*

Miasteczko, które odwiedził Ginsberg pogrążało się w promieniach październikowego słońca. Ostatni dzień miesiąca należał do wyjątkowo ciepłych i słonecznych, podobno od trzech dekad meteorolodzy nie odnotowali tak gorącej jesieni. Jeśli ktoś wyobrażał sobie archetyp polskiej złotej pory, to tak dokładnie powinien wyglądać. W powietrzu wirował jeszcze zapach minionych wakacji, zgubionego w ciągu dwóch miesięcy szczęścia. Wszystko wydawało się lekko dziwne: przechodnie mijali się, wymieniając się przy tym serdecznym uśmiechem, autobusy przyjeżdżały punktualnie, a liście nabrały wyjątkowego koloru, w delikatnym podmuchu wiatru tańczyły, przypominając unoszące się nad ziemią kawałki bursztynu. Stojąc wśród osób zgromadzonych na przystanku autobusowym próbował złapać je, jednak okazywały się wyraźnie szybsze od ruchów jego dłoni.

„Linia numer czterdzieści sześć, odjazd za trzy minuty”, odezwał się głośnik przymocowany do słupa z tablicą odjazdów miejskich autobusów. Dźwięk wyrwał go z infantylnego, jesiennego przedstawienia, podszedł do automatu z papierowymi biletami, wrzucił całość kwoty, na którą składały się monety: jeden złoty, pięćdziesiąt groszy i dwadzieścia groszy, odczekał moment, w tym czasie biletomat drukował nikomu niepotrzebny świstek papieru, trzymał go potem w dłoniach aż do przyjazdu niskopodłogowego pojazdu, w placach tworzył z niego rulon, tylko po to, żeby za chwilę rozprostować go z powrotem. Manualny trening skończył dopiero wtedy, gdy przed jego stopami otworzyły się automatycznie drzwi, pachnącego nowością autobusu. Wnętrze pojazdu przypominało zapachem pierwszy raz odpakowany smartphone, napawał się nim kilka sekund, w myślach powracając do wizji czerwonych, przestarzałych pojazdów poruszających się niezgrabnie po ulicach Miasteczka trzy dekady temu. Pamiętał je dokładnie, a historie o przyciętych drzwiami harmonijkowymi pasażerów krążyły wśród mieszkańców, stając się plotkami. Doszło do tego, że określane przy pomocy cyfr pojazdy, niejednokrotnie omijano, doszukując się psychopatycznych tendencji w ich kierowcach. Osobiste, traumatyczne wspomnienie dotyczyło także jego. Pierwsza samotna podróż autobusem. Dla dziesięciolatka stanowiła ona nie lada przeżycie: tym bardziej, że wtedy kierowca pomylił trasę pojazdu: zamiast na przystanku w samym sercu Miasteczka, znalazł się wówczas pod ogromną bramą więzienia, otoczonego gęstym lasem. Na zdezelowanej, drewnianej ławce, pomalowanej na ciemnozielony kolor siedzieli dwaj mężczyźni. Z daleka wyglądali po prostu zwyczajnie: szarzy, pospolici, gdyby tak ustawić ich, niczym figury szachowe w gęstwinie leśnej, zniknęliby w tle. Las by ich pochłonął. Natomiast z bliska przypominali zombie: blade twarze, sine usta, podpuchnięte oczy, udekorowane rysunkami przywodzącymi na myśl kształt łzy pokolorowanej na czarno długopisem. Strach wzbudzał fakt, że nie posiadali w pełni uzębienia, a ubytki były aż nadto widoczne. Gdy weszli do autobusu, którego był jedynym pasażerem do tej pory, od razu podeszli do niego, plując śliną przez otwarte usta jeden z nich zapytał:

„Ej, ty mały, masz na bilet?”.

Wtedy wypadł z pojazdu: biegł, słyszał za sobą krzyk kierowcy, nie obracał się, biegł, szalonym, szybkim krokiem, zalewając się łzami, biegł przed siebie. Obudził się dopiero na stercie miękkich, wilgotnych liści, gdzieś w pobliżu osiedla na którym mieszkał. Nikomu o tym nie powiedział.

**

Otworzył oczy i skasował zmięty w palcach bilet. Usiadł, rozglądając się przy tym w poszukiwaniu współpasażerów. Autobus wydawał się niezapełniony, poza kilkoma osobami, które miały towarzyszyć mu w podróży, nie dostrzegał nikogo. Nie przyjrzał się wyglądowi kierowcy, ominął tę kwestię, choć zawsze starał się dokładnie zapamiętać twarz osoby odpowiedzialnej za bezpieczeństwo pasażerów. Teraz podejmował próbę ujrzenia odbicia twarzy w lustrze, ulokowanym przy kierowcy, niestety siedział zbyt daleko by je dostrzec. W tym czasie pojazd ruszył, delikatnie, a zarazem płynnie odwrócił głowę, chcąc uchwycić moment oddalania się od przystanku. Kierując wzrok z powrotem ku wnętrzu autobusu, zobaczył przed sobą postać mężczyzny: niskiego wzrostu, łysego, w okularach z przyczepionym do szarej bluzy identyfikatorem. Kontroler biletów cicho odchrząknął, po czym zwrócił się do pasażera:

„Bileciki do kontroli, proszę”

Nie musiał długo szukać, po prostu otworzył zaciśniętą dłoń, w której znajdował się zmięty kawałek papieru, podając bez zbędnych słów nieznajomemu.

„Legitymacja jest”? – odrzekł niski mężczyzna.

Szybkim ruchem zanurzył palce w kieszeni skórzanej kurtki, namierzając opuszkami chropowate, naklejone na plastikowym prostokącie srebrne fragmenty z wypisanymi datami. Podał kontrolerowi, rzucając obojętne spojrzenie.

„Ostatni dzień, kiedy jest ważna. Od jutra będzie Pan dorosły”

Wypowiadając te słowa zaśmiał się szyderczo. Dorosły – słowo, które wielokrotnie zakłócało jego spokój ducha. Tymczasem autobus poruszał się nieco szybciej, co ciekawe nie zatrzymywał się na potencjalnych przystankach.

***

Zamknął oczy, wyobrażał sobie, że pojazd unosi się w powietrzu. Mija poszczególne rejony Miasteczka, leci nad koronami drzew Puszczy Świętokrzyskiej, tworząc z góry złudzenie ogromnych, zielonych prostokątów. Widok wzbudzał w nim podziw dla natury, nieskrępowanej i wolnej, w duchu wymawiał bezgłośne słowa modlitwy, żeby żadnemu mężczyźnie w sutannie nie przyszło nigdy do głowy ingerować w ten krajobraz. Lasy zbyt wiele słyszały, zbyt wiele widziały, nie potrzebowały ludzkich ingerencji. Tymczasem wnętrze autobusu wypełniała gęsta mgła, szyby zaparowały, a pojazd kołysał się lekko raz w lewą, raz w prawą stronę. Ocknął się na chwilę, jednak jego umysł pozostawał jeszcze w somnambulicznym stanie. Rozkojarzony wzrok skierował w swoją prawą stronę, a tam na fotelu współpasażera dostrzegł pewną postać. Przypominała chłopca, około dziesięcioletniego, ubranego w czarne rzeczy, kontrastujące z niezwykle białym odcieniem jego skóry. Obcy wydawał się być przezroczysty, jednak największą uwagę przykuwała głowa tej dziwnej postaci. Podzielona została na pół: z jednej strony zachowano chłopięcy-ludzki profil, z drugiej zaś zdeformowana: podziurawiona, miejscami pokryta śladami ołowiu. Wzdrygnął się na ten widok, a w odpowiedzi chłopiec odezwał się z nieznajomym akcentem:

„Boisz się być dorosłym”?

W odpowiedzi odczekał kilkanaście sekund:

„Ale że ja? Skąd wiesz”?

Postać wskazała palcem w górę, na dach autobusu, szeptem wypowiadając:

„Tam. Tam słyszałem”.

Wpatrzył się w punkt, na który skierował palec chłopiec, nie dostrzegał nic specjalnego, ale z opóźnieniem zrozumiał o co mu chodzi. Przełknął ślinę, a potem zapytał:

„Skąd się tu wziąłeś? Kiedy się do mnie dosiadłeś”?

 „Stamtąd”, kolejny raz pokazał na dach, „nie tak dawno”

Nastąpiła chwila głuchej ciszy. Współpasażer powtórzył wcześniejsze pytanie:

„Boisz się dorosnąć”?

Odpowiedział od razu, lakonicznie:

„Chyba tak”

„Dlaczego? Przecież to musi być super”, przekonywał Obcy.

„Niezupełnie, to wcale nie takie proste, ale co ja ci będę mówił, sam się przekonasz”

„Nie przekonam się”

„Jak to? Wszystko przed tobą, jesteś młody”

„Nie przekonam się, bo nie żyję”, odpowiedział wprost chłopiec, a jego usta wykrzywił grymas smutku.

„Bardzo mi przykro, ale zaraz, zaraz, jak nie żyjesz”?, dopytywał pasażer.

„Normalnie, zginąłem w trakcie wojny. Oni ostrzelali blok, w którym mieszkałem, nie mieliśmy szans, wiesz był środek nocy i nagle bum! Już się nie obudziłem, dopiero tam”, kolejny raz wskazał dach pojazdu.

„Obudziłeś się w niebie, tak”? – zapytał wyraźnie zdziwiony.

„Dokładnie tam”, znowu pokazał na dach. „Bardzo chciałem być dorosły, z chłopakami bawiliśmy się w żołnierzy, chciałem zostać jednym z nich, bronić kraju, ratować innych, ale niestety”.

„Naprawdę chciałeś być dorosłym, przecież nie ma w tym nic ciekawego”?

„Chciałem, bo bycie dorosłym oznacza wolność”, oznajmił z powagą w głosie chłopiec.

 „Nigdy tak o tym nie myślałem…”

 „Dlatego tu jestem. Mam coś dla ciebie, proszę”, chłopiec otworzył zaciśniętą, chudą dłoń, w  której znajdował się karmelowy cukierek.

„Dzięki, dawno niczego nie dostałem”, oczy mężczyzny rozszerzyły się.

****

Autobus znajdował się w bazie zajezdni, na obrzeżach Miasteczka. Spał z otwartymi ustami, przytulony do szyby pojazdu, gdy mocna dłoń chwyciła go za rękaw skórzanej kurtki: „Obudź się Pan, halo”.

Otworzył oczy, zdziwionym wzrokiem popatrzył na kierowcę, który zdecydował się go obudzić.

„Koniec trasy”, krzyczał pracownik miejskiego przedsiębiorstwa komunikacji, „no już niech  Pan wychodzi”.

Wstał, opuścił autobus chwiejnym krokiem.

„Pijany czy co”, skwitował z przekąsem kierowca.

 Dłuższą chwilę stał pod wysoką, metalową bramą z charakterystycznym autobusowym znakiem. Jesienny wieczór dawał mu się we znaki, zasunął kurtkę. Lekko się garbiąc, chuchając w dłonie, rozejrzał się raz w prawo, raz w lewo, tylko ciemność go otaczała. Sięgnął do kieszeni czarnych jeansów, a tam znalazł karmelowego cukierka.

Przemysław Znojek – Autobus
QR kod: Przemysław Znojek – Autobus