Przez pola

dla Seamusa Heaney’a

Przez pola, daleko za połową
Życia, cienie ścieżek.
Posmarowane przez gorzkie południowe światło.
Z piórkiem w gardle, patrząc na

Leniwe odurzenie. Przez pola idzie
Słowo tak powoli, że dźwięk
Zanika, rozpuszcza się w mgle nad
Ścierniskami. A wędrowiec? On

Wypatruje ponad polami za znikającym
Horyzontem. Chciałby wyjść ze swego
Cienia, gdy będzie ciemno wokół
Głowy. Zmarli szeleszczą między

Jesiennymi liśćmi lub spoczywają na gałęziach
Minionego. Jeżeli jest to już pożegnanie,
Pozwól mu jeszcze trwać, przynieś trochę drewna
Do lasów i torfu na torfowisko.


Galway

Wąchaliśmy dym w kuflach, wlepialiśmy oczy
W płonący torf, jakby wszystko miało zostać,
Trwać, jakby nic się nie zmieniło. Słowa
Nie wypowiedziane, milkły. W wydmach, na

Plażach zostały. Być może, mówisz
Po to są podróże, by iść samotnie, żyjemy
Bez czasu czy istnienia. Wszędzie gdzie
Były drogi, tam zawsze przybijały statki

I w portach szukałem twej twarzy.
Gdyż horyzont jest dalą tylko we wciąż
Innym świetle. Pragnienie w twoim głosie, mówisz.
Chodź tu, przyłóż usta do szklanki lub do wiersza.


Aran

Łódź do Aranu przecina fale.
Poświęcona woda pieni się atlantycko
przez krawędzie zatoki. Wichura
Splotła nasze włosy i kryształy soli

Wypełniły fałdy lat. Twoja dłoń
Leżała na innej dłoni. Torf spiętrza
Się w głowie. Jakby była szlachtowana
Świnia. Parując kruszyła się krwawa kiszka

Która na nas czekała, okolona jabłkami
I jesienią. Lecz przecież jest wiosna, mówisz i
Nucisz mi starą piosenkę do ucha. Podczas gdy
Morze rozkwita w osieroconej wodzie.


***

Morskie nogi szukały twardego nabrzeża.
Kulawa kaczka kołysząc się opuściła statek. Na
Nabrzeżu leżał ktoś prawie martwy. Pijany wypadł
Ze swego obrazu. Od Jamesona jeszcze szary język,

Guinnes eroduje na wargach. To będzie
Dzisiaj nasza wyspa, mówisz i ciągniesz mnie obok
Niego. Słony deszcz ługuje domy. Nie było
Tam żadnego drzewa żeby wyryć literę

Szare powietrze, szara woda. Żaden kocur
Nie leżał na czatach. Patrzyliśmy ponad zapomnianymi
Wyspami, gdzie kamień bezdennie
Panuje nad zmarłymi i dzień się ścieśnia.


***

Drżąc od dreszczy otuliliśmy się derkami.
Niezawodnie stukały kopyta koni,
Jakby drogi były miękkimi ścieżkami. Każdy
Krok odwracalny. Foki płynęły

W kierunku horyzontu. Ziemniaki leżały jak
Jajka w ubogim torfie. Na twych wargach
Skosztowałem sól, która wycierpiała kamień.
A ty popatrzyłaś potem na mnie, spojrzałaś mi

Poprzez oczy, z powrotem. To jest koniec jakiegoś świata,
Powiedziałaś, gdzie stary nigdy nie będzie starszy. Gdzie
Czas w pełnej urnie jest ciszą. Aran,
Marzenie o zapachu końskiej derki.

przełożył Marek Śnieciński

Hans Van De Waarsenburg – Pięć wierszy
QR kod: Hans Van De Waarsenburg – Pięć wierszy