Inne nigdzie

Porowate skamieliny meandrycznych wybyć zalegają najdalsze narożniki, dzięki
Czemu wszelka gęstość staje się łykowatym błyskiem, sekundowym zanikiem
Dotkliwego przybliżenia, przez które musimy przedzierać się coraz to innymi
Ostępami w jego parciejące jądro, wchłaniani wypukłościami bezładnego opadania,
Samosterowni w serpentynowych spięciach z ościstym ogarkiem tego rosnącego
Skoblem pulsu ustania. To tylko rewers bez uprzęży tamtej strony, rozdeptana
Podeszwa przekopanego wcześniej nigdzie, wciąż żywego nalotu na przekrzywionym

Dyszlu, wpychanego do niemo rozwartych ust, każdorazowo mylonego z chochlą
Wypełnioną ciekłym ołowiem, którym zalane zostaną wszelkie odemknięcia w tej
Przepastnej powtarzalności przesuszonej grudy stałego niedoboru, kiedy słychać
Tylko zatrzaśnięcia rachitycznych drzwi w nieustannie rozgraniczającym się
Tunelu, naszym zarannie chromym łożysku, szczęku chyboczących się nad
Równiną wagoników, przewożących skawalony rad. Bez żadnego więc
Uprzedzenia, wciąż w tym samym zaognieniu, między liszajowatym węgłem

A rozjeżdżonym błotem, od pustego stołu do zamarłego niczym wnyki śmiechu,
Nad osuwającym się nasypem, rozrzedzonym przesuwem wytracających się
Skłębień, gdyż samoczynność tej namacalnie pustej pory jest nielinearnie
Spiralna, jako ostateczny zestrój wszelkich dążeń. Gnilne wyściełania, swobodne
Oderwania, bez żadnej miary naruszania dzielących na coraz nikłe kawałki
Porządków, ażeby nie być za każdym razem naciekiem w okularze czyjegoś
Celu, tych rozpryśniętych momentów wahliwych wyborów, dziesiątkujących

Skłamań, grubszych niż porost warstwowych narzutów, w tym nieprzeciętym
Kosą zbłąkaniu na skraju odwidzenia. Tylko ten kręcący nami kierat nigdy nie
Ustaje, jest hodowlanym młynkiem obranego azymutu, który stępia się o mur,
Jaki wyrasta po każdym kroku, możemy więc chodzić tylko wewnątrz tej płaskiej
Pętli, owym drobnoustroju wszelkich pomyleń, zwichnięciu pokątnością
Gruboziarnistego losu, pod majaczącymi domami, wyżerani ich zduszonymi
Światłami, zapalani jak opar przy dnie, skąd wystaje ciemność dnia, opadła

Płachtą mrowiącego obstąpienia otumanionych zjaw, wyraziście ożywionych
Doraźnością chcenia, jakby niczego im nie brakowało na swym komfortowym
Uboczu, otoczeniu uszczelnionym iglastym żywopłotem. Taka jest cena popytu
Pustki. Takie są odkreślenia. Widna marność posiadania nigdy nie skończy się
Za żadnym obrzeżem, gdyż rozrost panuje tylko w łakomie pożerającej luce, kiedy
Niepoliczalny jest kolejny przychód samych tylko fiask, zerojedynkowy nów
Malejących skrzeń, fantomowych przebić na niczym nie tamowane transzeje

Rozluźnionych umiejscowień. Dociskani tutejszym wtłoczeniem między połamane
Żerdzie, kanciasto zbite deski, korytarzowe przejścia w najdalsze poddasza tego
Rozwidlającego się spadu, możemy zaznawać tylko skołowaciałego rozhamowania,
Urwiście wieńczącej to trajektorii każdego wyroku, mylenia strony ze spodem, kiedy
Wierzchołki okazują się tylko lejowatym wirem, który napędza rojeniami tę posuwistą
Kadź. Pękaty wór wypełniony gruzem, wstawiony między słupki tarasujące wjazd,
Jak przysadzisty odwłok, to trwałe tego ugrzęźnięcie, przytroczone doń zniweczenie.


Wieloczesność

Skończoność płaskich początków jest tylko ich kolejnym zaczynem.
Kieruje nami chciwy brak. Rośniemy poprzez usuwanie, w malejącej
Nieustannie krzywej wyżarza się tego rdza i wieloczesność tych
Mikroskopijnych zejść jest chybotliwym przedłużeniem przerwania,
Kiedy odzyskuje się nagle balans, przechodząc po belce biegnącej
Wzdłuż rozdeptanego rowu, nie napiąwszy nigdy pionu aż po jego

Osmolony czubek, grążąc się w ujednoliceniu tego szeregu ślepych
Pól wciągających w swą rozwartą szczękę, bez oceny, w mgławicowej
Siności rozwłóczonych sprzęgnięć z odmętem ścierpłego fragmentu,
W którym jest się niewyraźnym dodatkiem do ruchliwej martwoty,
Emanacją wikłań w łowny ładunek straceń, na butwiejącym progu roku
Najbardziej przeistoczonych w swym poronieniu zdarzeń, zrujnowanych

Węgłów, oczodołów zgliszcz i samobieżnych zepchnięć aż pod przenośny
Mur pytań o ten zrabowany kraj, przeciążony rozkorzenionym chciejstwem
Minerałowej mierzwy, gdyż reaguje na cokolwiek skamieliną grymasu,
Zastygłej w pozie wyciągniętych dłoni po swój chlewny datek. Inni
Pociągają cię nieustannie w dół. Zagon kadłubowych mar i drabiniasta
Droga ich mętnienia aż po stęchłe torowisko dalszego opadania w żwirowaty

Lej. Wezbrania niczego nie kumulują, przynosząc tylko dodatkową szarą
Pianę zachwaszczonych delt, rozpraszają silniej niż rozwarstwiona piędź
Pomylonego z niczym kierunku i maskują stałe przegrupowanie się krwi.
Odejdź w bardziej pokątny załom. Kugluje cię poza nim tępy los. Wiry
Strąceń są jedyną możliwą boją, dzięki którym nigdy nie przedrąży cię
Mulista kratownica, jaką szatkuje twój spód krzesany o nią rozdrożny kres.


Wyrwy ościenne

Ostatnie stoczenia poza demarkację realnego przywidzenia jeszcze szybciej
Niż fale wyrzuciły gruboziarniste obrazy pełne zużytych przedmiotów,
Jako jedynych pamiątek po wszelkich poprzednikach, widmowych tropach,
Które doprowadzają na krawędź każdej reszty, niewydanych do końca
Oznak głębszego przebiegu. W takim zapętleniu krąży się półsennym krokiem
Po spalonym obwodzie żrącego kręgu, bez celu naprzemiennego zbycia,
Tkwienia w ruchomym przęśle zwodzonego mostu, do którego dociera się
Bez względu na obrany kierunek, mając przed sobą ościenne wyrwy, jedyne
Miejsca pochwytnego zbłądzenia, które może jeszcze przynieść w uchyleniu
Drugą stronę tego samego, byś doznał innego przesyłu żwiru między palcami
A progiem. Wyłom nie przynosi przerwy, trącenia dynamizują spad, a złowieszcze

Prognozy dezaktualizują się szybciej niż ceny, gdyż mamy je już przed sobą,
Kiedy łyskają swym ostrzem na gardle, osaczeni stawidłami nieprzepuszczającymi
Nawet stróżki szlamu, jaki kamienieje w całym konturze naszego cienia. Bezwładny
Ciąg szybko zmieniających się kadrów jest powielaniem tak samo ujarzmionych
Dni, nadżeranych ongiś żałobną rdzą, lecz teraz w nieco głębszym uśpieniu
Przechodzi się przez obręcze i w półobrotach zderza z chmurą tak samo osuwających
Się w swym mętnym pionie, choć jesteśmy bardziej w poprzek do prostolinijnych
Głosów, które chcą sobie przydać zwój okulałych wierzgnięć jako spłacheć wagi,
Ciężko lity stan, by mogli w sobie jak najdłużej trwać na swej mecie, owej pętli
Zaciskającej się w nadgarstku śladu. Nie pozostanie po nikim, potrojonym przez

Innych, nic więcej niż opar zestalony w nałożoną płytę, w przeoczonym braku
Zawiera się bowiem jedyny na to dowód, stąd coraz głośniejsza krzątanina tychże
Mar w narożnikach wzajem znoszących się treści, kumulacjach wklęsłości,
Chłonących wszystek gniew, jakby na pokaz chciało się to okazywać w tej nigdy
Nie cofającej mgle, jedynym faktycznym stanie, w jakim przyszło jaskrawie się
Tracić, odnajdując dla siebie coraz to nowe formy przeżywania wszystkiego
Jako dosłownego doznania, gdyż tylko taki zespół następstw pobudza do dalszych
Przebyć. Denotacje kryz. Prątkowanie skaz. Zepchnięcia w przepełnione koryta,
Bez magnetycznych pól, które stanowiłyby podłoże dla innej grawitacji, są
Dopełnieniem tej bieżącej hodowli, wszechogarniającej mechaniki gromadnych
Poczynań, stosowanej wobec każdego, łamanego ciosami kłód, ażeby wiedział,

Że nie ma innego wyjścia z tej kadzi, i pełzająco podążał za dyndającymi
Marchewkami na końcu kija, w tym zacieśniającym się okręgu, wypalanym
Promieniem woli jedynego, karnie szeregującego podległą mu masę,
Unieruchamiającego pojedyncze głosy wbrew, po wsze czasy jego skarlenia,
Tu i tam, na tym jedynym już zakolu nicestwienia. Bez wyboru, stale wtrącany
W drżączkę, arytmicznie przenosisz się na wygony parogodzinnych odcięć,
Łapiąc powietrze w locie tego salta, jakby rozkurcz był zawężającym się tylko
Tunelem, bo innego rodzaju gramatura wyprzedzenia następstw jest zbyt nikłym
Przejawem szamotaniny z kresogennym odcinkiem danego zwarcia, w porywistym
Prądzie pułapu kwilenia. Góry schodzą do morza i w nim pozostają zatopionym
Masztem, dnem wypiętrzonym w oczodole parosekundowego przeskoku na
Przetarty bryzą brzeg. To ów kręty pęd podskórnego zatracenia, kiedy nie odbiera

Już nikt żadnego sygnału, w zapadlisku krótkich spięć lub niezwrotnych przetasowań
Poszczególnych warstw, jakie przygważdżają nas do garbu tego kraju i ucinają
Wszelkie występy z kwadratowych ryz. Wydalenia prędkie jak wywleczenia na
Żarzącą się pustką dolinę, gdzie grzęźnie się w dookolnym odrętwieniu, przegłębienu
Równinnym, aż po szczerbate mury najbliższych zniknięć dróg, w tym samowiednym
Azymucie wiecznego nawracania do punktu zero, który, jak osinowy kołek, przebija
Ci czoło aż po wykrój z blachy, gdzie możesz na chwilę uciec spod szubienicy
Zbrużdżenia, do kośćca losowych zatargów przedostać się migotem swego rozstrojenia.
Jałowiejące wykroty zejść są ogniwami zbiorczego łańcucha, na którym prowadzona
Jest macierz tego trwania w stronę dociskanych szczęki imadła, skracana dawkami
Wyrokowania coraz większej zapaści, która usidla wszystkich na nieswoich warunkach,
I coraz większego zatoru w tych wysychających skibach, gliwiejącym omamie takiego
Właśnie rozszczepienia, kruszących się grudach, przerzedzonym trakcie oniemienia.


Rozgięcia

Rozwłóczone przerwy układają się w samozwrotne ciągi kopnego
Przepadania, kaprawe odcinki coraz prędszego zaniku na końcach tych
Samych, bezładnie wirujących, żerdzi, gdzie gęściejsza staje się wszelka
Postać odruchowo czynionych pomyłek, owych wyżętych spłonek śladów,
Po których porusza się inaczej nimi zwabiany tłum w chomącie
Przytroczonym do dyszla, kiedy zawsze było za wcześnie na błędne
Wybory, gdyż nadmiar rozwartych stron kumulował konieczności
Szybszych temp, na tym wietrznie wypiętrzonym płaskowyżu, jaki

Kruszeje w bezokim łożysku, poprzecznym azymucie przyziemnego
Roztrojenia. Spięte ręce, rozgięta rama ruchomych nieporozumień,
W utwardzonym mrozem obroku, nieustanne sekundowe odliczanie
I proste zarzucanie sobie niedowładów, naprzeciw i obok, zawsze wprost,
Zawsze w poprzek kolejnych zwodzeń, kiedy ucina to rozstąpienie
Jaźni, uwalniając tylko smętny spód, w przechwycie chybionego
Odgonienia, sklecony z resztek nieprzetrawionych kłód, by za każdym
Razem wybrać ten sam urwany zawias, zakrzywiony wlot obejść.

Przechył próżni maskuje stały rozstrój, na równi z rozpadliną, w rękawie
Komina, o parę stopni poniżej zera, pokawałkowany rdzeń, jeszcze
Jedno wymachiwanie oblodzonym prętem, mgliście tym zarysowany
Przedostatni chlew. Odłów grud, dookolne wykusze, między nimi sparciałe
Twarze i szybkie jak tykanie mnogie wytracanie torowiskiem opóźnionej
Dali, przebycie pozostaje więc tylko koślawym planem, bez wysięgu,
Wszczętym płytszym oddychaniem, do czego stale będzie prowadziło tutejsze
Ówdzie, gdyż jego rewir coraz ciaśniej się cię domyka. W stuporze nawrotu,

Zmiennym załamywaniu fal prądotwórcze zniesienia rojonych wskrzeszeń.
Przybój przypadkowych postaci wydobywa jeszcze większy wręg na smudze
Tej mimowiednej fazy, utrzymanej w płowym pionie uzwojeniem
Punktowych ścierpnięć, chybotliwym przelocie roziskrzonych włoków, celu
Samym w sobie, zacieraniu spojówek aż po brzask, bo nie ustaje charczenie
Dna w tym rozciągliwym paśmie, którego tkanka jest żrącym poszyciem
Samoistnego przepadania, graniastymi okowami dalszego wykluczania. Raźne
Przywidzenia ścieśnionych odejść. Włóknienie klamek. Dosunięcie pokryw.

Maciej Melecki – Cztery wiersze
QR kod: Maciej Melecki – Cztery wiersze