Spadałem

Spadam. Nie wiem jak długo to już trwa, nie jestem w stanie określić, gubię się. Bardzo mgliście, niejasno pamiętam początki. A może wcale nie pamiętam, przeczuwam jedynie. Tak mi się wydaje. Prawdopodobnie wydostałem się ze środowiska wodnego, bo przez jakiś czas byłem mokry. Lepki i mokry. Najpierw było ciemno a zaraz potem jasno. I głosy, dziesiątki głosów, których nie rozumiałem, które bez przerwy do mnie mówiły.

            Byłem nagi. Cały czas jestem nagi a wszyscy wokoło starają się mnie ubrać. Narzucają mi słowa, zachowania, myśli. Wtłaczają je we mnie nie pytając o zgodę, o to czego pragnę, a ja nie mam jak się przed tym bronić. I wciąż mnie dotykają, czego nie znoszę.

            Po pewnym czasie zauważyłem, że nie jestem sam. Wraz ze mną spada bardzo wielu podobnych do mnie osobników. Choć wyglądają często odmiennie, mają inny kolor skóry, czuję, że łączy nas ten sam los. Widzę to wyraźnie – wszyscy jak ja są nadzy, mimo, że niektórzy starają się to ukryć.

            Spadamy ruchem jednostajnie przyspieszonym. Część z nas usilnie stara się ten stan zmienić, zwolnić ruch. Dokonują karkołomnych zabiegów, wychodząc z założenia, że korekta pozycji czy wyglądu zewnętrznego wpłynie na ich miejsce w szyku. Niestety to nie pomaga. Zawrotny pęd w jakim wszyscy się znajdujemy, zdziera z nas boleśnie nie tylko odzież, którą staramy się okrywać, ale i godność, prawość, szacunek dla siebie i dla innych.

            Przez pewien czas wydawało mi się, że nad wszystkim panuję, że mogę zmieniać dowolnie tempo i kierunek lotu, że wszystko toczy się zgodnie z moją wolą. Teraz wiem, że było to złudzenie.

            W walce o spowolnienie tempa spadania niektórzy posuwają się do tego, że łączą się w grupy z podobnymi sobie i usiłują zepchnąć samotników w dół. Czasem odnoszą sukces, ci słabsi, samotni gdzieś znikają. Ba, przestają istnieć nawet całe grupy tych, którzy czymś się odróżniają. Jednak spadanie wciąż trwa.

            Ostatnio sytuacja trochę się zmieniła. Odnoszę wrażenie, że pęd nieco zmalał, a ja i moi towarzysze niedoli znaleźliśmy się w innym środowisku. Jest gęstsze, trudniej się w nim poruszać. Myślałem nawet, że już koniec, że dolecieliśmy do… no właśnie, do czego? Nikt tego nie wie.

            Teraz jest tak jak na początku. Wszyscy wokół mówią językami, których nie rozumiem, wykonują najróżniejsze czynności, jakby starali się zatrzymać moje spadanie. Ale ja wiem, że to niemożliwe. Dotykam już grząskiego podłoża, na którym się znalazłem. Teraz to już nie jest spadanie, to raczej trwanie, może nawet zanurzanie się w… w czym? Lepka, półprzezroczysta, gęsta masa wciąga mnie w głąb. Jest nawet całkiem miło, ciepło, nic mnie nie boli.

            Czasem mam przebłyski wspomnień, widzę początek, tę wodę, w której się znajdowałem zanim zacząłem wędrówkę w dół. Jestem, jak wtedy, niesamodzielny. Mam zamknięte oczy i boję się je otworzyć. A może nie chcę, nie wiedząc co zobaczę. Nie wiem gdzie jestem, nie wiem czy śpię, czy to dzieje się naprawdę. Nie wiem, nie wiem, nie wiem…


Terminal 

Siedziałem i kiwałem się na starym drewnianym krzesełku wpatrując się tępo w ścianę. Tkwiłem tak od kilku godzin i zastanawiałem się co jeszcze mogę zrobić, dokąd pójść, do kogo zadzwonić? Nie ma jej, zniknęła! Już od tygodnia nie wracała do domu, nie odbierała telefonu, nie odpowiadała na SMS-y.

            Nie płakałem, nie miałem już łez. W głowie bez końca, jak zapętlony film bez happy endu, przewijały się wspomnienia naszych wspólnych miesięcy. Nagle usłyszałem głos: Wiktor, Wiktor… Nie, to przecież niemożliwe. Kiedy poczułem na ramieniu dotyk jej dłoni, zerwałem się raptownie, przewracając krzesło.

            – Mario, Marysiu, to ty? – zawołałem.

            Odpowiedzią był tylko szum jadącej za ścianą windy. Tej windy, w której się poznaliśmy. Pół roku temu, w pewną sobotę, kiedy wracałem późnym wieczorem z kina, wpadła zziajana do windy i zadysponowała: – Na dziesiąte!, jakbym był jakimś pieprzonym windziarzem. Wcisnąłem bez słowa dziesiątkę bo i tak jechałem na samą górę, tam przecież mieszkałem. Nie odezwaliśmy się ani słowem, obserwowałem tylko dyskretnie jak próbuje utrzymać pion. Miała lekko rozmazany makijaż, pachniała mieszanką perfum i dymu papierosowego. Kiedy kabina zatrzymała się z nagłym szarpnięciem, Maria zachwiała się tak, że musiałem ją podtrzymać aby nie upadła. Przepuściłem ją w drzwiach. Na pewno tu nie mieszkała, wiedziałbym o tym. Ruszyła w kierunku końca długiego korytarza wypatrując jakiegoś numeru, zatrzymała się przed moim mieszkaniem i gwałtownie zapukała.

            – Kogo pani szuka? – zapytałem kiedy się do niej zbliżyłem.

            Nie odpowiedziała, zaczęła się tylko jeszcze mocniej dobijać.

            – Otwieraj gnojku, nie daruję ci tego, zobaczysz, nie ze mną takie numery – krzyczała coś w tym stylu, a ja stałem obok i starałem się przebić przez potok jej słów.

            – Jeśli to mnie pani nazywa gnojkiem to jestem tu, możemy porozmawiać – starałem się sprawę obrócić w żart.

            – Pan tu mieszka? Razem z Piotrem, z tym… – przerwała widząc, że wyjmuję klucze i otwieram drzwi.

            Zaprosiłem ją do środka, zrobiłem herbaty i wysłuchałem opowieści zdradzonej, oszukanej, porzuconej kobiety. Okazało się, że dziewczyna została wystawiona do wiatru przez rzeczonego Piotra, który w dodatku winien był jej pieniądze. Podał fałszywy adres, pech chciał, że mój. Wypłakała się na moim ramieniu, żal mi się jej zrobiło do tego stopnia, że zaproponowałem nocleg, z którego skwapliwie skorzystała.

            Zanim poszliśmy spać, zjedliśmy kolację i wypiliśmy po kieliszku wina. Zachowałem się grzecznie i elegancko, odstąpiłem tapczan, dałem czystą pościel. Zasypiam zwykle szybko i śpię mocno, rano nie byłem więc do końca pewien czy to, co mnie spotkało w nocy na dmuchanym materacu, to był sen. No cóż, sprawa pozostała tajemnicą, nigdy do tego nie wracaliśmy.

            Zamieszkaliśmy razem. Byłem wtedy przedstawicielem handlowym, moja praca polegała głównie na podróżach. Wracałem o różnych porach, ustaliliśmy więc, że jeśli w tym czasie nie będzie jej w domu, będę wysyłał SMS-a a ona zjawi się, kiedy tylko zakończy swoje zajęcia. Udzielała korepetycji z francuskiego, godziny miała płynne. Nigdzie się nie ogłaszała, jednak klientów zawsze miała sporo. Zlecenia przyjmowała telefonicznie, zainteresowani przekazywali sobie jej namiary z ust do ust.

            I tak przez pół roku trwała nasz sielanka. Czasem, kiedy udało nam się wygospodarować wspólny wolny wieczór, chodziliśmy do kina czy restauracji. Dziwiło mnie trochę, że tak wiele osób jej się kłania, głównie panów, choć nie tylko. Tłumaczyła że to jej uczniowie, studenci doszkalający się z języka francuskiego. Kiedyś, gdy spytałem skąd zna tak dobrze język Jean-Paul Sartre’a, trochę się speszyła.

            – Satyra? Nie znam człowieka – odrzekła.

            – Nie, Sartre’a – odpowiedziałem. Pisarz francuski, przecież musisz go znać.

            – Oczywiście że znam, żartowałam – zaśmiała się i szybko zmieniła temat.

            Minęła północ a ja nie mogłem zasnąć. W szyby stukał równomiernie jesienny deszcz. Podszedłem do tapczanu, na którym tak niedawno jeszcze spała. Poduszka pachniała Marią, zamknąłem oczy i wyobraziłem sobie jej młode zgrabne ciało, jej uśmiech, jej śmiech, nie zawsze we właściwych momentach… Cóż, to była cała Marysia, moja Marysia.

            – Lepiej sprawdź portfel, frajerze – odezwał się jakiś głos.

            – I tę szufladę, w której chowasz zaskórniaki – dodał.

            Zerwałem się i zobaczyłem siebie stojącego z kpiącym uśmieszkiem na środku pokoju. Sięgnąłem do kieszeni marynarki po portfel. Był tam tylko wymięty dziesięciozłotowy banknot. Pieniądze z szuflady także zniknęły. Jasna cholera, gdzieś musiałem zapodziać. Albo wydałem i nie pamiętam na co – pomyślałem.

            – Piętnaście tysięcy? Nie pamiętasz na co wydałeś taką kasę? Marysia ci ukradła. Albo ktoś z tego towarzystwa, które sprowadzała kiedy ciebie nie było – powiedział ten drugi.

            – To niemożliwe, ona nie mogła tego zrobić – zawołałem. Wypraszam sobie podłe insynuacje, to porządna dziewczyna, jak możesz ty, ty… chwyciłem co było pod ręką i cisnąłem w jego kierunku. Wazon trafił z hukiem w wiszące nad stołem lustro, które spadając ze ściany pokaleczyło mnie. Kiedy opatrywałem sobie dłoń, mówił dalej.

            – A pamiętasz jak wróciłeś wcześniej z wyjazdu do Krakowa? Tydzień temu, pamiętasz?

            Oczywiście, że pamiętałem. Kontrahent odwołał spotkanie i pomyślałem, że zrobię jej niespodziankę. A tu się okazało, że niespodzianka czekała na mnie w domu. Marysia zaprosiła na korepetycje dwójkę studentów. Jak się okazało, przerabiali akurat nazwy części ciała, pokazywali je i nazywali po francusku, głośno się przy tym śmiejąc. Kiedy wszedłem z bukietem czerwonych róż, Maria wzięła je ode mnie, wstawiła do wazonu i pokazując uczniom powiedziała:

            – To są „la kwiaty”, a to „la wazon”, będziemy się niedługo tego uczyć. A teraz koniec lekcji, możecie iść do domu.

            Oboje się ubrali, położyli na stole pieniądze i szybko wyszli. Na podłodze pozostał tylko zapomniany stanik.

            – O, a to się nazywa po francusku „la stanik”, to też dzisiaj przerabialiśmy – wyjaśniła.

            Poczułem, że z czoła sączy mi się krew, poszedłem do łazienki sprawdzić co się dzieje. Nad prawym okiem tkwił maleńki odprysk lustra. Wyjmując go zobaczyłem, że gość stoi tuż za mną i też ma skaleczone czoło. Zakleiłem plastrem ranę najpierw sobie, potem jemu. A może odwrotnie. Wróciliśmy do pokoju i zaczęliśmy sprzątać.

            – Marysia powiedziałaby, że to wróży nieszczęście – powiedziałem do siebie.

            – Tak, to głupia i przesądna dziewczyna – odpowiedział.

            – Wiesz co Wiktor, chodźmy zobaczyć co ma w tej szafce, którą zamyka na klucz. Może uda nam się coś wyjaśnić – jak myślisz?

            Wziąłem narzędzia i poszliśmy otworzyć jej sekretny schowek. Podważyłem śrubokrętem, drzwiczki się poddały. Nie było w nim, jak się spodziewałem, żadnych podręczników do nauki francuskiego. Chociaż nie, była jedna książka. Bogato ilustrowany album pod tytułem 1001 pozycji seksualnych, co mnie trochę rozczarowało, bo nie było tam żadnego tekstu. Znaleźliśmy też kajdanki, o których zapomniał pewnie jakiś policjant i książeczkę do nabożeństwa.

            – O, widzisz – mówiłem, że to porządna kobieta.

            – Tak? To przeczytaj.

            Spojrzałem. Na pierwszej stronie modlitewnika była wpisana dedykacja: Kochanej Marysi – zawsze pamiętający X. I serce przebite strzałą.

            Zamilkliśmy obaj na dłuższą chwilę. Zaproponowałem Wiktorowi piwo, na co chętnie przystał. Usiedliśmy przy stole, na którym leżały jeszcze róże z wazonu. Poszedłem je wyrzucić. W koszu na śmieci tkwiła zmięta ulotka, z której patrzyła na mnie skromnie ubrana panienka. Wyjąłem ją i rozprostowałem. Wróciłem do pokoju, wytarłem dokładnie blat stołu i podłogę z resztek wody. Z pewnym wahaniem sięgnąłem po telefon i wybrałem widniejący na karteczce numer. Podałem adres.

            – Będzie za pół godziny – powiedziałem.

            – Tak, zgadza się – potwierdził.

            Kiedy dopijałem piwo uświadomiłem sobie, że nie mam gotówki. Głupio tak jakoś dzwonić i odmawiać wizytę, postanowiłem zaczekać.

            Była niezwykle punktualna. Weszła, przedstawiła się. Miała na imię Wiera.

            – A kartą można? – zapytałem.

            – Da, u mnie jest terminal. Kak tibia zawut, milenkij? – powiedziała zarzucając mi ręce na szyję.


Żywot bałwana

Miałem szczęśliwe dzieciństwo. Rodzice kochali mnie nad wyraz i okazywali to w sposób, który wydawał im się najlepszy. Ojciec, człowiek niezwykle pracowity i oddający się bez reszty temu co robił, nie mógł poświęcać mi zbyt wiele czasu. Wychodził z domu bardzo wcześnie i martwiąc się, aby nie stało mi się coś złego, przybijał mnie do podłogi. Mówiąc „rodzice” mam na myśli jedynie ojca, gdyż matki nigdy nie miałem. Mamusie rodzą dziewczynki, a tatusiowie chłopców, tak mi powiedział ojciec.

            Tatuś od urodzenia miał bardzo obszerne i zdrowe płuca oraz ogromne dłonie. Kiedy na swoje piąte urodziny zdmuchiwał świeczki, tort wraz z jego ojcem, ciotkami i gromadą dzieci z sąsiedztwa przylepił się do okna, a płonące świeczki zapaliły firanki. Domu nie udało się uratować.

            W szkole podstawowej miał trudności z pisaniem. Obsadki ze stalówką łamały się w jego paluszkach jak zapałki, długopisy także okazywały się nieprzydatne. Za każdym razem kiedy próbował coś napisać, przebijał nimi nie tylko zeszyt ale i blat ławki. Był za to najlepszy z wychowania fizycznego. W piłkę nożną co prawda mu nie szło, bo choć miał pokaźne dłonie, wielką klatkę piersiową oraz dużą głowę, to stopy miał malutkie i rzadko trafiał w piłkę. Był za to mistrzem w koszykówce, pchnięciu kulą z przysiadu i podnoszeniu ciężarów na czas. Co prawda w ostatniej klasie podstawówki nie potrafił się nawet podpisać, ale i tak zakończył ją z wyróżnieniem z powodu licznych dyplomów i pucharów sportowych, które szkoła mu zawdzięczała.

            Dalsza edukacja nie była mu do niczego potrzebna, szybko dorósł i rozpoczął pracę zarobkową. Potrafił w kilka minut napełnić dłońmi worek zboża czy załadować furmankę węglem, a kiedy pojawiłem się już na świecie, przybić mnie do podłogi dwoma uderzeniami pięści.

            Tatuś zawodowo zajmował się rozgarnianiem powietrza. Było to bardzo intratne zajęcie i ojciec miał pełne ręce i płuca roboty. Kiedy biegł i robił rękoma młynka, powietrze się rozrzedzało. A jeśli dodatkowo silnie dmuchał, tworzyło się podciśnienie. Miało to fantastyczne zastosowanie praktyczne, ponieważ ojciec wynajmował się jako rozrzedzający na najróżniejszych zawodach sportowych i to dzięki niemu wielu zawodników zdobywało medale. Wypuszczano go na bieżnię pod pretekstem sprawdzenia nawierzchni, ojciec robił dwa okrążenia, po czym wtajemniczony zawodnik osiągał lepszy wynik, a nierzadko i rekord.

            Choćby tak, jak na Olimpiadzie w Moskwie w 1980 roku. Ojciec, przygotowując bieżnię przed startem zawodników w biegu na trzy tysiące metrów, tak się zaangażował, że machając ramionami uniósł się w powietrze i pomylił trasę. Tak długo latał, aż niechcący rozrzedził powietrze na rozbiegu do skoku o tyczce. Właśnie skakał tam polski zawodnik i zorientował się, że coś było nie tak. Machał do sędziów, do publiczności, dawał dziwne znaki ale prawdopodobnie tego nie zauważyli. Tak więc, co prawda przypadkiem, ale dzięki mojemu ojcu Polak dostał złoty medal.

            Jak już wspominałem, w trosce o moje zdrowie i bezpieczeństwo ojciec prawie nie wypuszczał mnie z domu. Tkwiłem całymi dniami przybity do podłogi, mając w zasięgu ręki przygotowane kanapki i coś do picia. Obok mnie ustawiał kij od miotły, abym mógł odganiać bezdomne psy i niedźwiedzie, które zalęgły się w okolicy w dużych ilościach i zaglądały czasem do naszego domu, zwabione zapachem moich kanapek z ogórkiem.

            Czasem wiedziałem, że ojciec wróci późno, wtedy oswobadzałem się. Nauczyłem się tak manewrować stopami, że w końcu odrywałem je od podłogi wraz z deskami. Mieszkaliśmy wtedy na Podhalu, w starym domu z dębową podłogą. Dzięki temu wychodziłem w góry doskonale wyposażony i oddawałem się zimowemu szaleństwu. Zwykle udawało mi się wrócić przed ojcem i wpasować deski dokładnie w to samo miejsce. Mokre plamy po roztopionym śniegu ojciec szybko wycierał, biorąc je za skutek mojego długiego pozostawiania w domu.

            Pewnego słonecznego zimowego dnia, kiedy upajałem się mroźną pogodą i nowo poznaną gorącą koleżanką, zostałem nakryty przez ojca. Zjawił się na stoku niespodziewanie i jak gdyby nigdy nic, zagadał:

            – Fajna lala, poznasz mnie?

            I klepnął mnie w plecy tak mocno, że straciłem równowagę i poleciałem w dół. Nie zjeżdżałem jednak na deskach, tylko koziołkowałem, oblepiając się śniegiem do tego stopnia, że na samym dole byłem wielką kulą śnieżną. Ojcu prawdopodobnie bardzo się ta zabawa spodobała, bo za chwilę zaczęły staczać się następne kule. Wylądowałem szczęśliwie twarzą w stronę stoku, widziałem więc co się tam dzieje. Ojciec brał w dłonie każdego narciarza, oblepiał śniegiem i spychał w dół bawiąc się przy tym świetnie, klaszcząc w dłonie i podskakując. Sturlał w ten sposób wszystkich. Starszy i młodszy, chłopiec czy dziewczyna – narciarze, saneczkarze, spacerowicze, wszyscy zostali przeistoczeni w mniejsze lub większe kule i kulki. A gdy został już sam, zrolował pozostały na stoku śnieg, zarzucił go sobie na ramię i zszedł dostojnym krokiem. Tu zlustrował swoje dzieło, rozwinął rulon, wybrał trzy kule, a pozostałe rozbił pięścią, uwalniając znajdujących się tam ludzi. Moja dziewczyna zdążyła oswobodzić się sama, gdyż jak wspomniałem, była bardzo gorąca.

            Pozostałem ja i dwie inne osobokule. Ojciec bardzo zręcznie utworzył z nas pokaźnych rozmiarów bałwana. Ja znalazłem się na samym szczycie. Podejrzewam, że tatuś wiedział, w której kuli się znajduję, i świadomie mnie tam zainstalował, potwierdzając tym samym jak bardzo mnie kocha. Zdjął bowiem z szyi swój wielki szal i zawiązał wokół mojej, bałwaniej. Kochany tatuś. Mało tego, następnego dnia, dowodząc swojej troski, przyniósł kapelusz i wsadził mi go na łeb. No i jeszcze marchew, którą umieścił w okolicy mojego nosa. Dzięki temu mogłem sprytnie podgryzać to zdrowe i pożywne warzywo, zachowując całkiem dobrą formę.            Ponieważ jako największy okoliczny bałwan stałem się niemałą atrakcją, przychodziło oglądać mnie wielu mieszkańców i turystów. Dzieci tańczyły, śpiewały piosenki, a kiedy tylko ktoś zauważył brak nosa, natychmiast był on uzupełniany. Tak zaczęło się moje drugie życie. Życie bałwana. Temperatura mojego ciała z 36,6 stopni Celsjusza spadła do ok. 18 – 19, co spowolniło przemianę materii. Moje ciało stopniowo zaczęło się spajać ze śniegiem, rozwodniło się czy raczej rozśnieżyło. Zamiast zwykłych siedemdziesięciu było we mnie, jak sądzę, co najmniej dziewięćdziesiąt pięć procent H2O. Marchwi miałem pod dostatkiem, nauczyłem się nawet wsysać ją do wnętrza i przechowywać w okolicy lewego barku na wypadek jakiegoś kryzysu z dostawami. Na szczęście nigdy to nie nastąpiło i mój marchwiowy barek przy barku zawsze był pełen.

            Ktoś włożył mi węgielki w oczy i trochę je zaprószył, ale z drugiej strony podziałały one jak okulary przeciwsłoneczne, co uleczyło moją nadwrażliwość na światło. Mały problem był jedynie z dłońmi, marzły mi palce. W chwili kiedy ojciec zastał mnie na stoku z koleżanką, byłem bez rękawiczek. Moje dłonie znajdowały się wtedy w bardzo przytulnym, ciepłym środowisku i absolutnie nie marzły. Za to teraz musiałem je rozgrzewać, zginając i prostując palce, oczywiście na tyle, na ile pozwalała sytuacja.

            Zima tego roku była niezwykle długa i mroźna, co mi zupełnie nie przeszkadzało. Trwałem w swoim osobistym igloo, oglądałem wschody i zachody słońca, słuchałem śpiewu dzieci, ptaków i plotek bab, które przesiadywały na pobliskich ławeczkach. Najgłośniejsza wśród nich była stara Maciaszczykowa, która wszystko wie i wszędzie jej pełno. I to z jej ust właśnie padło pewnego dnia złowieszcze słowo: „telewizja!” Okazało się, że wiadomość o moim istnieniu dotarła do Warszawy i wkrótce mają się pojawić dziennikarze, aby tu, w terenie, zapytać mieszkańców co sądzą o Wielkim Bałwanie.

            I faktycznie po kilku dniach skoro świt zjechały samochody z antenami na dachach, powysiadali z nich dziennikarze, pracownicy obsługi technicznej porozstawiali kamery, reflektory – i zaczęły się przygotowania do transmisji. Zeszli się mieszkańcy i wyselekcjonowano kilka przypadkowych osób, które miały się spontanicznie wypowiedzieć. Trwało ogólne poruszenie, plątały się kable, technicy biegali gorączkowo, reflektory grzały niemiłosiernie.

            Właśnie wtedy zacząłem tracić stabilność. Z powodu ciepła zaczęły się budzić osoby drzemiące dotąd spokojnie w kulach pode mną. Mało tego, podwyższona temperatura, a może jakieś fale elektryczne czy elektromagnetyczne spowodowały, że ożyła moja komórka. Ktoś do mnie zadzwonił i rozbrzmiała pieśń „Kiedy ranne wstają zorze”, którą miałem ustawioną jako dzwonek.

            Dziennikarze błyskawiczne na to zareagowali, poszły w ruch kamery i już za chwilę Maciaszczykowa ogłaszała, że ten Bałwan to cud i to ona go ożywiła przynoszoną osobiście dorodną marchewką ekologiczną z własnego ogródka. Kiedy zapytano księdza proboszcza, ten stwierdził, że to objawienie i że parafia została tym wyróżniona, bo mieszkańcy są bogobojni, sprzątają po psach i nie używają torebek jednorazowych.

            Reporter po wysłuchaniu jeszcze kilku opinii mieszkańców zwrócił się do specjalistów – ministra Kultury, Sztuki i Kolei Żelaznej oraz dyrektora Muzeum Sztuki Bardzo Nowoczesnej. Pierwszy stwierdził, że bałwan jest naszym dobrem narodowym, że to sztuka ludyczna, pierwotna, i zawsze popierał jej przejawy wśród prostego, ubogiego ludu. Drugi, że to prawdziwa sztuka konceptualna, ma wiele znaczeń i że niesie przesłanie. Nie powiedział jakie.

            W tym momencie zjawił się mój ojciec. Stanął przed rozmówcami, wyrwał dziennikarzowi mikrofon i wprost do kamery oświadczył, że Wielki Bałwan to jego dziecko, jego dzieło. Powiedział, że ma na to niepodważalne dowody w postaci szalika i kapelusza. Uwierzono mu bez zastrzeżeń, tym bardziej, że na moim łbie był jeszcze odcisk jego wielkiej dłoni.

            Tatuś zyskał od tego czasu sporą popularność, zapraszają go do telewizji, radia, wypowiada się na różne tematy. Ostatnio zapytano go, czy wierzy w UFO i czy lubi jajka na miękko. Powiedział, że tak.

            Przykro mi to mówić, ale mimo że przebywam teraz w muzeum w specjalnej zamrażarce, to nudno tu jak jasna cholera. Nie ma dzieci, a kiedy przyjdą z wycieczką szkolną to się śmieją. I nikt nie dostarcza świeżych marchewek, dobrze, że sobie trochę zachomikowałem. Dzielę się z tymi co pode mną, choć nawet nie wiem kim są. Jest jeden plus tej sytuacji. Zgodnie z porozumieniem podpisanym pomiędzy Ministerstwem Sztuki Bardzo Nowoczesnej a proboszczem raz do roku jestem przenoszony do mojej wioski, do kościoła. Tam przynajmniej coś się dzieje, śpiewają, modlą się do mnie. I zawsze wtedy ktoś przyniesie świeżej marchwi.  

 

Władysław Edelman – Trzy opowiadania (vol. 2)
QR kod: Władysław Edelman – Trzy opowiadania (vol. 2)