Pan Mietek. Mieczysław. Bladym świtem wstaje, tu mawiają, że z kurami razem. Starą półprzezroczystą szczoteczką do zębów, nie zmienianą z resztą od lat, dokonuje higieny jamy ustnej. Dwoma lub czterema posuwistymi ruchami, skutecznie oczyszcza ten kombinat przetwórczy. Zawsze od lewej do prawej, zgodnie z kanonami Kościoła. Na północnym Mazowszu, poranna dawka witamin przyjmowanych podczas posiłku, zastępowana jest dwoma piwami w puszce. Nie bez znaczenia jest opakowanie. Ludzie tutaj są mocno przywiązani do aspektów wizerunku. Butelka, wczesną porą dnia może kojarzyć się niekorzystnie. Poza tym puszka nie wydaje dźwięków, aplikacja i utylizacja jej, wydają się być prostsze. Kończąc poranną konsumpcje, w zależności od lokalnej rangi gospodarza, udaje się on zazwyczaj na poranny obchód obejścia lub drzemkę. W tym drugim przypadku, nasz milusiński często nieświadomie staje się wielkim strategiem. Podprogowy, genetyczny sygnał w towarzystwie uderzającego w trzewia cukru, pozwala niepostrzeżenie przywitać ten sam dzień po raz drugi. Ponieważ ludzie na wsi statystycznie, budzą się wcześniej, tym samym druga pobudka naszego geniusza ekonomii, następuje gdzieś między godziną siódmą a dziewiątą, co daje średni wynik na poziomie mieszczucha, spłacającego kredyt hipoteczny. Różnica polega na tym, że miastowy przeciągając się, wkłada na siebie z powrotem skrzętnie uformowane poprzedniego dnia gniazdo z ubrań. Ewentualnie szybko prasuje koszule i kompletuje nowy zestaw, przy tym pośpiesznie wypija najczęściej zimną już kawę. Zażywa tran i kilkanaście innych pigułek, które zakotwiczają jego umysł na tym łez padole. Zęby szczotkuje sonicznie, do tego nitkuje. Pytanie po cholerę, jak zje dopiero wieczorem. Dentysta kazał i wskazał rolls royce’a wśród nici, a o zęby przecież trzeba dbać. Od zębów to wszystkie nieszczęścia i choroby. Może jednak uda mu się coś zjeść w porze lunchu, jeśli żołądek się zbyt nie zaciśnie. Miejmy nadzieję.

Tymczasem nasz bohaterski abażur budzi się już z umytymi kłami, dopija resztki z puszki i wsiada na rower. Bonżur! Woła żartobliwie do mijanych po drodze znajomych. Kierunek, tablica lokalnych ogłoszeń i doniesień. Siedziba lokalnej radiofonii i telewizji, bez fonii i wizji. Mowa o sklepie wielobranżowym w okolicy. Po drodze jego umysł bardzo często przeradza się w dość lotny kalkulator. Wylicza bowiem korzyści jakie płyną z alkoholowej abstynencji i dochodzi do wniosku, że od dziś koniec z tym. Szkoda zdrowia, pieniędzy, do tego wizerunek jakby nadszarpnięty. Poczucie przynależności do substancji, konieczność picia w wyniku społecznej presji czy fizycznego uzależnienia. To przecież nie dla niego. Zajazd z usypanego żwiru i piachu prowadzi wgłąb sklepowego ogródka. Znajdziemy tu wiatę z resztek eternitu ze zmyślnie wpasowaną, wypierdzianą ławką, na której lada moment zasiądzie loża szyderców. Brygada pierścienia, Drużyna A, Team Hamilton, Niezwykła piątka z kapitanem planetą na czele. Jeśli tak już pechowo się przydarzy, że nasz tytułowy bohater zasiądzie na niej pierwszy, nie ma sensu zwlekać. Kupuje więc najtańszy dostępny lek na całe zło, w postaci butelki piwa, by sprawdzić czy aby na pewno już jest abstynentem i czy tym samym już mu nie smakuje. Na ranczo przybywają inni lokalni taktycy i żołnierze. Mietek szybko formuje swoje pierwsze dzisiaj Oratio ad Populum. Był już abstynentem, ale to nie dla niego. Dzisiaj się napijemy. W końcu jest za co, nastał piękny jesienny dzień, a ten na kaniach i podgrzybkach zarobił na dwa tygodnie przemówień. Dyskusja schodzi na warszawskie ceny prawusów oraz to jak bez ogródek, robi się małomiejskich w konia. Gdyby Mietek choć trochę się interesował, za grzyby wziąłby pewnie sześć razy tyle. Nie musiałby wtedy dorabiać w budowlance, aż do nowego roku. Szybka wymiana zdań, omówienie podjętych kontraktów i ludzie dobierają się w pary, by jechać na robotę. Tam we wsi ktoś pytał o wylewkę pod komórkę, a tej starej od tej młodej zlew przytkało. Tej młodej co to w niedziele była na czerwono w Kościółku.

Robota nie zając, nic tak nie cieszy jak czerwona sukienka. Nacieszyć chcą więc się do syta, oczami wyobraźni wzburzają i tak rzadką już krew. O zawale nie ma mowy, w tym regionie raczej panuje moda na wylew.

Godzina dwunasta czasu łotewskiego. Wjeżdżają zestawy kontrolne. Nieekonomiczna setka i znowu piwo, tym razem w butelce. Mówią mi czasem, że tamtejsi nie mają za grosz taktu. Proszę bardzo, po godzinie jedenastej już tylko szkło, a zamiast ordynarnego rozlewania połówki na pięciu, każdy dostojnie przechyla wąską buteleczkę z ulubionym napitkiem. Nie ma niepotrzebnych sprzeczek o smaki czy woltaż. Jak widać nie zawsze taniej znaczy lepiej. Z właściwym dla sytuacji kunsztem wracają do debaty, coraz śmielej zaczepiając przejezdnych.

Tymczasem nasz na wpół azjatycki kolega Nap, przez przyjaciół nazywany pieszczotliwie Krzysiem, wybierał się właśnie na lunch. Dwadzieścia pięć minut to jednak dla niego zbyt wiele na posiłek. Dzisiaj wybór padł na orzeszki z automatu. Nasz drugi typ ekonomisty, podbije kaloryczność posiłku poczwórnym cukrem do kawy. Wygrana smakuje podwójnie, bo cukier jest darmowy i do tego rzucili dziś brązowy. Posiłek rozbity na dwie raty, a konkretnie dwie garście skrzętnie przedmuchanych z soli orzeszków. Dwadzieścia minut w zapasie i jest nadzieja na wyjście z pracy tylko trzydzieści, może czterdzieści minut po czasie. Szybkie siku. Nieobfity ciemno żółtawy mocz, przypomina o popołudniowej dawce tranu i całej reszty tabletek. On już wie. Nieszczęśliwie się składa, że podniesienie podaży wody w towarzystwie kawy, zaskutkuje kolejną wizytą w kiblu w ciągu najbliższej godziny. Może chwilę przetrzyma, to zestroi się z regulaminową przerwą na papierosa. Paląc szybciej, ponad planowe oddawanie moczu w tym przedziale czasowym, powinno być niezauważalne. Nie daj Bóg do Krzyśka wrót, zapuka defekacja i wtedy cały misterny plan w pizdu. Trzeba będzie pojechać następnym autobusem, a to rodzi pewne konsekwencje. Zajęcia na siłowni z trenerem personalnym są o osiemnastej. Zakupy wówczas zdąży zrobić w osiedlowym sklepie a nie w dużym eleganckim z metalowymi wózeczkami. To kilkanaście, może nawet dwadzieścia procent straty. Trudno. Kupi tańsze wino i tak efekt ten sam, może wybranka serca się nie zorientuje. Taktyka ma we krwi. W głowie padają skojarzenia. Serwety z ostatniego przyjęcia, nauka wiązania węzłów na wypadek końca świata i warsztaty z serwowania wina. Butelka będzie miała piękny bordowy kubraczek, przy okazji ona dowie się, że wreszcie wykorzystał voucher urodzinowy. Siedząc na swoim stanowisku, uśmiecha się niczym Grinch na myśl o rozpierdoleniu gwiazdki. Ten uśmiech odbija się w ekranie monitora i przypomina mu o konieczności zażycia Diazepamu w parzyste dni. Kontrolnie. Czeka go trudna rozmowa o przyszłości związku, planach urlopowych i zmianie trybu życia. Wcześniej trening, na który wcale nie ma ochoty, a w tle do zrealizowania miesięczny plan finansowy. Białe wino odpada. Woń taniego zbyt bardzo przypomina mu oddech dyrektora. Weźmie czerwone. Do tego czteropak na wypadek jakby nie doszło do zbliżenia. Jakoś trzeba usnąć.

Na wsi niespiesznie rozjechały się rowery, czas tutaj nie nagli tak jak w mieście, ale koło czternastej trzeba dać kurom, nagotować psu i samemu wrzucić coś na ruszt. Jedzenie musi być syte, kaloryczne, konkretne. Chłop jak głodny to zły. Jeśli w domostwie jest płeć piękna, to będzie na ciepło. Jak nie ma, to się giętą herbatą popije, albo chlebem dopcha. Normalnie. Potem na dziesięć minut przymknąć oko. Musi się ułożyć. Na wszelki wypadek ustawia budzik na pół godziny, bo słowo tu droższe od pieniędzy. Jak powiedział, że będzie to będzie. Akurat godzina dobra,  że niby po robocie na etacie, zajeżdża na fuchę. Jak robota ustawiona z pomagierem, a ten spóźniony, to wieczorem stawia kolejkę. W przyrodzie nic nie ginie. Przynajmniej nikt nie dzwoni do siebie co piętnaście minut. Scenariuszy jest kilka, a sprawa w razie czego i tak rozwikła się podczas kolejnej zbiórki pod sklepem. Najpierw i tak wszystko trzeba przemierzyć, listę zakupów zrobić, wybadać zleceniodawcę. Jak nie posmarujesz, nie pojedziesz. Bez zaliczki się nie obejdzie. Ufać to można Bogu jak kto w dar wiary zaopatrzony. Tymczasem racja musi być po naszej stronie. Powietrze w dętkach kosztuje, a i rowerzysta na wodę nie pojedzie. Szczęśliwie, dogadane. Może nie zupełnie jak chcieli, ale po południu robota ma się zacząć. Harmonogram dnia jest święty, nie ma co ryzykować pośpiechem. Potem będzie, że gwint przekręcony i cieknie, albo coś nie po myśli zrobione. Wszystko się poukłada z Boską pomocą, bo i ewentualne reklamacje kierować trzeba będzie już tylko pod nieboskłon. Zostało wrócić do domu. Tutaj znowuż spryt i wielozadaniowość punktuje na korzyść Mazowszańskiej Wsi. Jazda obciążonym żelastwem rowerem, na lekko niedopompowanych kołach, jest w tym przypadku substytutem siłowni.

W tej sytuacji nasz bohater wysuwa się na prowadzenie. Wygląda na to, że przyjmuje on postawę nie tylko ekonomiczną, ale też ekologiczną.

W dobie dzisiejszych czasów, szalenie istotnym jest, wynajdywać w sobie tyle motywacji, zarówno do fizycznych aktywności,  jaki i popularyzowania ochrony środowiska na różnych szczeblach. Tym bardziej, że tego wieczoru cel jest ten sam. Odpoczynek, konsumpcja i uzupełnienie płynów. Jutro, chwilowo spada na dalszy plan.

FatAgnostyk – Cykl dobowy Mietka i Nap Letka
QR kod: FatAgnostyk – Cykl dobowy Mietka i Nap Letka