Niedaleko wioski Stare Nowiny leżał mały przysiółek.

Przysiółek ten liczył trzy domy, oddalone od reszty wsi kilkoma polami i miedzami. Wysokie trawy przeważnie zapuszczonych w ugory pól sprawiały, że oddalenie tych kilku budynków od wsi wydawało się być jeszcze większe niż w rzeczywistości, a one same jeszcze bardziej osamotnione. Tym bardziej osamotnione, że z drugiej strony budynków znów były ugory, za nimi biegła wąska, zniszczona, asfaltowa droga, a tuż za drogą rozciągał się wielki las. Nawet tak był nazywany – Wielki Las. Wielki Las był stary, wysoki, gęsty i ciemny.

Przysiółek liczył trzy domy – dwa niby nowe, murowane i trzeci przerobiony ze starej stodoły. Oprócz nich były jeszcze trzy drewniane stodoły, trzy obory, kilka składów i składzików, wiat, piwniczek i kopców. A w przysiółku trzynaście ludzi, sześć kotów, trzy psy, dwa konie, pięć krów, z dziesięć świń, i jeszcze kury, indyki, gołębie, których nikt nie liczył.

W jednym domu przysiółka żyli rodzice, babka i trójka dzieci. W drugim – rodzice, dziadek i dwójka dzieci. W trzecim – para staruszków.

Droga pod lasem to nie była ich droga, biegła nie wiadomo skąd i niewiadomo gdzie, wybiegała z lasu i wpadała w las, od przysiółka dzielił ją duży, podmoknięty ugór i zarośnięty chaszczami rów melioracyjny. Rzadko przejeżdżające nią auta były obce, przeważnie były to brudne furgonetki z zachlapanymi szybami i słabo widocznymi napisami  na bokach. Z podwórek przysiółka nie było widać ich rejestracji, ale na pewno nie były to swojskie litery NN z ich powiatu Nowe Nowiny. To nie była ich droga.

Bo ich droga szła przez od przysiółka do wsi Stare Nowiny i nazywała się bardziej po ludzku: Gościniec.

Zmrok w przysiółku zapadał wcześnie, bo słońce szybko kryło się za wysokimi drzewami lasu. Za to rankiem wcześnie wstawało znad niskich i dalekich domków wioski, tak, że wioska zawsze kojarzyła się z jasnością, a las ze zmrokiem i ciemnością.

Jak trzeba było wywiesić pranie, albo chciało się siąść przed domem, zawsze wychodziło się i siadało od strony wioski, a nigdy lasu. Od lasu robiło się to, co wstydliwe i brudne, jak bicie świń, szlachtowanie, ćwiartowanie, skórowanie, wędzenie kiełbas albo pędzenie bimbru. Tam były wygódki, szamba i gnojówki. Nawet psy spuszczone z łańcucha i wszędobylskie koty niechętnie się tam zapuszczały, wolały wschodnią stronę, tę od wsi lub ciągnące się na południe warzywniaki albo północne sady.

Właściwie tylko dzieci zapuszczały się w stronę drogi i lasu. Dla nich miejsce to miało posmak czegoś nowego, to był kierunek, gdzie nigdy ich rodzice nie zabierali, ani gdzie nie chciały iść z nimi, nawet ciągnięte na sznurku, psy. Ale i dzieciom z wiekiem ta ciekawość mijała; kiedy zaczynały chodzić do szkoły, zachodziły tam coraz rzadziej i rzadziej aż przestawały tam zaglądać, a ugór, rów, droga i las wracały już tylko w opowieściach, które –  wracając wieczorem ze szkoły ścieżką z wioski do przysiółka – snuły, aby postraszyć się nawzajem i samemu poczuć dreszcz na plecach.

***

Była noc.

Może jeszcze nie noc, tylko zmierzch, ale od strony lasu była już noc.

Najmłodszy, trzyletni chłopczyk, trzynasty z przysiółka, poszedł za dom. Wąską, wijącą się między kępami chrzanu ścieżką podreptał ku kopiatej zbutwiałą słomą gnojówce, minął ją patrząc uważnie pod nóżki i wszedł na ścieżkę trochę prostszą, lecz bardziej zarośniętą. Trawa na ścieżce była niższa niż na reszcie ugoru nie dlatego, że ktoś nią często chodził, lecz raczej dlatego, że zagłuszały ją rosnące wzdłuż ścieżki wybujałe liście łopianu. Maluszek szedł kiwając się na boki, łopian sięgał do pasa, ale rozgarnianie jego wielkich i miękkich liści było nawet przyjemną zabawą. Pac – pac, uderzają odgięte i puszczane na powrót wielkie liście łopianu.

Po jakimś czasie liście łopianu ustępują mietlicy. Cieniutka, wysoka trawa rośnie gęsto, faluje, ugina się, wraca na miejsce i znów ugina. Jej koniuszki – delikatne miotełki omiatają podniesione do góry dla złapania równowagi rączki.

Dziecko przystanęło i obróciło się w stronę domu, patrząc, czy stamtąd ma jakieś oparcie. Nikogo nie było koło domu i już, już chciało zapłakać, kiedy na kupce starego wapna koło obory stanął kundelek i zaczął szczekać w jego kierunku.

Wtedy poczuło się raźniej.

– Zaczekaj tam na mnie Misiu ! – krzyknęło – Zaczekaj tam na mnie, dobrze ? Zaczekasz na mnie ?

Popatrzyło przez chwilę z przestrachem na las, potem znów z ufnością na pieska, wzięło oddech :

– Uff – i poszło dalej.

Mietlica ustąpiła miejsca skłębionym chaszczom, tak jak wcześniej łopiany ustąpiły mietlicy. Twarde badyle trawy, zdrewniałe łozy wierzby samosiejki, zagłuszone trawskiem, karłowate krzaczki, wszystko razem potargane i splątane, wydawało się nie do przejścia, ale co może dziwne, właśnie tu szła ścieżka, wąska przy samej ziemi i rozchylona w górze. Nikt z ludzi tędy nie chodził, wydeptały ją lisy i sarny, które jeszcze niedawno, zimą, tędy podchodziły ku najbliższym lasu domom, by się przekonać, że mieszkańcy kilku chałup też nie bardzo mają czym się z nimi podzielić. Nie była to do końca prawda, bo ludzie to co najcenniejsze, mieli, tak jak niektóre leśne zwierzęta, pochowane w ziemi; zakopczykowane ziemniaki, marchew, pietruszka lub, tak jak ptaki, pod samym niebem, na strychu : jabłka, gruszki, śliwki.

Babka była akurat koło domu kiedy usłyszała pisk.

Właściwie dwa piski, najpierw wysoki, przerażony, dziecięcy, potem metaliczny, nie ludzki, samochodu. A potem głuche bum. I cisza.

Sama była bliska śmierci, ciągle o niej myślała, więc wyczuła śmierć zanim jeszcze zrozumiała co się stało.

Krzyknęła.

– Co się stało ? – zawołał od studni Ojciec

Stara stała nieruchomo, tylko ręką wskazywała na las.

– Co ?

– Jakieś dziecko !

– Gdzie ? Jakie dziecko ?! – jeszcze pytał, ale już biegł w kierunku, w którym pokazywała, jego pytanie było raczej krzykiem; zaraz też z innych chałup i obórek wybiegli ludzie

Kiedy Ojciec był w połowie drogi do drogi pod lasem, dostrzegł na drodze samochód, który zatoczył powoli półkole, jakby coś omijał, a potem ruszył z piskiem opon.

Ojciec dopadł do rowu, przeskoczył go i stanął na skraju drogi.

Na środku, na ciemnoszarym asfalcie leżał jasnoszary tłumoczek, jak jakaś pacynka, z rozrzuconymi szeroko rączkami i przekręconą na bok główką, z przytuloną do asfaltu twarzą.

Ojciec nie wiedział co ma robić, rozglądał się wokół bezradnie i szedł do dziecka tak wolno, że doszedł i ukląkł przy nim na chwilę przed tym, jak przybiegła reszta ludzi z przysiółka. Ojciec wyciągnął rękę w stronę dziecka, ale bał się go dotknąć, i tylko obwiódł dłonią jego sylwetkę. Tak natknął się na asfalcie na coś mokrego i lepkiego.

– Krew – powiedział do tych, co stali nad nimi.

Tutaj, tuż pod lasem, panował już zmrok. Krew już nie była czerwona, lecz tylko ciemno szara, prawie niewidoczna na zniszczonym jasno-ciemno-szarym asfalcie. Czy od szarzejącego nieba, czy od upływu krwi, twarz dziecka też momentalnie poszarzała..

I cisza.

Co można zrobić w ciemnej nocy na odludziu z dzieckiem, które już może nie żyje ? Nikt z nich nie wiedział. Nawet nie widzieli dobrze siebie nawzajem. Milczeli bezradnie, aż jakaś kobieta zaczęła szlochać, a mężczyzna powtarzać pod nosem :

– Co tu robić, co zrobić, co zrobić ?

Potem zobaczyli słabe światło zbliżające się od strony, w którą przed chwilą odjechał samochód. Światło zbliżało się wolno, ale zbliżało.

Potem rower zatrzymał się, światło przygasło, a jakiś męski głos zapytał :

– Co się stało ?

– Dziecko. Samochód i dziecko. Tu leży.

Mężczyzna rzucił rower na ziemię i pochylił się nad dzieckiem. Przewrócony na ziemię rower już nic nie oświetlał, bardziej więc domyślili się niż zobaczyli, że mężczyzna przykucnął przy dziecku.

Potem usłyszeli jego głos :

– Weź rower i jedź do wsi, zadzwoń po pogotowie.

Jeszcze potem usłyszeli odgłos dartej koszuli. Próbowali przebić wzrokiem ciemność i dojrzeć, co robi mężczyzna, ale niewiele widzieli. Potem patrzyli na jego zgiętą sylwetkę, jak nieruchomy, nachylony nad twarzą dziecka, nasłuchiwał oddechu i coś – tego byli pewni – coś szeptał mu do ucha.

Potem usłyszeli zrazu cichutki, potem coraz głośniejszy dźwięk karetki, wypatrywali jej świateł i wyszli jej naprzeciw zasłaniając przed nadjeżdżającym samochodem leżące na drodze dziecko.

Potem, kiedy nadjechała karetka i oświetliła swymi światłami jezdnię, mężczyzny już nie było.

Potem, potem, po wielu dniach, wiele razy przypominali sobie i spierali się o to, jak on wyglądał, czy był stary, czy tylko w średnim wieku, czy był wielki, czy tylko duży, czy miał długą brodę, czy tylko był nieogolony, czy był dziadem, czy może tak tylko się nosił ? I co robił tutaj, na tym pustkowiu ?

***

Szpital.

Daleko, duży, biały.

Biały gabinet, białe kafelki, białe szafki. Ubrany na biało lekarz. Poplamione czerwoną krwią ręce próbuje niezdarnie chować za plecami, w końcu wyciera je o boki fartucha.

– To nic, to nic, to z innego dziecka.

Nie uspokoiło to kobiety, która nadal płacze.

– Dzieci są tak narażone na wypadki … Samochody, młockarnie, nieostrożni rodzice, zmęczeni lekarze … Dziecko było samo ?

Bez odpowiedzi.

– Niech pani nie płacze, tylko nam pomoże. Nie oskarżam pani, tylko próbuję się czegoś dowiedzieć, zanim zrobimy wszystkie badania. Widział ktoś wypadek ? To było jedno uderzenie, czy pchał go po jezdni ?

– Chyba jedno, nie wiem, krzyk, cisza !

– Proszę się na chwilę uspokoić. Czy było przytomne po wypadku, mówiło coś, płakało ?

– Tak cichutko jęczało, o Boże ! Tak cichutko, cichutko, potem nic. Strasznie ! Strasznie ! O Boże, Boże !

– Dobrze już, dobrze. Mam jeszcze pytanie, proszę się na chwilę uspokoić. Ktoś robił coś przy nim, zanim przyjechała karetka ?

– Jakiś dziad.

– Dziad ?

– W takich łachmanach, na rowerze, przyjechał z lasu, ze światłem. Dotykał go, coś gadał, mruczał, chuchał mu, zawinął w swoją brudną koszulę, o Boże ! Nie zdążylim go odgonić, całkiem głowę straciłam ! O Boże, Boże …

– Spokojnie, spokojnie, ciszej, tu są pacjenci. Ten ktoś dobrze zrobił, pewnie uratował pani dziecko, nie wiadomo czy bez tego by przeżyło …

– O Jezu, taki dziad, aż strach, takie miejsce, chaszcze, las …

***

Ciemna, wiejska izba z piecem kaflowym, ciężkie, wytarte kapy leżące na łóżku, na ławie i wiszące ścianach. Spod sufitu patrzy Chrystus z otwartym sercem na piersi i w cierniowej koronie na skrwawionym czole. Obok Maryja z sercem przebitym dwoma sztyletami. I mniejszy Święty – święty Szczepan przywiązany do drzewa, z kilkoma strzałami w ciele. I jeszcze krzyż.

Na stole biały obrus, biała cukiernica, biała popielniczka z napisem GS.

Za grubą szybą kredensu żółta gromnica, pożółkłe zdjęcia i wyblakłe sztuczne kwiaty.

Dookoła pokoju, wokół stołu chodzi Sędzia. Jego czarny, długi płaszcz i czarny kapelusik prawie nikną na tle ciemnych, deskowanych ścian pokoju. Chodzi w ciemnym i pustym pokoju, dywagując półgłosem do siebie.

– Czy dziecko było samo, czy też znalazło się samo na skutek zbiegu okoliczności ?

– Byli my w domu – odpowiedział mężczyzna. Dopiero po głosie można było wywnioskować, że ktoś siedzi w kącie pokoju, częściowo zakryty górą pierzyn i poduszek przykrytych ciężką, ciemną kapą.

– Rodzice przebywali w domu, tymczasem dziecko na polu …

– W domu, na polu, jak zawsze, gdzie robota.

– A w samej chwili oddalenia się dziecka ?

Cisza.

– Prawda, ciężko ustalić, bo nie widząc dziecka, nie można mieć wiedzy, że oto się oddala.

Cisza. Ale też zdaje się, że Sędzia nie czeka na odpowiedź, mówi raczej do siebie niż do kogoś.

– Czy był ktoś trzeci, a jeśli tak, to kto i gdzie ?

– Babka. Babka była, słyszała pisk i krzyknęła.

– Starsza pani. Czy można powiedzieć, że starsza pani opiekowała się dzieckiem ?

– Pomaga. Pomaga.

– Ale czy feralnego dnia ? Czy wtedy ona się opiekowała ?

Cisza.

– To ważne, by ustalić granice i stopień odpowiedzialności. Rodzice mogą delegować swoje obowiązki czy to na piastunkę prywatną czy też zatrudnioną w jakiejś instytucji, na przykład przedszkolu, ale w tym wypadku drugie nie zachodzi, a pierwsze … hm … starsza pani jest wyraźnie starsza i w pewien sposób jej wiek uniemożliwia jej wzięcie w pełni odpowiedzialności za … W każdym razie … Zostawmy to na chwilę.

Cisza.

– A w kwestii udzielenia pomocy. Kto zaalarmował.

– Babka krzyczała.

– Jednak Starsza pani.

– Pobieglim wszyscy. My, sąsiedzi.

– Pobiegli wszyscy, ale nie wszyscy udzielali pomocy …

– Ten dziad.

– Starszy pan. Nieznajomy…

– Dziad jakichś – pierwszy raz odezwała się niewidoczna gospodyni. Sadząc z piskliwego głosu musiała siedzieć gdzieś obok męża.

– Brudny, obdarty, szmatami jakimiś obwinął – powiedział z wyrzutem mężczyzna.

– Nachylał się nad nim, dotykał, nie wiadomo czym go zaraził ! – złorzeczyła żona.

Sędzia, nie zatrzymując się, ani nie zwalniając, pokręcił głową.

–  O tym wypowie się lekarz, jeśli będzie trzeba, biegły. Dzisiaj moja rola jest inna.

Przy niewidocznych gospodarzach zdawało się, że to, co Sędzia od jakiegoś czasu mówi, chodząc w kółko, to jakieś ćwiczenie retoryczne. Teraz na przykład zakreślił wskazującym palcem jakiś nieokreślony zygzak w powietrzu i bardziej rzekł niż zapytał :

– A co państwo robili już po znalezieniu dziecka ?

– Stalim-my, stalim ! – zaczęli krzyczeć jedno przez drugiego – myślelim, co robić, było ciemno, nie wiadomo, czy żyje, czy … co ! – mówił chaotycznie mężczyzna.

– Jażem płakała, tak płakała, że nawet mało co pamiętam – skarżyła się kobieta.

– My nie lekarze, nic że my poradzić nie mogli – dodał z przekonaniem mężczyzna.

Kapelusz sędziego odsłonił Matkę Boską, za to zasłonił Chrystusa.

– Na pozór podręcznikowa sprawa – sędzia znów mówił do siebie – wiejskie dziecko, niefrasobliwi rodzice, sprawca uciekł … Tylko ten tajemniczy człowiek.

– Tak, tak, ten dziad, ten dziad ! – zawołali oboje z kąta.

Sędzia obrócił się i popatrzył w ich stronę, jakby dopiero teraz zdał sobie sprawę, że ci dwoje cały czas tutaj byli. Uciszył ich tym. Znów uniósł palec do góry i wrócił do swego świata.

– Dziecko, kierowca, rodzice … ich działania zdają się być, co jest to w pełni zrozumiałe, w sposób modelowy niezgodne z ich intencjami. Ale nieznajomy ? Hm. Coś nie tak.

Mąż i żona, choć nie do końca rozumieli, chętnie by przytaknęli, ale obawiali się, że sprowokują tym sędziego do wygłoszenia kolejnego zdania, z którego już nie pojmą ani jednego słowa. Poza tym w zupełności wystarczyło im niejasne przeczucie, że również dla sędziego największym problemem w tych wydarzeniach był stary Dziad.

***

Z wiosną przyszły roztopy, a z roztopami błota. Ścieżka wiodąca między podtopionymi polami do wioski, a w wiosce do Gościńca była jedyną drogą przysiółka do świata. Przez podmoknięte chaszcze od lasu podchodziły tylko co lżejsze zwierzęta, głównie nocą. Psy ze wszystkich gospodarstw ujadały wtedy nie dając ludziom spać, co jeszcze bardziej czyniło tę stronę świata odpychającą. Jednak od ujadania psów jeszcze gorsze było ich skomlenie; czasami, szczególnie nad ranem, kiedy mrok i mróz był największy, psy nie szczekały, lecz skomlały płaczliwie, jakby ze strachu przed czymś niepojętym, jakby nie odganiały kogoś lub czegoś, lecz prosiły : nie podchodź już bliżej, boję się. Słysząc ten głos, przez ścianę czuć było, że psia sierść jeży się na plecach, a one same kulą się ze strachu w jakichś załomach domów i stodół. Przebudzeni ludzie nie klęli wtedy głośno, jak wtedy kiedy psy głośno szczekały, lecz udawali że śpią, przykrywając się mocniej kołdrą, by odgonić zimne ciarki przechodzące po plecach.

Ludzie rzadko chodzili do wioski; raz na tydzień do kościoła, dwa razy na tydzień do sklepu, dzieci tylko musiały raz dziennie przemaszerować w kupce najpierw rano do niewidocznych jeszcze w mroku przed świtem zabudowań wioski, i potem  wieczorem, po zmroku, w stronę już niewidocznych zabudowań przysiółka.

Wtedy, w drodze ze szkoły, kiedy zapadał już zmrok, chyba najlepiej opowiadało się straszne historie. Do różnych topielców, roztopków, wiejskich dusiołków i miejskich dusicieli, czarnych wołg między blokami miast i białych koni w brzozowych zagajnikach za wioskami, czarownic, wampirów, diabłów, starych ludzi, co nie chcą leżeć w grobie i zmarłych noworodków nie pochowanych na cmentarzu, teraz jeszcze doszedł Dziad. Stary Dziad, najbardziej z nich wszystkich tajemniczy, bo jeszcze ma najmniej cech, które mu można przypisać i najmniej historii, w których występuje. Wiadomo było tylko, że mieszka w lesie, czasem w nocy wychodzi z niego, ale nie wiadomo po co. Co robi w lesie i co robi, kiedy z niego wychodzi ? Tego nie wiadomo i to jest najgorsze, bo może robić wszystko. Nie można się przed nim ukryć, zabezpieczyć, bo nie wiadomo, czy działa na niego przeżegnanie, czy splunięcie za siebie, czy trzeba mu patrzyć w oczy czy może unikać jego wzroku. Nie wiadomo nawet jak wygląda, czy jest stary, czy młody, czy jest dobrze ubrany, czy w łachmanach, jaką ma twarz, jaki głos i jakie oczy.

***

Wiejskie zebranie.

Szerokie schody lastriko nad remizą, duża sala na piętrze, drewnopodobne pecevau na podłodze, laminowane szkolne ławki, składane plastikowe krzesełka, muzyczno-teatralno-akademicko-jasełkowa estrada pół metra na dwa schodki wyższa niż reszta podłogi. Na ścianach gabloty : koła gospodyń, zespołu ludowego, chóru, kursu robótek i szycia, koła wędkarskiego, związku mleczarzy, ochotniczej straży, kapel weselno-rockowych, kursu orgiami. Wielka, pusta sala, w której giną wszyscy, którzy się tu zbierają, oprócz raz na sobotę wypełniających całą salę gości weselnych.

Mała grupka kilkunastu osób siedzi w dwóch pierwszych rzędach, czując za plecami zimną i nieprzychylną przestrzeń. Od małej, drewnianej ambony mówi mały, okrągły, łysy człowieczek, wymachując przy tym rękami.

– Droga ! Skąd dokąd, bo nie od nas ani do nas, nie dla nas, a dla kogo, bo nie dla nas, nawet nie widomo, bo dla obcych, po co, nie chcom powiedzieć, bo sprzedali, nas sprzedali, pod naszymi oknami, pod naszym nosem, naszym kosztem ! Żeby to jeszcze było można skorzystać, ale gdzie tam, leci obok, ani do wsi, ani do miasta, tyle smrodu, hałasu, oni wygodnie, autami, a ty wdychaj spaliny, będziemy wdychać, krowy, konie, ludzie, jeden wizg i pizg naraz, harmider, migreny (zrobił bolesną minę), płuca (zakaszlał), raki (ściszył głos) i nowotwory.

Kilkanaście osób na sali zbiło się w kupę, prawie przytuliło do siebie ze strachu.

– Tyle rzeczy potrzeba, na szkołę by dali, na kościół, na drogi, na paliwo, na ropę, na biednych, na parafię, na chodniki, na przychodnię, na dzwonnicę, na ogrodzenie, na nawozy, na obiady, na prymicje – będziemy przecież mieli niedługo bratanka księdza, na szczepionki, na ferie, na obiady, na rowy, na autobus a oni tylko na tfu !

Oburzenie przebiegło przez salę, potłukło się o ściany i ucichło.

– A oni tylko na autostrady, samotne matki i internety ! A czy nie mamy już przykładu najlepszego, co będzie, jak nam wejdą na głowę ? Małe dziecko! Ledwo za dom wyszło, a już go auto dopadło ! Mało się wycierpiało ?  Jakiś samochód nie wiadomo skąd, jakiś dziad nie wiadomo skąd, karetka aż z województwa !

Wszyscy spojrzeli z żalem i współczuciem na Ojca, a ten ze wstydem, ale i męczeńsko spuścił głowę.

– Po co to nam ? Czy my zamawiali jakiś samochód, jakiegoś dziada, jakąś karetkę ??? – krzyczał grubasek dalej.

Cisza.

– Zapraszał ich kto ?

Cisza.

Zgasła jedna z żarówek na sali, zostały dwie, obie z boku. Tymczasem za oknem zapadł zmrok, pusta i wygaszona większa część sali zionęła ciszą, zimnem i ciemnością, zdawała się powoli pochłaniać niewielką, słabo oświetloną część, gdzie siedzieli ludzie.

Prelegent ściszył głos.

– Ta niewinnie przelana krew dziecka, najmniejszego, najbardziej bezbronnego z nas.

Ludzie zbili się z przestrachu jeszcze ciaśniej.

– Jak coś nie zrobimy, przyjdą samochody i obce dziady i nas zniszczą.

***

Ciemność.

Ścieżka ze wsi do przysiółka nocą.

Ścieżka ze wsi do przysiółka nocą jest taka, jak myśli wracającego nią. Ojciec, który wracał z zebrania znał ją dobrze i szedł niby spokojnie, bez strachu, ale w jego głowie huczało od tego, co usłyszał na zebraniu. Może za kilka miesięcy tej ścieżki już nie będzie ? Niedaleko stąd będzie huczała autostrada, a ich domy znikną, zabiorą je i zburzą pod stacje benzynowe albo same się rozlecą od huku aut ? A zamiast ścieżki będzie nie wiadomo co, a i do wsi nie wiadomo, czy będzie po co uciekać, skoro to wszystko przyjdzie tak blisko pod ich okna ?

Idąc rozglądnął się trwożnie wokół. Tam, daleko na lewo, było wielkie pole najbardziej piaszczystej ziemi. Wielkie doły po wybieranym piasku zawiane teraz śniegiem wyglądały za dnia jak poligon wojskowy, a teraz, w ciemnościach, niewidoczne, istniały tylko w pamięci. Ale za to w jak złej pamięci. Dla wracającego po pijaku starego Zmarzlika, który kilkanaście lat temu pomylił drogę w styczniową noc każdy z tych dołów, w które wtedy wpadł, był grobem na raty; bo rano oglądane ślady na śniegu pokazywały, że sześć razy wpadał do kolejnych dołów i pięć razy wychodził : ślady turlania w dół i rozkopane ślady mozolnego wychodzenia w górę, kiedy osuwający się pod nogami piasek i śnieg spychał go w dół jak wielkiego robaka, na którego na dnie dołu czeka sprytny pająk. W szóstym dole na starego Zmarlika czekała sama śmierć. Nawet ten szósty dół miał ślady w górę, ale tylko do połowy.

Każdy, kto przechodził ścieżką na wysokości bocznej ścieżki, odchodzącej w stronę dołów, mimowolnie uważniej patrzył pod nogi, starając się dostrzec ziemię pod butami, by uspokoić się, że na pewno jest twarda i stabilna.

Ojciec po przyjściu do domu starał się zachowywać jak najciszej, ale kilka razy, niby niechcący stuknął tym czy tamtym. Nie chciał się kłaść spać w ciszy i ciemności, bo bał się, że nie zaśnie do rana.

– I co – zapytała przebudzona Matka ?

– Hm – zastanowił się jak zacząć. A może najprościej ?

– Będzie droga pod oknami, obce ludzie, dziady na podwórku.

– O Boże ! – krzyknęła stłumionym głosem spod pierzyny.

– A i z domami nie wiadomo co, powiedzą to prawdę ?

– O Mario !

– Trza się wynosić albo umierać.

Łóżeczko dziecka zatrzeszczało, a ono zakwiliło przez sen.

– Znów go boli. Przewróć go na drugi bok, przytul.

Ojciec podszedł do łóżeczka, w ciemnościach położył rękę na główce, prawie całą ją nakrył. Drugą ręką poprawił kocyk, na brzeg kocyka położył rączkę dziecka.

– Zmarnowali nam dziecko.

***

Pewnego wieczoru, już po zimie, ale jeszcze przed wiosną, Babka siedziała sama w domu. To znaczy oprócz niej spało jeszcze w łóżeczku dziecko.

Babka miała jakąś robotę, ale prawdę mówiąc zapomniała, co miała zrobić. Siadła więc w białej izbie w kącie kanapy między oparciem a stosem poduszek i usnęła. Za oknem zapadał już zmrok, a pod zamkniętymi oczami była noc. Cisza złamana szczekaniem dalekich psów była najlepsza do spania, bo absolutna cisza jest zwykle nienaturalna i bardziej niepokojąca choćby nawet od nieprzyjemnych odgłosów. Ciszę tę przerwało na chwilę ciche pukanie do drzwi, ale babka i dziecko spali mocno i nie słyszeli ani cichego, ani po chwili głośniejszego pukania, ani też pisku nie naoliwionych zawiasów otwieranych powoli drzwi.

– Dzień dobry. Jest tu ktoś ?

Babka tylko uśmiechnęła się przez sen.

Stukot kroków po sieni, skrzypnięcie uchylonych drzwi do kuchni, potem skrzypnięcie drzwi do białej izby. Cisza.

Babka się budzi, zaspanymi oczami zza barykady poduszek patrzy na zatopiony w półmroku pokój. Odruchowo szuka wzrokiem dziecięcego łóżeczka, ale coś jej przesłania widok. Stękając, wychyla się znad białej góry pościeli i widzi odwracającą się ku niej postać mężczyzny.

Krótki, spazmatyczny krzyk i drobna postać starowinki opada i grzęźnie w puchu.

Spada w dół, coraz niżej i niżej, niby powoli i bezpiecznie, ale – kiedy tak jak teraz nie można się zatrzymać – nieprzyjemnie. Niemiłe uczucie. Do tego ktoś łapie ją za ręce, potrząsa i lekko uderza po twarzy.

– Proszę pani, proszę pani ! – mówi niby cicho, ale stanowczo.

Babka otwiera oczy. Nad sobą znów widzi twarz tego mężczyzny, co przed chwilą, tym razem blisko, bardzo blisko.

Boi się, bardzo się boi, tym bardziej, że pierwsze zaskoczenie minęło, to nie przywidzenie, on jest tu naprawdę, a wybawiające omdlenie drugi raz nie nadchodzi. Patrzy więc wytrzeszczonymi oczami i dusi się, bojąc oddychać.

– Bardzo przepraszam, pukałem długo, nikt nie odpowiadał, ale drzwi były otwarte i światło się świeciło. Proszę się nie bać. To ja pomagałem wtedy przy dziecku po wypadku, chciałem tylko spytać jak się czuje.

Babka miała taki wyraz twarzy, że chyba nic nie zrozumiała.

– Proszę pani, proszę coś powiedzieć, ja już bym poszedł, ale teraz się boję o panią. Czy nie ma nikogo innego w domu ?

Babka zaczęła jęczeć.

– Boję się panią tak zostawić, proszę coś powiedzieć.

Babka przeżyła już osiemdziesiąt lat, ale to były najdłuższe chwile w jej życiu. Raz myślała, że się nigdy nie skończą, za chwilę znów była pewna śmierci za kilka sekund. I tak na przemian.

Mężczyzna oparł ją o kanapę, jej ręce złożył wzdłuż ciała i zaczął wycofywać do drzwi.

– Dobranoc pani, bardzo przepraszam, zamknę drzwi za sobą i mam nadzieję, że niedługo do pani ktoś przyjdzie. – jeszcze z progu krzyknął głośniej – Już sobie idę, dobranoc !
Tak ją zostawił, i tak ją zastali po powrocie Matka i Ojciec.

Weszli do pokoju, zajrzeli do łóżeczka i w pierwszej chwili nie zauważyli, że Babka leży obok na łóżku, między poduszkami.

– Dziecko … – usłyszeli jej cichy głos dodatkowo stłumiony przez białą stertę puchu.

Odwrócili się za głosem.

– Co dziecko ?!

Zza poduszek wysunęła się jej koścista dłoń.

– Był tutaj. Dziad, nad łóżeczkiem – wycharczała cicho.

Oboje doskoczyli do kanapy.

– Co jest Babka, jaki dziad ?

– Tamten, z lasu.

Ojciec podniósł starszą panią do pozycji siedzącej, ale ta opadła mu przez ręce i zawisła nieruchomo.

Tymczasem dziecko obudziło się w łóżeczku i cicho zakwiliło.

***

Pogrzeb odbył się jeszcze przed niedzielą.

Trzaskający mróz sprawił, że grabarz z pomocnikiem kopali grób aż do samego pogrzebu, tak, że jeszcze w czasie żałobnej mszy zebrani w kościele ludzie słyszeli pomiędzy śpiewaniem i łkaniem głuche uderzenia kilofa, szuranie łopaty i siarczyste przeklinanie grabarzy. Ksiądz i rodzina po wyjściu z kościoła zaglądnęli do grobu z obawą, czy aby babka nie będzie leżeć zbyt płytko, ale nie, uspokoili się, że dla niektórych ludzi nie ma nic niemożliwego, przynajmniej jeśli chodzi o proste a ciężkie prace i że grabarze zasłużyli na dwie flaszki więcej niż zwykle.

Cięższa niż zwykle była też droga po zamarzniętych grudach ziemi między grobami; ciężki, bo zamarznięty na blachę fioletowo-srebrno-czarny feretron wyciągnięty spod chóru i tylko trumienka była lekka.

Na pogrzebie było więcej ciekawskich niż zwykle, bo chociaż niby nic niezwykłego w jej śmierci nie było, to jednak coś nieco było. I nieco więcej płakali, bo chociaż babka była w tym wieku, że często samemu się prosi o śmierć, to jednak ta śmierć wydawała się przedwczesna, choćby miała być przedwczesna o dzień czy miesiąc. Poza tym nie doczekała do wiosny, o czym marzą ci, którzy już tylko na to czekają.

I jeszcze ten Dziad.

Każdy jeszcze na pogrzebie przynajmniej raz oglądnął się, czy nie zobaczy kogoś nieznajomego, a złego. Wszyscy czuli, że coś złego spadło na wioskę. Najpierw dziecko, szpital, sąd, potem śmierć, do tego geometrzy, obcy ludzie i droga – tego było za dużo jak na takich spokojnych i nie wadzących nikomu prostych i dobrych ludzi.

Te rozmyślania przerwał ksiądz, który zaintonował pieśń :

„Niech Aniołowie zaniosą twa duszę

Aż przed oblicze Boga Najwyższego …”

Potem wszyscy zauważyli to, że dziś wyjątkowo ksiądz nie zdjął ornatu tuż po pierwszych słowach pieśni i nie odszedł w asyście ministrantów do zakrystii, lecz został z ludźmi do końca. Zabrał tym samym tę ostatnią, najbardziej świecką część pogrzebu, kiedy to ludzie sami zagospodarowują ten czas na dokończenie pieśni, wymamrotanie po cichu kondolencji, krótkie uściski i wreszcie zaproszenie na stypę. Teraz, kiedy ksiądz odszedł, od razu nastała kłopotliwa cisza i nikt nie wiedział, jak dalej mają się potoczyć rzeczy. Pogrzeb niby skończony, a ludzie poczuli się jak na zebraniu w jakiejś sprawie, której nikt nie rozumie.

To dziwne, ale zdawało się, że pogrzeb niczego nie kończy, lecz raczej zaczyna.

Pierwszy do Ojca podszedł wielki, zwalisty chłop z sąsiedniego przysiółka, który jeździł na

„kamazie” i woził piasek, czasem daleko stąd, więc był bardziej niż inny obyty w świecie.

– Trzeba co zrobić – powiedział cicho, lecz stanowczo, chwytając dłoń Ojca w swoje wielkie łapy.

Najbliżej stojący usłyszeli to i przekazali następnym :

– Trzeba co zrobić. Trzeba co zrobić.

***

Stypa, jak chrzciny, komunia, bierzmowanie, prymicje, wesele, ma swój rytm. Tak jak początek wesela to głównie jazgotliwe granie muzykantów stojących pod domem panny młodej zapowiadające ciężką noc, tak stypa zaczyna się milczeniem. Jeszcze może poza milczeniem chrzęst garnków i talerzy. Bardzo ciche rozmowy za stołem i krótkie, urywane w kuchni, potem stukot chochli o talerze, na koniec łyżki ostrożnie wkładane do zupy i podnoszone do ust. Czarne garnitury i suknie odcinają się od białego obrusu i zastawy. Milczenie i siorbanie. Dopiero przy drugim daniu pierwsze, krótkie rozmowy, na razie tylko z najbliższym sąsiadem. Dzieci jeszcze uciszane w momencie.

Pierwsze głośniejsze rozmowy dopiero przy zbieraniu talerzy ze stołu, pytaniu kto kawę, kto herbatę, podawaniu ognia,. O gospodarce, pogodzie, polu, budowie. Dzieci, które wybiegły za dom, już hałasują, i na tle ich pisków i krzyków można rozmawiać głośniej i żywiej.

Potem, kiedy już zamawia się drugą kawę, wyciąga drugiego papierosa, na stole pojawia się wódka. Nie tak, jak na weselu, ostentacyjnie, ze śmiechem, ale po cichu, dyskretnie – nie było jej, a nagle jest. Nie wiadomo kiedy – kto – otworzona, skąd wzięły się kieliszki, kto nalał. Pierwszy kieliszek, drugi, trzeba głośniej mówić, bo sąsiad rozmawiający przez stół z drugim sąsiadem zagłusza, trzeba do kogoś krzyknąć, zawołać, bo ciasno i nie ma jak przejść. Gwar, gwar, gwar.

Zdjęte marynarki i welony, odsłonięte białe koszule mężczyzn i jasne włosy kobiet rozjaśniły pokój i ganek. Mrok za oknem, zapalone światła, ludzie rozchodzą się po całym domu. Gwar.

Gadają o wszystkim i o niczym, myśli i słowa zmącone śmiercią i wódką biegną w zwolnionym tempie, nawet kiedy banalne, to bardziej niż zwykle uroczyste. I czułe. Takie, które nie padają przy innej okazji.

Na koniec, już przy pożegnaniu, przy ostatnich dziś objęciach i nie tyle kondolencjach, co raczej „trzymajta się”, już po zmroku, kiedy twarzy nie widać, już przy granicy podwórka, ostatnie dziś słowa, już nie tak niepewne i czułe, raczej krótkie i twarde :

– Trzeba to zrobić.

– Ni może tak być.

– Trzeba.

***

Od kiedy mężczyźni postanowili, wszystkim zrobiło się lżej. Kobiety to już całkiem przestały się martwić i tym zajmować, a i chłopy odetchnęli z ulgą. Ciążąca im świadomość krzywdy, bezradności, miotania ustąpiła miejsca pewności siebie i spokoju; lepiej raz postanowić i więcej o tym nie myśleć. Kiedy się spotykali, na drodze, w sklepie, czy karczmie, nie patrzyli już na siebie wstydliwie, spode łba, nie odwracali wzroku i nie jąkali się podczas rozmowy. Teraz witali się mocnym, nawet mocniejszym niż kiedykolwiek wcześniej, uściskiem dłoni, patrząc sobie śmiało, prosto w oczy i choć nadal mówili mało, to jednak czuli, że rozumieją się bez słów. Łączyła ich tajemnica i pewność tego, co postanowili.

Zwykle w takich sytuacjach jak ta, w takiej jak ta społeczności wszyscy wiedzą, choćby podświadomie, kto co jest wart i kto do czego zdolny. Jeszcze jako szkolnik jest się już przejrzanym i przypisanym do tego, co się będzie robić i jakim się będzie człowiekiem. Ten będzie strażakiem ochotnikiem, tamten społecznikiem, może nawet w przyszłości sołtysem. Ten pewnie ucieknie ze wsi, a tamten zostanie; ten będzie w radzie parafialnej, tamten – może, może – księdzem, a jeszcze tamten – na pewno – pijakiem. Ten jest gadułą, a tamten milczkiem, temu można powierzyć sekret, a temu nic nie można powiedzieć, bo rozpapla wyolbrzymiając i jeszcze doda od siebie. Ten jest charakterny, a ten słaby; jeden może to zrobić, a drugi nie. Taka jest różnica i każdy to wie.

Nikt nic nie powiedział, a każdy to wiedział, że zrobi to ten i ten i ten. I tyle.

Wiosna tego roku przyszła nagle. Przyszła po długiej zimie kiedy, wydawałoby się, już nikt na nią nie liczył.

Nagle, któregoś wieczoru, ustały wiatry ze wschodu, a nocą, kiedy wszyscy spali, chuchnął zachodni, ciepły wiatr. I kiedy rano ludzie wyszli przed domy, spostrzegli, że śnieg z podwórek zniknął, choć jeszcze został na polach, a tu i ówdzie pokazały się bure, brudne, zgniłe płaty czegoś, co dawno było i niedługo będzie zieloną trawą. Jeszcze cały dzień słońca i pojawiły się małe plamy ostrej żółci przebiśniegów.

A po nagłej, krótkiej zapowiedzi wiosny przyszły deszcze. Deszcze tak już odchodzący śnieg, jak i nadchodzącą dopiero nieśmiało zieleń zrównały w jednostajnie bure błoto. Padało dzień, drugi, trzeci, potem kolejny i kolejny.  Deszcze zamieniły pola w morze błota, a dróżki między polami w brudne potoki. Zima odchodziła, ale nie dawała za wygraną. To co jeszcze niedawno zdawało się budzić do życia, teraz gniło i umierało. Dni wciąż były krótkie, dzień wstawał późno i pomału, a odchodził wcześnie i szybko.

W jeden z takich dni, a właściwie już w nocy, po zachodzie słońca za domem Ojca zebrało się trzech mężczyzn. Ten, ten i ten. Spotkali się bez słów, witając tylko kiwnięciem głowy i bez słów poszli przez łąkę za domem w stronę obcej drogi.

Poszli wąską, wijącą się między kępami chrzanu ścieżką ku kopiatej zbutwiałą słomą gnojówce, i weszli na ścieżkę prostszą, lecz bardziej zarośniętą. Trawa na ścieżce była niższa niż na reszcie ugoru nie dlatego, że ktoś nią często chodził, lecz raczej dlatego, że zagłuszały ją rosnące wzdłuż ścieżki wybujałe liście łopianu. Zeszłoroczny łopian sięga do pasa, a rozgarnianie zbutwiałych, mokrych i zimnych liści łopianu nie jest przyjemne. Pac – pac, uderzają odgięte i puszczane na powrót wielkie liście łopianu.

A potem już tylko błoto i resztki starego śniegu wciśnięte w ugór. Błoto wciąga nogi i trzeba iść bardzo ostrożnie, by nie szamotać się przy wyciąganiu butów z błota, co skończyłoby się jeszcze głębszym zapadnięciem. Ugór kończy się na chaszczach w rowie przy drodze, a chaszcze – jeszcze niedawno przygniecione śniegiem, splątane – bronią dostępu z jednej strony rowu na drugą; są naturalną granicą między naszym a obcym światem.

Dziś trzeba go przejść. Za krzakami kolejna granica – metalowa, przeżarta rdzą barierka, za wysoka na przeskoczenie, niewygodna na schylenie. Potem sama droga, pusta, ciemna, nieprzyjemna, droga po której raz na dłuższy czas z wizgiem przejeżdża auto z oślepiającymi światłami i niewidocznym kierowcą.

A potem już las. A to już nie kolejna granica, ale czysta obcość.

Wzdragając się, weszli między drzewa.

Tego wieczora w całym przysiółku i co niektórych domach wioski wszystko niby było jak zawsze, ale było inaczej. To co mieli zrobić, robili, ale wszystko jakoś wolniej, z większym namysłem, jakby robiąc to, co robili, myśleli przy tym jeszcze o czymś innym. Kobiety kroiły chleb, smarowały masłem, parzyły kawę inkę dla dzieci a robiły to zamyślone, nieobecne. Dzieci brały małe talerzyki i odchodziły w kąt, gdzie szeptały o swych dziecięcych tematach cicho, by nie przeszkadzać mamie. Mężczyźni idąc po raz ostatni tego dnia do obory czy stajni, rozglądali się po podwórku, a kiedy wracali od zwierząt, dłużej i dokładniej niż zwykle zamykali drzwi domu. W ogóle wszyscy częściej, choć ukradkiem spoglądali tego wieczoru na drzwi i okna, jakby spodziewali się, że za nimi ktoś może stać. Skoro tylko zapadła noc, wszyscy wcześniej niż zwykle położyli się spać, starając się z całych sił jak najszybciej zasnąć i nie obudzić do rana.

A kiedy trzej mężczyźni wrócili w nocy do siebie, w ich domach panowała cisza i ciemność. Wszyscy niby spali, choć nikt nie spał. Nie padło żadne słowo, mężczyźni rozebrali się, umyli i położyli spać.

I żadne słowo nie padło ani jutro, ani nigdy potem.

Krzysztof Brożek – Stare nowiny
QR kod: Krzysztof Brożek – Stare nowiny