągania można mówić nie tylko o zdumiewających zbieżnościach Camusa z naszym romantyzmem, ale i o wpływie na niego Mickiewicza.

Rekord narodowej megalomanii niewątpliwie został pobity. Trudno więc dziwić się, że rozsądny Gombrowicz nie może oprzeć się skomentowaniu rzekomego wpływu Mickiewicza na Camusa i linczuje Lechonia: Tym cukrem od dawna się krzepimy. Ale chciałbym doczekać chwili, w której koń narodu zębami złapie za słodką rękę Lechoniów.

III.

Lechoń zaślepiony w miłości do Polski. Lechoń zaślepiony w pogardzie dla świata. Lechoń oszalały z nienawiści do André Gide’a – to kolejne obrazy wyłaniające się z kart „Dziennika”. Dlaczego Gide pada ofiarą? Co skłania Lechonia, że nie przepuszcza żadnej okazji, by udowodnić, iż autor „Lochów Watykanu” jest miernotą nad miernotami, stanowiąc zarazem kwintesencję fałszu i obłudy? Własny fałsz i obłuda? Otóż to! Ale gra Lechonia tylko pozornie toczy się na płaszczyźnie literackiej. W rzeczywistości chodzi o coś zupełnie innego, o rzecz w niepojęty sposób irracjonalną. Homoseksualista Lechoń nie może wybaczyć homoseksualiście Gidowi… homoseksualizmu, choć wybacza Proustowi. Ba, zachwyca się, że Proust idealnie kamufluje swoją orientację seksualną. Ale też sam jest w tej materii mistrzem kamuflażu.

Osobiste życie Lechonia to jedna wielka niespełniona miłość, to ustawiczna tęsknota i troska o „najdroższą osobę”. Najdroższa osoba – wyznaje Lechoń – oto określenie, w którym zawiera się istota mojego do niej stosunku. Jest to uczucie weszłe mi już w krew, wysublimowane do szczytów idealizmu, a ukrywające na dnie piekło miłości. Uczucie mające wszelkie pozory przyzwyczajenia, ale to przyzwyczajenie ma potęgę namiętności.

„Najdroższa osoba”, ona, jej, ją.  Kim jest ta osoba, ta – chyba? – kobieta. Nie, to nie kobieta. To młody Amerykanin, Aubrey Johnson. Miłość do niego, starannie ukrywana, miłość bez wątpienia homoseksualna, jest zatem owym uczuciem  wysublimowanym do granic idealizmu. Natomiast jawne miłości i miłostki Gide’a  o tym samym charakterze zasługują, zdaniem Lechonia, na absolutne potępienie, są bowiem moralną ohydą. Zaś pisanie o nich stanowi najprawdziwszą hańbę . „Ainsi-soit-il”, ostatnie co Gide napisał – cóż za świństwo, cóż za pustka! Ten starzec nad grobem opowiada, jak mu się udawało z chłopcami w Moskwie, oblizuje się na wspomnienie jakiegoś małego Arabczyka, wzdycha, żeby mieć go sobą na łożu śmierci. Czy cała Francja już zupełnie zbaraniała, że podobne ramolizmy i świństwa wydawane są jak relikwie? I nikt nie powie, że to jest świństwo i hańba, że ten pusty starzec był kupą seksualnych trocin.

Ten „pusty starzec”, gdy romansował w Moskwie, był niewiele starszy od gorszącego się Lechonia. Zaś przygodę z „jakimś małym Arabczykiem” przeżył mając niewiele ponad dwadzieścia lat. Ten „pusty starzec” po prostu wspomina, bo ze wspomnień konstruuje jeden z najwspanialszych pamiętników literackich dwudziestego wieku, jakim jest „Jeżeli nie umiera ziarno”. I nie pojechał do Moskwy po to,  żeby – jak chce Lechoń – widzieć się ze Stalinem (…), aby uzyskać ulgi dla pederastów. Pojechał uwiedziony komunistyczną mitologią i przeżył w Moskwie głębokie rozczarowanie. Zobaczył to, o czym dotychczas nie wiedział i czego nie podejrzewał, zrozumiał, że komunizm w wydaniu stalinowskim to szczęście dla wszystkich ze szkodą dla każdego, i że gwałcenie praw człowieka dotyczy nie tylko homoseksualistów.

Ale fakty się nie liczą. Gide staje się obsesją Lechonia. Jego ślepa nienawiść każe mu przypisywać krytykom Gide’a intencje, których nigdy nie mieli.  Więcej – Lechoń po prostu wie, co kto chciał, a czego nie śmiał napisać o francuskim autorze: André Rosseaux  rozprawia się w „Figaro Littéraire” jak należy z Gidem, nie mówi jeszcze wszystkiego, ale czuję, że miałby ochotę napisać po prostu: cały ten Gide to była od dawna straszliwa pomyłka, pustka, nuda i zapomnijmy o nim czym prędzej. I nieco dalej: Być takim pisarzem jak Gide, który wszystko pisze, zapisuje, myśli tylko o tym, co napisał, co napisze, co by jeszcze napisać (…) – wydaje mi się to nieprzyzwoitością i po prostu głupotą wobec powagi życia.

No dobrze, załóżmy, że notatki Gide’a rzeczywiście są głupotą. Tylko jak w takim razie nazwać zapiski Lechonia dotyczące jego własnych zmagań twórczych? Bo oto czytamy: Trzy zwrotki – pierwsza jako tako, dwie – aż boję się pomyśleć, że mogłyby być tak dobre, jak mi się teraz wydaje. Pod tą samą datą kolejny zapis: Wczoraj list od Stasia Balińskiego, dziś od Sakowskiego – moje trzy ostatnie wiersze bardzo im się podobały. Następnego dnia: Tylko dwie zwrotki. Druga już w ostatniej chwili, już kiedy gotów byłem przyznać się do klęski. Brzmi to pięknie. Po kolejnych dwóch dniach: Dzisiaj nic nie napisałem. I nie pisałem (co znacznie gorzej). I tak przez cały „Dziennik”, by o samym „Dzienniku” powiedzieć:Przeglądałem dzisiaj te moje kajety – o dziwo – bez szczególnego rozczarowania. Przede wszystkim – na pewno da się z nich jeden tom uczciwy wykroić, poza tym zaś ta lektura zajęła mnie, jak bym nie ja to pisał. Zainteresował mnie ten autor, jak bym ja nim nie był. Dlaczegoż tak samo nie mieliby reagować czytelnicy. To chyba nadmiar optymizmu i dobrego samopoczucia. Ale właśnie takim biedakom zdaje się, że przez te ceregiele, ceckanie się będą lepiej pisać, że sobie wyściubolą nieśmiertelność – to znów Lechoń. Nie, nie o sobie. O Gidzie.

IV.

Chwalcie usta Pannę Marię!
Już więcej nie wierzę
Ani w działa i husarię,
W zbroję, ni pacierze.

(„Jan Kazimierz”, fragment)

Czy taka poezja może zapewnić nieśmiertelność? To pytanie raczej retoryczne. Jednak w mniemaniu autora wiersz ten zdaje mi się (…)moim arcydziełem. Wydaje mi się, że „Karmazynowy poemat” oraz „Srebrne i czarne” zamknięte są w nim niby poetyckiej esencji.

Jeśli Panna Maria i husaria są „poetycką esencją”, to zrozumiałe się staje, że Whitman musiał być kabotynem, Gide zgniłą miernotą, a uwielbiany przez Lechonia Artur Oppman (Or-ot) geniuszem.

„Dziennik” Jana Lechonia nie jest niczym innym, jak wstrząsającym dokumentem rozpadu osobowości, klęski poety, który nie udźwignąwszy ciężaru poezji i powikłań życia osobistego, popadł w małość i zapiekł się w niechęci do świata. Którego opuściło człowieczeństwo. Który sam własną egzystencję zamienił w piekło nienawiści do wszystkich i uwielbienia dla siebie. Tak głęboka zapaść psychiczna i intelektualna musiała skończyć się samobójstwem.

Teorie Spiskowe: Tadeusz Olszewski „Bezsilny Szaleniec”
QR kod: Teorie Spiskowe: Tadeusz Olszewski „Bezsilny Szaleniec”