Dotyk
Nie umiem zapomnieć
jego dotyku
Patrzył prosto w moje oczy
krusząc dystans jaki nas dzielił
Nieśmiałość stała za plecami
a ja błagałam
dotknij mnie
moją szyję
ramiona
i piersi
wyrywające się do przodu
do pieszczot
On wziął mnie do raju
rozkoszy nieziemskiej
która była słodsza
od dojrzałych truskawek
Szeptałam:
dotknij mnie, dotknij mnie
chwilą intymności
dłonią mężczyzny
prawdziwego
A on muskał
błękitne spojrzenie
pszeniczne włosy
i słuchał jak zaklinałam
jego dotyk
O pierwszej w nocy
zostałam kapłanką
Skupiona w oczekiwaniu
z łona dziewiczego w bieli
stałam się świadomą kobietą
i wszystko rozbłysnęło
szczęściem
O drugiej piętnaście
przez sen błagałam: dotknij mnie
dotknij do obłędu
Jeśli po śmierci trafię do piekła
będę przeszukiwać
zakamarki Tartaru
odziana w tamten dotyk
z bezwstydem na ustach
i czerwoną szminką
igrając z pożądaniem
Ale jeśli dostąpię nieba –
będę kroczyć śladami dotyku
zanosić modły o jeszcze
jedną może dwie
pieszczoty
palcami którym
wykrzyczę:
dotykajcie mnie, dotykajcie mnie
tylko mnie – nie inną
Tuż przed trzecią
przeniosę się do czyśćca
i zginę
w gorących ramionach kochanka
na końcu jego dotyku
Koniunkcja siły z jednością
Czy jeśli zerwę warstwę ochronną,
to zespolę siłę z jednością,
albo posklejam czyny
rozczłonkowane na myśli i słowa?
Czy jeśli absolutorium chęci,
które brukują piekło
i synergia drzemiąca w martwym ciele
żywej duszy zdołają znaleźć nić porozumienia,
to stanę się poławiaczką snów?
Sinusoida ciągle w ruchu
z tendencją spadkową w górę,
tylko potwierdza, że nikt – ani ktokolwiek –
nie usunie zakłóceń
grając do przeciwnej bramki.
Chwilę dłuższą poczekam na gwizdek
i wyjdę z siebie do ludzi,
podniosę rękawicę – zawalczę o siebie.
Poniektórego lata
Spocona noc, lipcowy księżyc w afekcie kilokalorii gwiazd
rejestruje warkot oddechu mknącego szosą oddechów.
Cofnięty licznik wskazuje ponad prędkość światła.
Na szybach osiada mgła kompulsywnych westchnień.
Wewnątrz pół echa łąk i zagonów pszenżyta,
zarośnięty zagajnik, jakiś motel, opuszczona pipidówa.
Wbijam pazury w jego tors, zęby w kaloryfer na brzuchu.
Głuchy szelest rozwiewa włosy i pieści po cebulki.
Męski ustrój cielesny wznosi się, by opaść z rozkoszy.
Wyszarpany świt ze szczytowania rozciąga nasienie
po splot embrionu dnia, przejeżdżając rondo na krechę.
Wstrząs anafilaktyczny przykleja usta do ust bez butaprenu.
Chcę wrzeszczeć, niech każdy i z osobna usłyszy, że
punkt G został osiągnięty. Supremacja zbieżności narządów
sprzęga i prowadzi na manowce, by wyhamować przed wytryskiem.
Świece gwałtownie iskrzą, zaliczając pełnię, a my
mijamy kolejny las, obłąkany zakręt i nie hamujemy przed czasem.
Tyle
Nim dom się obudzi
zdążę zachwiać
szklanką z deszczówką
Z dojrzałością w portfelu
chcę ale kiedy pora
zegar
pozbawia mnie złudzeń
W rzeczowniku człowiek
nie znajduję cokolwiek więcej
niż rzecz